grudnia 20, 2024

Czas Komiksu

Spisując historię Komiks Forum nie sposób zapomnieć o ważnym epizodzie, związanym z Czasem Komiksu. Podczas pierwszych majowych Targów Komiksu w 1995roku skontaktował się ze mną Waldek Jeziorski. Z wykształcenia prawnik, ale bez wątpienia również miłośnik historii obrazkowych. Waldek wpadł na pomysł wydawania magazynu komiksowego. Nie wiem skąd taka myśl się u niego wzięła. Chyba nie zamierzał na przedsięwzięciu „robić kokosów”. Przecież w kancelarii adwokackiej, prowadzonej przez jego mamę, zarabiał raczej przyzwoicie :) Być może pragnął sprawdzić swoje możliwości w nowym obszarze doświadczeń. Niespecjalnie znał się na wydawaniu komiksów. Na szczęście, do realizacji swojego planu, zatrudnił odpowiedniego człowieka :)

Czas Komiksu (jesień 1995) - nadzieja nowego polskiego komiksu

Jeziorski wcześniej poznał rodzimy komiks. Lecz wyłącznie ten, z oficjalnego obiegu, który można było czasami kupić w kioskach lub księgarniach. Pojawiał się nawet jesienią na łódzkim konwencie. Ale raczej, jako obserwator (zauważyłem go na jednym z moich starych filmów z imprezy :) Natomiast światowy dorobek dziewiątej sztuki był, dla przyszłego wydawcy komiksów, w dużej mierze obcy. Jak zresztą dla większości rodaków :( Waldek najbardziej cenił komiksy przygodowe. Jego ulubioną serią był cykl z przygodami Tintina. Zacna, dobrze opowiedziana oraz świetnie rysowana klasyczna produkcją frankofońska. Tym razem jednak zetknął się z odmiennym, bardziej współczesnym, nowym komiksem polskim. Starałem się być jego przewodnikiem, po tej nieznanej, ale niesamowitej krainie. Lecz wydaje mi się, że od początku mecenas za bardzo ulegał czarowi autorów, niż potencjałowi monetaryzacji ich prac.

Według pierwotnych planów wydawcy, komiks w magazynie miał być tylko jednym z elementów całości. Waldek bowiem zainteresowany był również, wchodzącymi właśnie na rynek, fabularnymi grami planszowymi. Od razu „wybiłem” mu ten pomysł z głowy ;) Ponieważ, mimo pełnienia nominalnej funkcji redaktora graficznego, byłem raczej naczelnym. W ten sposób powstał Czas Komiksu :)

Magazyn był bez wątpienia fenomenem na ubogim, polskim rynku komiksowym. Jako pierwsza i chyba jedyna w tamtym czasie publikacja niezależna, zapewniał na wstępie wszystkim twórcom honoraria autorskie. Co było na pewno, w przypadku niewielkich wydawnictw ilustrowanych, ewenementem na skalę światową. Dlatego potencjalni twórcy, skuszeni solidną ofertą, niemal „walili” do niego drzwiami i oknami ;) oferując swoje najnowsze realizacje. Można więc było zawsze wybierać tylko najlepsze historie. Nic więc dziwnego, że materiał zamieszczany w Czasie Komiksu był najwyższej jakości. Dorównywał jedynie graficznym opowieściom z Komiks Forum. A nawet, czasami je przewyższał ;) Przez długie lata Waldek praktycznie nie miał żadnej, liczącej się konkurencji :) Zapewne to właśnie, między innymi, zgubiło magazyn. Ale to inna historia...

Od początku lat .90 (czasów przełomu ustrojowego) rodzimy rynek komiksowy ulegał często dyktatowi twórców. Młodzi artyści, pragnąc odcisnąć własny ślad w budowanej od nowa rzeczywistości, zdominowali całą sferę autorską. Wpływali nawet, poprzez opinie narzucane w trakcie eventowych dyskusji, na decyzje dużych wydawców, którzy przecież winni kierować się jedynie względami komercyjnymi. Efektem takich działań była stosunkowo niska sprzedaż wielu świetnych tytułów zagranicznych, docenianych przez artystów, lecz średnio tolerowanych wśród szarych odbiorców komiksów. Nieświadomych „pereł rzucanych przed wieprze” :( Na szczęście, duże wydawnictwa rzadko ryzykowały publikując prace rodzimych autorów. Problem nie zrozumiały przez wielu do dziś (zarówno redaktorów, jak i autorów) polegał na tym, że prawie wszyscy młodzi twórcy, posiadając doskonałe zdolności graficzne, mieli znikomą wiedzę tyczącą języka medium, którym tak ochoczo się posługiwali (wyjątki były nieliczne). Barierę popularności wśród czytelników nowych opowieści ilustrowanych, którzy byli wiecznie spragnieni klasycznych komiksów z lat minionych, stwarzały również zbyt awangardowe pomysły. Lecz przede wszystkim beznadziejny poziom większości scenariuszy historii obrazkowych :( Młodzi autorzy nowego komiksu polskiego tworzyli „cudowne nowele” wyłącznie dla siebie, albo innych artystów, bądź „wyrobionych” czytelników, których nie było wielu. Ponieważ tylko podobne dusze były w stanie docenić „artyzm” plansz oraz wkład pracy, poświęcony na realizację każdego dzieła. Natomiast rodzimi odbiorcy, przyzwyczajeni przez lata do łatwej, często przaśnej i raczej skromnej oferty rynku, nie byli w stanie „strawić” tak intensywnej dawki awangardowej sztuki. A przecież, to od nich zależał dalszy los każdej publikacji. Zwłaszcza komiksowej, która wymagała znacznie większych „inwestycji”, niż pozostałe druki :( Czytelnicy kupowali tylko takie pozycje, których rodzaj znali wcześniej i przypadł im do gustu. Ponieważ przez dekady nie istniała żadna forma edukacji, poszerzania świadomości o komiksowej materii, zarówno wśród twórców, jak i odbiorców literatury obrazkowej :( Dlatego, z braku nowych środków, upadały po kolei „autorskie” wydawnictwa (jak Awantura czy Fan), w których historie były dobrze rysowane, ale jednocześnie dziwnie obce dla przeciętnego czytelnika. Bowiem wydawcy tych magazynów nie potrafili odróżnić komiksu, potencjalnie ciekawego, zrozumiałego dla zwykłego odbiorcy, od „artystycznych” wyzwań młodych twórców :(

Przystępując do pracy nad Czasem Komiksu próbowałem tą chorą sytuację zmienić. Argumentem przemawiającym na moją korzyść, w negocjacjach z autorami, była „kasa”, której zawsze szukali młodzi twórcy ;) W trosce o nieco bardziej komercyjne, ale również przystępne dla przeciętnych czytelników historie rysunkowe, zaproponowałem korektę niektórych scenariuszy... Jakie były moje prerogatywy w tym względzie? Przecież nie kończyłem żadnej artystycznej szkoły, ani nawet kursu redagowania magazynów ilustrowanych (bo takowych nigdy nie było). Miałem jednak ponad trzydziestoletnie doświadczenie w handlu komiksami. Kierowałem się nim z sukcesem, podczas wyboru popularnych tytułów, tworzonych w krajach o dużo większej tradycji literatury obrazkowej, niż uboga, rodzima spuścizna wydawnicza. Posiadałem również stosunkowo dobrą znajomość języka narracji sekwencyjnej, ponieważ od dawna interesowałem się tym zagadnieniem. Podobnie jak kilku (nielicznych) rodzimych autorów. Takich, którzy bardziej rzetelnie przykładali się do tworzonej przez siebie opowieści graficznej... Po prostu, miałem świadomość tego, co jest dobre (zarówno dla twórców, jak i czytelników komiksów :) Z przykrością stwierdzam, że byłem lepiej przygotowany do redakcyjnej pracy, niż wielu „naczelnych” z ówczesnych profesjonalnych wydawnictw komiksowych :(

Na etapie scenariusza poczyniłem kilka uwag, w stosunku do jednej historii, która powstawała na zamówienie Jeziorskiego, i realizowana była przez znanych oraz cenionych twórców. Opowieść wydawała mi się zbyt banalna oraz wtórna. Niestety, „zawodowi” autorzy „olali” moje sugestie :( Być może wtedy komiks był już gotowy. Czasu do konwentu i premiery magazynu zostało niewiele, więc nie drążyłem tematu... Chciałem ustanowić w środowisku autorów nowy standard pracy nad historiami obrazkowymi. Zbliżony bardziej do amerykańskiej manufaktury, niż pracowni artysty. Kiedy to doświadczeni twórcy wspomagają oraz uczą warsztatu debiutantów. Znalazły się na to odpowiednie środki. Lecz nie byłem w stanie przekonać do mojej koncepcji współpracy „poważnych artystów” :( Natomiast Waldek nigdy nie był tak stanowczy, jak ja. Zauroczony niebywałymi zdolnościami młodych grafików, akceptował bezkrytycznie wszelkie fanaberie twórców. I chyba również to zniweczyło fajny pomysł na komiksową publikację :(

Z perspektywy lat uważam, że lepiej by było zatrudnić wtedy do rysowania komiksów mniej doświadczonych, ale bardziej spolegliwych artystów. Takich, których efekty pracy można byłoby krzałtować z mniejszym wysiłkiem. Na podobnej formie współpracy skorzystaliby zarówno młodzi twórcy, jak i odbiorcy ilustrowanych historii. No cóż, próbowałem poprawić kondycję rodzimego komiksu... Lecz mi nie wyszło :(

Pierwszy numer Czasu Komiksu rozpoczynała opowieść Andrzeja Deredosa „Biskity”, do mojego scenariusza. Fantastyczna historia, być może niezbyt wyszukana, ale niewątpliwie ciekawa i oryginalna. Można by ją streścić starą sentencją: „chłop żywemu nie przepuści” ;) Moim zdaniem była to jedna z najlepiej rozrysowanych (kreowanych obrazem) nowel lat poprzednich, a nawet późniejszych... Andrzej bardzo lubił komiksy Bilala. Pragnął namalować plansze w jego stylu. Ja natomiast, zamierzałem sprawdzić własne zdolności w konstruowaniu narracji sekwencyjnej. Oprócz scenariusza, zaprojektowałem wszystkie strony komiksu. Począwszy od kompozycji całej planszy, na układzie kadrów oraz ich zawartości skończywszy. Moje były również wszystkie cyfrowe elementy opowieści. Teksty w dymkach, ekrany wyświetlaczy, a zwłaszcza onomatopeje. Obaj z Andrzejem, tworząc tą historię, popełniliśmy kilka błędów :( Według mojego pomysłu, biskity miały przypominać niedźwiadki, ale raczej w stylu Zwierzaka z Mupetów, niż pluszowego misia, który średnio pasował do kreowanej rzeczywistości. Widocznie rysownik źle mnie zrozumiał. Albo niezbyt wyraźnie określiłem swoją wizję w opisie postaci. Poza tym, Andrzej zostawił za dużo miejsca dla tekstów. Zupełnie nie pasowało ono do wielkości dialogów w moim scenariuszu. Podczas nużącej pracy przy komputerze nieco zmniejszyłem dymki (ale nie wszystkie). Lepiej by było, gdyby grafik nie rysował „chmurek” wcale. Natomiast moim ewidentnym błędem było nadmierne stosowanie komputerowych czcionek z obrysem. Po wydruku, za bardzo zasłaniały każdy obrazek w kadrze. Często były też niezbyt czytelne :( Przyczyną problemu był skład publikacji w mniejszej skali. Nie wszystkie elementy obrazu bywały właściwie odwzorowane na zbyt małym ekranie. Natomiast brak możliwości wcześniejszego wydruku utrudniał odkrycie każdego błędu :( Przeciwieństwem malowanego komiksu Andrzeja była graficzna nowelka „Race” Przemka Truścińskiego, według scenariusza Błażeja Kronica. Brawurowo narysowana, z typowym dla Trusta artystycznym sznytem. Opowieść niezbyt skomplikowana w swojej treści, ale po mistrzowsku zrealizowana. Short „Jak rozmnażają się aniołki” był debiutem Krzyśka Ostrowskiego, oraz komiksem na telefon :) Mianowicie, została do zapełnienia jedna wolna strona magazynu. Czas naglił, więc zamówiłem u Krzyśka przez telefon krótki komiks. Impresja miała być prosta, czytelna, monochromatyczna oraz... gotowa na drugi dzień. I taka była :) „Urwisko” spółki Wojtek Birek i Maciej Mazur było opowieścią obyczajową z przewrotnym zakończeniem. Zrealizowaną według klasycznych standardów europejskich. Była to niewątpliwie solidna robota twórców, którzy znali się na komiksie :) Pierwszy raz pracowałem z kolorem i w przypadku tego dzieła popełniłem błąd szkolny (chociaż do szkoły poligraficznej nigdy nie chodziłem), który niewielu czytelników dostrzegło. Pod presją czasu nie zauważyłem, że zamiast w CMYKu materiał do naświetlarni wysłałem jako RGB :( Ale historia po wydrukowaniu wyglądała dobrze. Tylko kolory, w stosunku do oryginału, miały nieco cieplejszą barwę... Następną opowieścią była „Aurora” Andrzeja Janickiego i Jacka Michalskiego. Świetnie narysowana nowela SF, której akcja przypominała nieco brawurową sekwencję pościgu z „Bladerunnera” (a może mi się tylko tak wydawało). Zrealizowana została w ulubionym stylu autorów, czyli gołe tyłki i giwery ;) Ozdobą każdego magazynu byłaby zapewne, wyróżniona w konkursie komiksowym impresja Sławka Jezierskiego „szósta rano”. Praca ewidentnie na poziomie światowym. Pod każdym względem :) Pierwszą antologię zamykał „Menuet” Agnieszki Papis oraz Tomka Piorunowskiego. Komiks nagrodzony Grand Prix konkursu konwentowego. Historia raczej banalna, ale bardzo ładnie namalowana. Była to bez wątpienia „pikna akwarelka”. Jak stwierdził juror konkursu Karel Saudek ;)

Magazyn uzupełniał średnio optymistyczny tekst (oczywiście) Wojtka Birka: „Dziewiąta sztuka u wyjścia z katakumb”. A także Leksykon Twórców Komiksu, tegoż samego autora. Były to krótkie biogramy twórców opowiadań zamieszczonych w magazynie. Niektóre strony antologii zostały wzbogacone o ilustracje Przemka Truścińskiego oraz Krzyśka Różańskiego. Publikację wieńczyła część reklamowa, z anonsami Komiks Forum, Świata Komiksu (mojej gazety komiksowej), Studia reklamowego Piotra Drzewieckiego oraz magazynu AQQ. Ostatnia strona wydawnictwa ogłaszała nowy konkurs rysunkowy oraz kolejną, tworzoną wyłącznie przeze mnie, imprezę w Łódzkim Domu Kultury: „100lat Komiksu” :)

Przyznam, że pokładałem spore nadzieje związane z przyszłym sukcesem Czasu Komiksu. Liczyłem bardzo na nieco większy wpływ redaktora, podczas kształtowania zawartości publikacji. Chciałem też nieco odmienić, urealnić stosunek twórców do pracy nad nowymi komiksami. Myślałem, że początkowe założenia finansowe przedsięwzięcia w tym pomogą... Jednak Waldek miał własne plany związane z magazynem. Uwidoczniły się one wkrótce doborem historii do pierwszego numeru pisma. Nie wszystkie komiksy w nim prezentowane akceptowałem. Lecz to nie ja „rozdawałem karty”, więc mój pogląd często był ignorowany :( Niestety, wydawca poddał się szybko dyktatowi opinii młodych twórców. Mój punkt widzenia przestał się liczyć. Artyści myśleli, że wszystko wiedzą lepiej. Przyszłość antologii zapowiadała się więc powrotem do schematu doboru materiału podobnego, jak w magazynach, które wcześniej upadły... Zawiodła mnie też realizacja publikacji. Nowa drukarnia, wybrana przez Waldka, nie spełniała standardów rzetelnej pracy. Przejawiało się to w licznych błędach podczas produkcji magazynu. Zarówno takich, które nie były widoczne dla laika. Jak niechlujne przygotowanie matryc do druku. Ale też bardziej poważnych. Wpływających na właściwy stan wydawnictwa. Jak na przykład: kiepskie sklejenie publikacji, z której po pierwszym czytaniu wypadały kartki :( W wielu przypadkach, cały mój wysiłek włożony w perfekcyjne przygotowanie materiału dla drukarni poszedł na marne... Dalszy los ambitnego projektu nowego polskiego komiksu raczej nie zapowiadał się zbyt różowo. Powoli tracił sens mojego udziału w tym przedsięwzięciu. Nie zamierzałem dłużej wysilać się dla wydawnictwa, które nie doceniało mojej pracy. Przecież miałem już własną antologię, nad którą byłem w stanie znacznie lepiej zapanować. Wobec tych, ważnych dla mnie argumentów, postanowiłem zakończyć współpracę z Jeziorskim :( Jednak, żeby nie zostawiać Waldka „na lodzie”, zaproponowałem kandydaturę Tomka Piorunowskiego, jako nowego redaktora graficznego pisma. Wiedziałem bowiem, że mój kandydat sprosta stawianym przed nim wymaganiom wydawcy :)

Następnymi numerami antologii rządzili już artyści. Oferowali przyzwoitą oraz estetyczną „strawę” dla nielicznych fanatyków komiksu oraz ludzi doceniających kunszt zacnej twórczości rysunkowej. Natomiast olbrzymia rzesza czytelników, wiecznie spragnionych dobrych opowieści graficznych, raczej nie znajdowała się w głównym kręgu zainteresowania nowych redaktorów pisma. W rezultacie takiego podejścia, w prezentowanych na stronach publikacji historiach zabrakło równowagi, między sferą artystyczną, a potrzebami masowego odbiorcy. Był to kolejny z powodów, w wyniku którego magazyn przetrwał jedynie kilka edycji :( Zresztą podobny los spotkał, z tej samej przyczyny, inną łódzką inicjatywę wydawniczą. Czyli Arenę komiks :( Oczywiście, ambitne plany obu wydawców zostały w dużej mierze zniweczone przez olbrzymie problemy wynikające z dystrybucji periodyków. Ale przecież zwykli klienci (a takich jest większość) zazwyczaj kupują tytuły, które są dla nich atrakcyjne, zrozumiałe, przystępne. Takie, których forma jest im znana :) Nie zaś oryginalne, zbyt wyszukane wizje niedocenianych twórców, pragnących wyłącznie zademonstrować niebywały kunszt swoich rewolucyjnych plansz.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :) Dzięki problemom z rozprowadzaniem antologii Czas Komiksu skorzystało moje Komiks Forum... Mianowicie, bardzo trudno było w tamtym czasie zainteresować nowym wydawnictwem komiksowym, zarówno hurtownie książek, jak i same księgarnie. Niewykluczone, że powodem niechęci pośredników były spektakularne plajty poprzednich magazynów (Fan, Super Boom...). Specjalistyczne sklepy komiksowe jeszcze nie istniały. Przecież nie miałyby czym handlować :( Monopoliści w dystrybucji prasy nie byli wcale zainteresowani mizernym (jak dla nich), kilkutysięcznym nakładem. Mimo, że zawsze dobrze zarabiali na handlu komiksami pobierając gigantyczną prowizję. Lecz nie gwarantując sprzedaży (to temat na osobny wpis)... Z konieczności, Waldek zmuszony został do samodzielnego rozprowadzania swojej antologii. Zatrudnił do tego celu kolegę, który z paczkami nowych wydawnictw ruszył w Polskę :) Dzięki temu, księgarnie w najdalszych zakątkach naszego kraju mogły wzbogacić swoją ofertę o dwa niezależne, trudne do zdobycia tytuły (Czas Komiksu oraz Komiks Forum). Za sprawą tak cennej inicjatywy łódzki przedsiębiorca przetarł szlaki dla kolejnych ilustrowanych publikacji. Pokazał różnym niedowiarkom, że można zarobić (a przynajmniej, nie stracić ;) również na niewielkich nakładach komiksów :)

Jaka była reakcja środowiska kultury na tak rewolucyjną inicjatywę wydawniczą? Praktycznie żadna :( Bowiem Internet nie był jeszcze wtedy dostępny dla ogółu społeczeństwa. Czasopisma opiniotwórcze podejmujące tematy kultury (lub sztuki) nie interesowały się (z zasady) komiksem wcale. Natomiast jedyny, ówczesny magazyn branżowy (którego głos liczył się wśród fanów) ukazywał się tylko dwa razy do roku. Czyli omówienie zawartości pierwszej antologii Czas Komiksu (tym razem całostronicowe) pojawiło się dopiero kilka miesięcy po premierze. Swoją drogą, dziwny był stosunek redaktorów owego periodyku do nowego magazynu ilustrowanego. Co prawda, wydawnictwu Jeziorskiego poświęcono dużo uwagi (aż w dwóch numerach). Lecz żaden opis nie był zbyt entuzjastyczny. Tymczasem w recenzji, dwie nowele ewidentnie najbardziej komiksowe (moja oraz Birka), ponadto dobrze przemyślane i opowiedziane za pomocą czytelnych kadrów, zostały poddane ostrej krytyce. Natomiast komiksy powierzchowne, podejmujące wręcz błahe, banalne tematy (aczkolwiek świetnie rysowane), były niemal wychwalane „pod niebiosa” :( W przypadku opowiadania Deredosa redaktor czepiał się wszystkiego. Wyglądu postaci, rozmiaru kadrów, wielkości literek, miejsca akcji oraz naturalnie scenariusza... Szkoda, że sam nie stworzył tego komiksu, od nowa. Wtedy zapewne powstałoby dzieło godne nagrody „półlitera” ;) Olbrzymia ilość uwag, w stosunku do tej historii, miała niby sprawić wrażenie, że dziennikarz wyjątkowo zna się na tym, o czym pisze. Szczerze w to wątpię :) Trzeba jednak przyznać, że ilość jadu jaką „obdarzył” wybraną pracę, wystarczyłaby do zatrucia całego nakładu wydawnictwa. Widocznie krytyk zapomniał już, jakie gnioty zamieszczał wcześniej w swoim magazynie :! Pisząc o noweli Mazura redaktor zarzucał grafikowi brak umiejętności rysowania. (?!) Osądzał komiksy niemal jak największy ekspert w dziedzinie literatury obrazkowej. Ale raczej był zawistnym dyletantem :( Swoisty „obiektywizm” krytyka można łatwo ocenić czytając historie z pierwszego Czasu Komiksu. Zapewne są one dostępne bez problemu u Chomika :) Dziennikarz jeszcze „strzelił sobie w stopę” wytykając nieaktualny termin konkursu komiksowego. Być może tak było, kiedy wydał tekst, który objawił się drukiem z gigantycznym poślizgiem w czasie. Jednak w rzeczywistości, od premiery antologii do zakończenia konkursu było ponad pół roku! Przez ten czas wielu twórców bez problemu zdążyło narysować nowe historie obrazkowe :) Oczywiście każdy ma prawo do własnego zdania. Ale jeśli opinię prezentuje publicznie, powinien lepiej zadbać o rzetelność wypowiedzi. Zwłaszcza, jeśli jest dziennikarzem, który powinien być odpowiedzialny za każde swoje słowo :( Rozumiem, że Czas Komiksu był zagrożeniem dla AQQ, ale wydaje mi się że recenzent mógł nieco stonować swoje bezzasadne uwagi. Tym bardziej, że tak ostre i niezupełnie uczciwe potraktowanie nowej antologii mogło zniechęcić niektórych czytelników oraz autorów do ambitnego przedsięwzięcia Waldka Jeziorskiego. Realizowanego przecież, jedynie za pomocą środków własnych, na bardzo ubogim, słabym i delikatnym, rodzimym rynku komiksowym. Chyba, że redaktorowi zależało na deprecjacji tego wydarzenia :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Nieznana historia Komiks Forum

Numer pierwszy
- komiksy łódzkiej grupy Contur
Trust
- monografia Przemka Truścińskiego, komiksy, grafiki
Naznaczony Mrokiem
- historie fantasy oraz „komiks życia” Wojtka Birka
Czas Komiksu
- nowa antologia, nowa nadzieja dla komiksu polskiego

grudnia 15, 2024

Przypadek Klossa

Ciekawe, jak by się poczuł autor, twórca popularnej serii, gdyby zobaczył nowy komiks swojego cyklu stworzony ze skanów starszych jego prac, fikuśnie zmontowanych przez rządnego sławy (a raczej pieniędzy) osobnika? Pytanie to nabiera szczególnego wymiaru w dobie coraz częstszych realizacji wspomaganych Sztuczną Inteligencją.

słynne stoisko Klosa w budynku Textilimpexu podczas łódzkiego festiwalu komiksu

Nigdy specjalnie nie podobały mi się komiksy z serii Kloss. Nawet w czasach, kiedy pasjonowały mnie historie w nich opowiadane. Gdy nie znałem jeszcze znaczenia słowa grafoman :( Zeszytami gardziłem bardziej, jak zacząłem poznawać światowe dziedzictwo literatury obrazkowej. Byłem wręcz zaszokowany ich olbrzymią popularnością wśród czytelników. Bo oni wciąż nie znali prawdziwego oblicza historii ilustrowanych :( Przykro mi to stwierdzić, ale rodzima twórczość, w obszarze dziewiątej sztuki, nigdy nie miała wielu artystów godnych zapamiętania. Takich, którzy mogliby poszczycić się globalnym wpływem na pojmowanie gatunku. Nieliczne, drobne wyjątki tylko potwierdzają regułę :( Natomiast lokalne uznanie, wielu cenionych artystów zawdzięcza chyba sentymentowi leciwych już miłośników sekwencyjnych obrazków do czasów młodości. Kiedy to fanatycy komiksu zdani byli wyłącznie na podziwianie sporadycznych, skromnych emanacji twórczych. Bowiem publikacje rysunkowe stanowiły wtedy rzadkie objawienia pośród pustyni ówczesnej oferty czytelniczej.

Kiepskie rysunki, sztuczne dialogi oraz „sprane” kolory, dobierane z wyjątkowo ubogiej palety, nie przeszkodziły w popularności zeszytów z przygodami Hansa Klossa w naszym kraju. A nawet (podobno) za granicą. Głównym powodem owych „sukcesów” był brak w tamtym czasie poważnej alternatywy dla sensacyjnej serii. Ważnym elementem promocji cyklu był zapewne serial filmowy, który można było oglądać na czarno białych telewizorach. Kolejne dekady ubóstwa komiksowego rynku oraz nowe rzesze wygłodniałych czytelników wzmacniały tylko efekt kultowości naszego szpiega, w mundurze oficera Abwehry :) Telewizyjna produkcja nie sfilmowała wszystkich opowiadań literackiego pierwowzoru. Komiksowe adaptacje użyły ich jeszcze mniej. Istniała więc niewielka przestrzeń do zagospodarowania. W międzyczasie autorzy oryginału odeszli już z tego świata. A że „natura nie znosi próżni”, z okazji łatwej monetaryzacji szemranej inicjatywy, za pomocą „atrakcyjnego” dla wielu miłośników historii obrazkowych tematu, skorzystał cwany osobnik. Na podstawie opowiadania, które wcześniej nie zostało zilustrowane, stworzył nowy komiks. Jednak nie zrobił tego, kopiując odręcznie kolejne obrazki. Tak, jak to „za komuny” robiły poważne wydawnictwa, sztucznie omijając zarzut fałszerstwa. Sprytny grafik wybrał znacznie prostszą metodę ;) Mianowicie, zeskanował strony komiksów wydanych wcześniej. Następnie, korzystając z „pozyskanego” w ten sposób materiału, przy pomocy programu graficznego zmontował odpowiednio kadry nowej opowieści. Niewątpliwie, owa „produkcja” wymagała sporego nakładu pracy. Jakiegoś pomysłu na dość skomplikowaną realizację. Inicjatywa była zapewne przejawem grafomańskiej kreatywności. Ale czy była twórcza? Raczej miała czysto merkantylny charakter :( Tak skrupulatne podrabianie stylu innego autora, to bez wątpienia fałszerstwo. Nawet, jeśli czynione jest w „zbożnym celu”. Czy można sobie pozwalać na używanie pracy innego autora bez jego zgody? To raczej pytanie retoryczne.

Fałszerz, w swojej adaptacji, zachował charakter rysunku oraz klimat opowieści pierwowzoru. Dzięki zastosowanej metodzie kopiowania nie stanowiło to żadnego problemu. Zapewne wierność oryginałowi była jedyną pozytywną cechą tego przedsięwzięcia. Lecz nie sądzę aby nowy „artysta”, cyfrowo „stemplując” kolejne kadry komiksu, robił to w hołdzie dla uznanego twórcy. Bowiem zeszyty z agentem Klossem uważane były zawsze (nie tylko przez grafików), za miernie rysowane. Nawet w czasach ich największej świetności. Kolejna opowieść nikomu więc nie przyniosłaby sławy. Zwłaszcza taka, która powstała w atmosferze występku. Niewątpliwie ta historia „została stworzona dla pieniędzy” :( Jestem niemal pewien, że twórca podróbki wykorzystał popularność serii wyłącznie w celach merkantylnych. Zamierzał wypłynąć na fali sentymentu do popularnego bohatera. Czerpać własne korzyści z wysiłku innych. Jakże ta koncepcja była bliska sposobowi myślenia festiwalowego dyrektoriatu :( Dziwi mnie jednak, że ów oszust (bo chyba tak należało go nazywać) nie wstydził się podpisać „swojego dzieła”. Być może dumny był z efektów takiej pracy :(

Naturalnie fałszerz, swoim chorym pomysłem, zainteresował dyrektora łódzkiego festiwalu komiksu. Mamut zawsze był łasy konwentowych atrakcji robionych przez podmioty zewnętrzne. Nigdy też, w sposób widoczny, nie przejawiał żadnych rozterek moralnych. Na początku jego rządów niewiele było oryginalnych atrakcji eventowych. A przecież zwierzak nadal był „na dorobku” w kulturalnej instytucji, musiał więc ciągle „błyskać” nowymi inicjatywami. Dlatego propozycja cwaniaka grafomana bardzo mu się spodobała :) Nie namyślając się długo, postanowił wydać „atrakcyjny” zeszyt z serii: „Kapitan Kloss” pod egidą festiwalu komiksu. Oczywiście zrobił to używając środków przeznaczonych na imprezę. Równocześnie, autorowi kontrowersyjnego projektu udostępnił za darmo sporą przestrzeń w strefie targowej konwentu. Zafundował także fałszerzowi gigantyczny baner reklamowy. Aby w pełni wykorzystać możliwości promocji inicjatywy wątpliwej proweniencji :(

W ten sposób poznałem Klosa (tak nazwaliśmy fałszerza w grupie orgów). Wydawał się dziwnym, ale rozumnym człowiekiem, z własnymi pomysłami, które ciągle stwarzały problemy festiwalowym orgom. Jednak nie miał najmniejszej koncepcji wypromowania „swojego dzieła”. Mamut zlecił mi opiekę nad właściwą prezentacją powrotu niegdyś popularnego, komiksowego szpiega. Byłem przecież odpowiedzialny za całą przestrzeń targową łódzkiej imprezy. Początkowo stoisko Klosa umieściłem w dobrym miejscu antresoli, w budynku Textilimpexu. Autor podróbki komiksu miał jakieś kontakty z grupą rekonstrukcyjną. Namówił ich więc do wypożyczenia oryginalnego niemieckiego motocykla z czasu wojny. Zrobił to zapewne, aby stworzyć właściwy klimat dla publikacji :) Razem z obsługą techniczną budynku sprawdziłem możliwości logistyczne, umieszczenia sporego eksponatu na ekspozycji. Pomysł był wykonalny. Lecz do realizacji nie doszło, ze względu na megalomanię Klosa :( Mianowicie, sponsorowany przez Mamuta baner rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. W efekcie, nie miałem już dla niego na półpiętrze odpowiedniego miejsca. Musiałem więc stoisko oraz sporą płachtę przenieść na parter budynku. Niestety, w nowej lokalizacji nie można było powiesić wielkiej reklamy komiksu :( Dlatego zaprojektowałem oraz wykonałem z aluminiowych rurek specjalną konstrukcję (ramę), podtrzymującą materiał plakatu, z wizerunkiem okładki. Na szczęście, zwierzak nie szczędził wtedy środków :) Pozostało tylko zmontować całe stoisko. Lecz ta prosta czynność przekraczała zdolności manualne „artysty” Klosa :(

Nie miałem zamiaru dłużej wyręczać go w pracy nad jego ekspozycją. Wystarczająco dużo już dla niego zrobiłem. Przecież przed imprezą musiałem zająć się przygotowaniem własnego stoiska. Wkrótce okazało się, że „niedzielny artysta” nie potrafił używać zwykłego noża do tapet :( Nic więc dziwnego, że podczas montażu banera do ramy szpetnie zaciął się w łapkę. Wywołał tym samym nieoczekiwaną sensację wśród orgów. Nie widziałem całego zdarzenia, ponieważ byłem zajęty pracą. Ale podobno krew „sikała” z jego rany tak, że przerażeni ochroniarze wezwali pogotowie. Podejrzewam jednak, iż owo samookaleczenie powstało w akcie desperacji. Bowiem Klosu nie chciało się aranżować własnego kramu. A może rzeczywiście nie potrafił tego zrobić :( W dokończeniu ekspozycji pomógł nieobecnemu wystawcy mój znajomy (Paweł) oraz przygodni wolontariusze. Natomiast ślady „tragedii” usunęły zawodowe sprzątaczki. Tym razem obyło się bez ofiar w ludziach :)

Fałszerz Klos przeżył. Na drugi dzień, podczas otwarcia festiwalu, pojawił się jak nowo narodzony :) Nie pamiętam, czy miał zabandażowaną łapkę, czy tylko plaster skrywający powierzchowną ranę :( Po raz kolejny zaskoczył mnie nowym, dziwnym pomysłem. Zamiast obiecanego motocykla w międzyczasie „załatwił” oryginalnego kubelwagena, wraz z obsługą. Niewielką grupką statystów odzianych w stroje „z epoki”. Matkowała im jakaś staruszka. Podobno zasłużona profesorka historii. Cała ekipa robiła raczej zabawne wrażenie niepewnych człowieków, którzy nagle znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie. Trzeba przyznać, że Klos „na trzeźwo” potrafił zadbać o klimat :)

Pogoda w tym dniu była jesienna. Niebo lekko zachmurzone. Rzekomo w telewizji zapowiadali po południu opady deszczu. Nic więc dziwnego, że rekonstruktorzy obawiali się mokrego wpływu na kondycję „antycznego” pojazdu (który przecież nie posiadał dachu). Klos zaproponował wtoczenie kubelwagena do wnętrza budynku. Oczywiście, pomny wcześniejszych kłopotów generowanych przez „artystę”, nie wyraziłem na to zgody. Decyzji nie zmieniłem nawet po wysłuchaniu pretensji zasuszonej profesorki. W rezultacie mojej odmowy rozżalona paniusia wykonała tradycyjnego focha i odjechała spod budynku Textilimpexu na karty historii. Razem z cennym eksponatem :( Zatem festiwalowi goście powinni być mi wdzięczni, za ostrą decyzję w sprawie kubelwagena. Dzięki temu wszyscy przeżyli bez uszczerbku na zdrowiu do końca imprezy. Nawet fajtłapa Klos ;) Deszczu naturalnie tego dnia nie było... Nie wiem jak fałszerzowi poszła sprzedaż (czy może promocja) podrobionego komiksu. Dłużej nie interesowałem się tym tematem. Lecz niewątpliwie, dzięki opiece „siły wyższej” (czyli dyrektora festiwalu) roztoczonej nad Klosem, osobnik zyskał ogromny potencjał. Znalazł się przecież w najbardziej atrakcyjnym miejscu handlowym dużej imprezy komiksowej. Zapewne to wykorzystał :)

Kilka lat później, już w Atlas Arenie, moje stoisko komiksowe odwiedził znajomy policjant z Łodzi. Również miłośnik literatury obrazkowej. Poprosił mnie o wystawienie do sprzedaży owego słynnego komiksu z przygodami kapitana Klossa. Zapytałem go z ciekawości, jak zdobył to unikalne wydawnictwo. Odpowiedział, że zeszyt kupił kiedyś na łódzkim bazarze. Zasugrtował też, żebym zażądał za niego dość wysoką cenę (niby że taki rarytas). Wyłożyłem komiks na ladzie, ponieważ z doświadczenia wiedziałem, iż z policją (lub milicją) handlarz nie powinien raczej polemizować. W trosce o własne zdrowie :( Dziwnym trafem, po pewnym czasie, przy moim kramie zjawił się „znajomy artysta”. Przywitał mnie od razu stwierdzeniem: „Widzę, że sprzedajesz mój komiks”. (?!) Wtedy przyjrzałem się publikacji dokładniej. Została nieźle wydana, choć rysunki nadal były kiepskie. Posiadała logo łódzkiego festiwalu komiksu, musiała więc być drukiem eventowym. Jednak nie pamiętałem, żeby tytuł widniał w oficjalnym spisie wydawnictw konwentowych. Zadzwoniłem tedy do Mamuta, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. On zaś wytłumaczył mi, że po wydaniu komiksu pojawiły się jakieś problemy, w kwestii praw autorskich, oraz żebym traktował zeszyt jako wydawnictwo fanowskie. (?!) Zastanowiłem się, dlaczego nie sprawdzona publikacja, mimo braku zgody prawowitego twórcy, została wydana pod szyldem festiwalu? Natomiast fakt, że komiks wbrew temu trafił na rynek, był osobnym zagadnieniem. W historii łódzkiej poligrafii (na przestrzeni dekad), wielokrotnie zdarzało się, że niektóre tytuły „przenikały” na bazar przez dziurawe mury drukarni :( Chyba nie powinienem podejrzewać dyrektora festiwalu komiksu, o współudział w tak niecnym procederze ;)

Reasumując. Komiks opisujący nieznaną przygodę kapitana Klossa usunąłem szybko ze swojego stoiska. Po festiwalu zwróciłem go właścicielowi tłumacząc, że nie chciałem handlować „niepewnym” towarem. Wkrótce też zapomniałem o sprawie :) Jednak sporna publikacja żyła nadal własnym, niezbyt skrytym bytem. Ostatnio zauważyłem, że można ją nabyć (za dość horrendalną cenę) na jednym z portali aukcyjnych. Oczywiście komiks ten uda się również pobrać od Chomika. Ktoś ciągle na nim zarabia. A jego prawdziwi twórcy pewnie przewracają się w grobie :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji
ciąg dalszy nastąpi...

grudnia 07, 2024

Wartość dodana

Jest to temat bardzo bliski tęsknotom wielu autografożerców, bezustannie łaknących nowych, niepowtarzalnych obiektów kultu. Lecz posiadający również ogromne możliwości w zakresie promocji każdej imprezy oraz utrwalania w świadomości uczestników pozytywnego wizerunku spotkania. Wartość dodana zależy w dużym stopniu od konwentowych orgów, ale przez obecnych jest zupełnie niezrozumiała :(

na obrazku fragment grafiki, z ekspozycji Simona Bisleya podczas festiwalu komiksu w Łodzi

Ważnymi elementami, które pobudzają wspomnienia oraz przywiązanie do eventu festiwalowych gości są unikalne, ekskluzywne, trwałe przedmioty identyfikowane z imprezą, i wyłącznie na niej dostępne. Są one również doskonałym sposobem dodania prestiżu ich posiadaczowi. Niemal na równi z autografem. Plakat konwentowy, katalog konkursu komiksowego, okolicznościowe znaczki lub plakietki, a nawet zaproszenia i bilety (jeśli są ładne oraz dobrze zaprojektowane), mogą być cenną pamiątką wielu uczestników eventu. Przeważnie koszt stworzenia takiego trofeum, uzyskania tym samym wartości dodanej, jest niewielki. Natomiast przyjemność obcowania z pamiątką po latach, bezcenna :) Przypomina nieco posiadanie wyjątkowego rysunku lub podpisu autora w komiksie. Lecz nie powoduje nadmiernych kosztów ludzkich, wśród twórców ;) Poza tym, pamiatka jest unikalna. A zatem... tak rzadki oraz niepowtarzalny obiekt porządania można również zacnie zmonetaryzować :)

Niewątpliwie cenną pamiątką z eventu mogą być prywatne fotografie, które w erze smartfonów wykonują nagminnie wszyscy uczestnicy każdej imprezy. Są one zapewne wyjątkowe. Ale czy ekskluzywne? Skoro każdy człowiek odwiedzający konwent może sobie zrobić selfie na tle wybranej atrakcji, gwiazdy festiwalu, malowniczo przebranego gościa, bądź ulubionego stoiska (wystawcy). Takie fotki są raczej trofeum prywatnym, więc czasami trudno się nimi chwalić ;)

Plakat festiwalowy jest dobrym tematem wspomnień, posiadającym też często niezwykłą wartość artystyczną. Ale ponieważ ma on raczej duże rozmiary (100x70cm), trudno go eksponować w skromnym, „podręcznym” miejscu, poza oczywiście ścianą pokoju. Ponadto, nie jest łatwo dostępny. Chyba nigdy, podczas eventu, plakatu nie sprzedawano (nie jestem pewien). Ale czasami, jego nadprodukcję, wolontariusze rozdawali nielicznym gościom łódzkiej imprezy. Naturalnie, po zakończonym konwencie, niektórzy łowcy autografów zrywali plakaty ze ścian Atlas Areny, zyskując tym samym ekskluzywną pamiątkę. Lecz nieco pokancerowaną :( Było to nad wyraz działanie pro ekologiczne. Ponieważ zapomniane afisze zawsze po evencie lądowały w koszu na śmieci :(

Katalog konkursu festiwalowego przestał być okolicznościową pamiątką kilka lat temu. Kiedy Mamut uśmiercił, trwający bez przerwy przez trzydzieści jesieni, konkurs komiksowy :( Poważne źródło edukacji, inspiracji oraz bez precedensową możliwość prezentowania własnych prac wielu młodych adeptów sztuki komiksowej. Zamiast katalogu pozostał jako souvenir program imprezy, który od zawsze był mało czytelny (ze względu na dziwaczny układ informacji oraz mikroskopijną czcionkę). Ponieważ jego redaktorzy pragnęli jedynie, żeby istniał fizycznie. Przecież stanowił jedyny trwały ślad ich „działalności”. Jednak nigdy nie przywiązywali większej wagi do zawartej w programie treści :( Przepraszam. Reklamy sponsorów prawie zawsze wychodziły doskonale :)

Tylko wybrańcy: goście, dziennikarze, wystawcy i organizatorzy, jako ekskluzywną pamiątkę z uczestnictwa w festiwalu komiksu, mogą potraktować plastykową plakietkę identyfikacyjną. Niektórzy nawet je kolekcjonują :) Wolontariusze obecnie dostają chyba tylko fikuśne żółte podkoszulki (niestety, bez napisu MTBiHu ;) Ale mogę się mylić, bo od dwudziestu lat nie jestem już wolontariuszem :) Trudno bowiem, jako souvenir, potraktować festiwalową smyczkę, której wzór nie zmienił się od wieku. Albo papierową (wzmacnianą pewnie kevlarem) opaskę, z której po godzinie używania robi się paskudna, brudna szmata :( Lecz nadal nie można łatwo jej zerwać, więc trzeba nosić dumnie, niemal do śmierci :( I właśnie o to chodziło Mamutowi, kiedy wybierał metodę tagowania odwiedzających. Żeby każdy uczestnik festiwalu komiksu miał dozgonną pamiątkę, z pobytu na imprezie w mieście Łodzi :)

Jednego roku Mamut wymyślił „cegiełki sponsorskie”, dla uczestników eventu. Zapewne pragnął w ten sposób pozyskać dodatkowe środki na organizację. Było to wtedy, gdy wstęp do Atlas Areny, na komiksową imprezę, był wolny. Tak, zdarzyło się kiedyś, że można było podziwiać atrakcje festiwalu za darmo :) Ale „to se nevrati”. Bo komuś to przeszkadza :( Można było owe „cegiełki” przygotować w formie unikalnych, ekskluzywnych grafik (np. na kartkach pocztowych), pod autografy twórców. Tymczasem „materiały budowlane” zwierzaka były zwykłymi kawałkami papieru. Zapewne dodatkowo zostały opatrzone jakimś okolicznościowym tekstem oraz kwotą datku, a na pewno numerem seryjnym (to druk ścisłego zarachowania). Nie przyglądałem się im zbytnio. Stanowiły zatem dość mizerną pamiątkę z eventu. Nic więc dziwnego, że nie cieszyły się zbytnio zainteresowaniem zwiedzających gości :(

W trakcie imprezy pojawiają się czasami pamiątki mniej trwałe. Lecz równie wyjątkowe, co niepowtarzalne :) Osobliwą atrakcją każdego konwentu jest bez wątpienia okolicznościowe piwo, którego niestety nigdy nie miałem okazji spróbować (mimo atencji do samego trunku). Ciekawe jednak, w jaki sposób dyrektoriat uzasadnia konieczną obecność alkoholowego napitku, na evencie gromadzącym tak wielką rzeszę nieletnich gości? Podczas festiwalu rzadziej można spróbować niezwykłych napojów, dozwolonych poniżej lat osiemnastu :( Niezmiernie rzadko pojawiają się też niecodzienne przekąski. Pamiętam event, w trakcie którego wolontariusze roznosili wśród publiczności czekoladki, ozdobione kolorowymi literkami (z loga festiwalu: K O M I K S). Lecz tace, z ułożonymi na nich pralinami, nie wyglądały zbyt apetycznie. Nieco wyższa w tym dniu temperatura powietrza oraz „gorąca” atmosfera imprezy sprawiły, że „czekolada” zaczęła się rozpuszczać. Dlatego brązowe kęsy przypominały raczej kawałki g.., niż smaczną delicję. Nic więc dziwnego, że owe kostki nie miały „wzięcia” wśród eventowych gości. Ja również zrezygnowałem z tej wątpliwej przyjemności :( Na szczęście dla organizatorów, Sanepid tego dnia miał wolne ;) Natomiast najodważniejsi uczestnicy imprezy, których skusiły czekoladki, mieli po konwencie niewątpliwie kolorowe g... :(

Podobnie przaśne pomysły „gotowanych” atrakcji, podczas celebrowania mniej lub bardziej spektakularnych, około festiwalowych zdarzeń, pojawiały się dość często między uszami, w skromnym umyśle Mamuta. Pozwolę sobie przypomnieć słynne „bitwy na torty”. Ulubioną formę rozrywki podczas afterparty. Stanowiły one dość prostacki, zabawny dla nielicznych, ale żenujący większość wzór do naśladowania. Jakże popularny w kręgach całego dyrektoriatu, oraz czytelników tych „durnych historyjek obrazkowych”. Produktu wyłącznie dla debili :(

Wyjątkowym przejawem wartości dodanej był mój pomysł unikalnej grafiki dla bywalców strefy autografożerców, podczas festiwalu komiksu w 2003roku. Początkowo Mamut zaproponował, aby zaproszeni autorzy brytyjscy stawiali autografy na niewielkiej, zwykłej acz kolorowej karteczce reklamowej (format B5). Znajdowała się na niej informacja o projekcie „Imagine this”. I była ona dodana do każdego katalogu konwentowego. Pomijając fakt, że owa kartka nie zapewniała wiele miejsca na podpis, to raczej stanowiła bardzo prymitywną formę trofeum :( W tamtym roku patronat nad łódzką imprezą objął British Council. Z tej okazji twórcy opowieści o Slainie, Pat Mills i Clint Langley, przygotowali specjalny, jedno planszowy komiks, w którym celtycki barbarzyńca spotyka Smoka Wawelskiego. Short ukazał się w katalogu festiwalowym. Ja natomiast zaproponowałem, aby wersję bez dymków wydrukować w niewielkim nakładzie (50 egzemplarzy), jako ekskluzywną grafikę pod autografy twórców. Według mnie, obrazek w formacie A3, drukowany na dobrym, grubszym papierze, byłby niewątpliwie cenną oraz unikalną pamiątką z imprezy. Pomysł swój zrealizowałem, przy niechętnej aprobacie Mamuta. Wtedy jeszcze zwierzak, w sprawach organizacyjnych, niewiele miał do powiedzenia :) Mój print Langleya rozszedł się natychmiast wśród autografożerców. Może dlatego, że był za darmo rozdawany. Niestety, po raz kolejny, tylko ja poniosłem część kosztów tej inicjatywy. Bowiem przyszły dyrektor festiwalu nie lubił dzielić się wyżebraną od sponsorów kasą, więc nie zwrócił mi całej kwoty, którą wydałem na druk grafik :( Pisałem już o tym w „13lat prowizorki”.

Prawdopodobnie mój pomysł specjalnego, wyjątkowego druku festiwalowego, trwałej wartości dodanej dla eventowych gości, był jedyną taką inicjatywą w historii łódzkiej imprezy. Chociaż podobnych możliwości, zależnych wyłącznie od dyrektoriatu, w kolejnych latach było wiele. Przecież w tym czasie przez konwent przewinęło się spore grono zacnych twórców. Mistrzów komiksu światowego. Lecz, jak zwykle, festiwalowym orgom nie chciało się aktywizować ponad standardowe minimum. Owe status quo nigdy nie zmuszało ich do nadmiernego wysiłku :(

Niewątpliwie wartością dodaną mogą poszczycić się także moje „resztki” materiałów na ekspozycję Bisleya, która pewnego razu uzupełniła program festiwalu. Printy wzbogacone autografem autora, którymi chciałem onegdaj podzielić się z fanami jego twórczości, za pośrednictwem Allegro. Trudno bowiem, żebym wszystkie inicjatywy własne rozdawał za darmo. Pisałem już o tym ;)

Jakiś czas temu, kiedy dowiedziałem się, że łódzki konwent zamierza odwiedzić Jim Lee (światowa gwiazda komiksu zza wielkiej wody), zaproponowałem organizatorom imprezy stworzenie nowej wartości dodanej. Według mojego pomysłu sprzed lat kilku. Lecz wyraz głębokiej niechęci do kolejnej inicjatywy, malujący się na twarzy Joanny (świeżego nabytku dyrektoriatu), wystarczająco ostudził moje zamiary. Nowi orgowie mieli w głębokim poważaniu wszelkie unikatowe atrakcje z komiksem związane. Tak samo, jak „starzy wyjadacze”. Przykład niestety idzie z góry :( Dla wszystkich, obecnych organizatorów festiwalu komiksu ważnym stało się tylko, aby impreza toczyła się nieśpiesznie dalej, wytyczonymi przez lata koleinami. Dlatego każde odstępstwo od ustalonej normy stanowi dla nich zawsze gigantyczny problem :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(