Pokazywanie postów oznaczonych etykietą o festiwalu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą o festiwalu. Pokaż wszystkie posty

września 19, 2025

Historia pewnego kramu - wpis trzeci

Kiedy organizowałem strefę targową festiwalu w Atlas Arenie kram swój umieściłem w jednej z szatni obiektu. Znalazła tam też miejsce cała ekipa dinozaurów. Pierwotnie, oprócz Pawła i niekiedy Izydora, w punkcie tym sprzedawał komiksy również Biskup. Jednak wkrótce doznał on specjalnej łaski Mamuta i za darmo otrzymał sporą przestrzeń do handlu, przy samym głównym wejściu do hali... Zwierzak potrzebował nieoficjalnego kanału dystrybucji dla festiwalowych publikacji, więc znalazł spolegliwego sprzedawcę. Pecunia non olet ;)

moje stoisko na festiwalu w 2022roku - chyba nikomu nie przeszkadza (nawet „strażakowi” ;)

Jako organizator imprezy mogłem zająć całą szatnię strefy dinozaurów. Jak to miało miejsce w przypadku mojego następcy, w hali Expo... Lecz nie jestem zachłanny. Poza tym, lubię się dzielić. A w przyjaznym towarzystwie milej jest spędzać czas :) Do prezentacji większego zbioru archiwalnych publikacji wykorzystałem tylko dodatkowo fragment przejścia, z korytarza na widownię, z którego nikt nie korzystał. Dzięki temu powstała unikalna ekspozycja plakatów i komiksów. Przez lata stanowiła ona wizytówkę łódzkiego festiwalu. Nieustannie pojawiała się w relacjach z imprezy na różnych platformach. Oczywiście nadal wielu gości eventu, za punkt honoru uważało, zrobienie sobie pamiątkowej fotografii na tle mojej komiksowej ścianki. Myślę, że atrakcja była bardziej popularna, niż biały miś na Krupówkach :) Niestety, komuś to przeszkadzało… Chyba wiadomo komu :( Na pewno nie „strażakowi” ;)

W początkowych latach festiwalu w hali widowiskowej zablokowałem wizualnie (jedynie kotarami) wszystkie wejścia na widownię z korytarza wokół areny (o-ringu). Dla gości eventu pozostawiłem tylko obie pary szerokich i bezpiecznych schodów (z poręczami), po dwóch stronach płyty boiska. Zrobiłem tak, aby skanalizować ruch w obiekcie, żeby klienci mogli swobodnie obejrzeć wszystkie kramy. Naturalnie, najbardziej zdesperowani uczestnicy konwentu byli w stanie bez problemu skorzystać z dowolnego przejścia na widownię. Lecz czynili to niezmiernie rzadko. Nikt przez lata nie zgłaszał sprzeciwu, w związku z takim rozwiązaniem. Nawet strażak ;)

Komiks Forum na Warsaw ComicCon - profesjonalne zdjęcioroby też korzystały z okazji ;)

Ponieważ miałem spore doświadczenie w przygotowaniu przestrzeni handlowej w trakcie różnych eventów, znane mi były zasady bezpieczeństwa wymagane podczas realizacji imprez masowych. Ponadto, moje plany zabudowy targowej zawsze konsultowałem z organizatorami. W korytarzach Atlas Areny nie było zbyt wiele miejsca na profesjonalne stoiska handlowe. Natomiast większość wystawców domagała się umieszczenia ich kramu jak najbliżej głównego (jedynego) wejścia do hali. Dzięki specyficznemu podejściu Mamuta do nagłośnienia płyty boiska sprzedawcy unikali tego miejsca, jak ognia. Było tam też dość ciemno, bo rozgrywane turnieje growe wymagały mroku. Dlatego wystawcy woleli ciasne korytarze i niezbyt wygodne szatnie. Tam było jasno, stosunkowo cicho i spokojnie. Kultura raczej nie lubi hałasu :)

Przez sześć lat tworzenia planów strefy targowej przeze mnie, podstawowy element festiwalu funkcjonował bez większych problemów. Samodzielnie pilnowałem porządku oraz przyjętych zasad, bo orgowie szczędzili mi wszelkiej pomocy. Ale jednocześnie szanowałem potrzeby wystawców, ponieważ byłem jednym z nich. Przecież to właśnie handlarze tworzyli kontent całej imprezy... Zadowoleni więc byli sprzedawcy, z którymi utrzymywałem często kontakt bezpośredni (wielu z nich znałem osobiście :) Również goście eventu zauważali, jak obszar giełdy komiksów rozwija się w naturalny sposób. Jedyną osobą, która niechętnie akceptowała moją obecność w ekipie orgów, był Mamut :(

Tymczasem mój kram nieustannie przyciągał zwiedzających, którzy z przyjemnością poznawali unikalne publikacje. Żaden z pozostałych wystawców nie mógł pochwalić się podobną ofertą. Jeśli już posiadali oryginalne komiksy, to były nimi wyłącznie nowe wydawnictwa. Nie zaś zeszyty ze „srebrnej ery” Marvela oraz inne XX-wieczne publikacje... Szkoda tylko, że entuzjazm klientów nie przekładał się na wyniki finansowe stoiska. Widocznie miłośnicy literatury obrazkowej woleli współcześnie tworzone historie :(

ekspozycja komiksów ze srebrnej ery Marvela - chyba taka już się nie powtórzy :(

Dyrektor festiwalu postawił w końcu na swoim. Zmusił mnie do rezygnacji wystawiania mojej kolekcji komiksów. Zlikwidował tym samym kolejną atrakcję łódzkiej imprezy. Tak jak to wcześniej uczynił z Komiks Session, konkursem „na krótką formę…”, czy katalogiem festiwalowym :( Ale trwało to jeszcze trochę ;)

Kiedy Mamut wybrał „lepszego” (w jego mniemaniu) opiekuna giełdy zaczęły się moje zmagania z orgami, o godne miejsce dla unikatowego kramu… Rozumiałem, że nie mogę liczyć na ladę w szatni, albo stolik. Mimo, że zwierzak rozdawał je lekką ręką. Lecz tylko znajomym i spolegliwym ulubieńcom :( Nawet Piotr miał swoich faworytów. Jednym z nich był niby ułomny dziadek, który pałętał się przy konwencie od czasu giełdy staroci (jeszcze w eŁDeKu). Corocznie dostawał miejsce za friko, mimo iż nie oferował żadnej pomocy orgom. Handlował głównie towarem, który nadawał się bardziej do śmietnika, niż dla eventowych gości. O niby ułomnym dziadku wspomniałem w tekście „Staruchy do piachu”... Na ostatnim konwencie, na którym byłem, dostał on od orgów do dyspozycji trzy stoliki. Natomiast wieloletni organizator (przez niemal 30lat), kreator strefy targowej oraz współtwórca festiwalu, otrzymał łaskawie jeden :(

mój kram w pełnej krasie - zawsze barwny, atrakcyjny, po prostu śliczny ;)

Gdy wypadłem z łask dyrektoriatu nie chciałem zajmować na kiermaszu zbyt wiele bezcennej powierzchni, ani kosztownych stolików. Ograniczyłem się jedynie do tekturowego stoiska, które przynosiło tak wiele radości gościom imprezy (widziałem to po ich minach :) Co prawda, mój kram był szeroki na sześć metrów, ale zajmował tylko 30 centymetrów od ściany korytarza. Na skromnej przestrzeni nie mogło powstać nawet najmniejsze stoisko. Żaden inny wystawca nie zmieściłby własnej oferty na tak mizernej powierzchni. Mamut więc i tak nie zarobiłby na wynajmie podłogi. Lecz zwierzak nie byłby sobą, gdyby bezustannie nie stwarzał problemów :( Niewątpliwie ciągle, w prostacki sposób, chciał się pozbyć z festiwalu mojej osoby :(

Podczas imprezy w Hali Expo znalazłem dla mojego stoiska niewielki kącik przy drzwiach do głównej sali. Ale dyrektor festiwalu postanowił, że właśnie w tym punkcie stanie wózek z kawą. Mniej ważne było dla niego, iż spora konstrukcja plus obsługa oraz klienci, skutecznie zablokują wejście. Najważniejsze dla zwierzaka było, że zniknąłbym z widoku :( O stosunku chama do wystawców napisałem w tekście „Rower z kawą ważniejszy od komiksowej ekspozycji”.

Piotrek Kabulak udziela wywiadu na tle mojego stoiska w hali Expo - MFKiG 2019 A.D.

Kiedy zelżała pandemia, strefa targowa (czyli cały festiwal) wróciła do Atlas Areny. Przez kolejne dwa lata musiałem „walczyć” z orgami, aby uwzględnili w planach mój kram w korytarzu. Nigdy nikomu nie stwarzał on problemów. A nawet, zajmując tą przestrzeń, pomagałem osobom z małymi dziećmi, wózkami, lub większymi pakunkami, kierując je do windy (która była za ścianą). Bowiem schodzenie w półmroku po stromych schodach bez poręczy nie było bezpieczne... Wreszcie, w następnym roku, Mamut wymyślił „strażaka”, który niby zabronił blokowania przejść na widownię z korytarza. Co ewidentnie nie miało miejsca w moim przypadku (widać to na zdjęciu). Zostałem więc eksmitowany, razem z całą „rodziną” dinozaurów na drugi koniec hali, w najwęższy fragment korytarza, w którym zawsze panował olbrzymi tłok. Natomiast inni wystawcy nadal bez problemu blokowali swoimi stoiskami liczne przejścia z korytarza na boisko. I żadnemu z orgów to nie przeszkadzało :(

moja ostatnia ekspozycja :( - MFKiG 2023 A.D.

W nowej lokalizacji dostałem od orgów (na pocieszenie) jeden stolik, o który również musiałem „zawalczyć”. Wymuszony mebel nie był mi wcale potrzebny. Nie spełniał bowiem założeń mojego kramu. O prezentacji unikalnych komiksów mogłem zapomnieć. Dlatego przy stoliczku postawiłem jedynie stand informujący o witrynie internetowej. W ubiegłym roku zrezygnowałem z dopominania się o miejsce dla starego handlarza. Organizatorzy konwentu nawet nie przysłali mi zaproszenia na imprezę, którą tworzyłem przez trzydzieści lat. A byłem przecież na niej obecny od początku. Zapomnieli o założycielu strefy targowej Festiwalu Komiksu. Głównego filaru łódzkiego eventu, z którego korzyści czerpią do dziś… Tacy właśnie są nowi orgowie, rządzący obecnie kulturą :(

Tekst został napisany człowiekiem. Fotki też zrobił Witek.

Więcej informacji o strefie targowej festiwalu można znaleźć we wpisach: „Niepamięć” oraz „Krótka historia konwentowego handlu

września 17, 2025

Historia pewnego kramu - wpis drugi

Jak wspominałem, na początku ery Mamuta sekretarki z eŁDeKu kiepsko radziły sobie z przygotowaniem strefy targowej łódzkiego festiwalu komiksu. Wystawców traktowały jak pionki na szachownicy. Natomiast stoiska rozstawiały dość chaotycznie. Nie obowiązywały żadne zasady. Jedynym pozytywnym aspektem tego okresu było przeniesienie giełdy do wieżowca Textilimpexu, który znajdował się po drugiej stronie ulicy Traugutta, vis-a-vis gmachu Łódzkiego Domu Kultury.

obrazek z drugiej giełdy, według czatu GPT

Nie byłem szczególnie zadowolony widząc, jak moja wieloletnia praca, przy ustalaniu struktury kiermaszu, idzie na marne. Dlatego zaproponowałem Piotrowi (drugiemu po „bogu”), że przejmę nadzór nad strefą targową festiwalu. Nowy organizator zgodził się ponieważ miał świadomość, jak mało efektywne i kłopotliwe jest zatrudnienie pracownic eŁDeKu. Odtąd zajmowałem się ustalaniem stoisk na kiermaszu, planami całej przestrzeni merkantylnej oraz promocyjnymi grafikami dla mediów. Starałem się też promować imprezę w sieci, ale zwierzak nieustannie stwarzał w tym zakresie problemy. Starał się „trzymać łapę” na stronie festiwalowej, choć prowadzący ją orgowie byli totalnymi dyletantami, więc zazwyczaj ziała pustką. Tak jest zresztą do dziś :( Niezmiernie rzadko udawało mi się przemycić do witryny cenne dla uczestników imprezy wieści. Dlatego często publikowałem eventowe informacje na własnym blogu :)

W związku z dziwną „polityką informacyjną” Mamuta, czasami dochodziło do zabawnych, a jednocześnie przykrych okoliczności. Pewnego roku, już w Atlas Arenie, nowi wystawcy mieli problem z odnalezieniem własnego stoiska, ponieważ nie znali strefy targowej festiwalu. Nie otrzymali wcześniej cennej wiadomości od organizatorów. Natomiast w punkcie informacyjnym nie było żadnych planów stoisk. Mimo, że „dyrektoriat” otrzymał je ode mnie przynajmniej dwa tygodnie wcześniej... Przykrą sytuację rozwiązało dopiero udostępnienie linku do mojego bloga (tam były wszystkie plany) wolontariuszom obsługującym punkt informacyjny. Na szczęście byłem w pobliżu, więc mogłem szybko zareagować :) Zresztą orgowie i „woły” dość często szukali u mnie wiedzy na temat imprezy, ponieważ mój kram znajdował się kilkanaście metrów od wejścia i w trakcie eventu byłem tam ciągle obecny :) W odróżnieniu od członków dyrektoriatu, którzy nawiedzali toczącą się imprezę sporadycznie. Jeśli w ogóle :(

Tymczasem jeszcze w Textilimpexie zetknąłem się z profesjonalną zabudową targową oraz rządzącym tymi zasobami Panem Zdzisiem :) Firma użyczająca festiwalowi przestrzeni targowej zajmowała się handlem zagranicznym, więc dysponowała odpowiednimi konstrukcjami, które używała podczas różnych imprez. Własne stoisko kosztowało dużo taniej niż najem zabudowy targowej od obcych (szczególnie za dewizy). Struktury konstrukcyjne Zdzisia były dość leciwe, ale tym samym wielokrotnie sprawdzone w „boju” podczas eventów, więc funkcjonalne. Jednak monter miał ambiwalentny stosunek do układu stoisk handlowych. Tworzył je raczej w osobliwie „artystyczny”, niż przemyślany sposób. Moje plany odmieniły tą sytuację :)

moje wizualizacje strefy targowej w Textilimpexie, które udało mi się onegdaj przemycić na stronę festiwalową

Zastosowałem proste zasady, którymi kierowałem się do końca mojej współpracy z festiwalem. Po pierwsze, podzieliłem kiermasz na „strefy wpływów”. Przestrzenie różnych wystawców, którzy raczej niechętnie się integrowali. Zyskali na tym klienci, albowiem w jednym miejscu poznawali ofertę, która ich najbardziej interesowała. Natomiast „konkurencja” handlarzy miała niewątpliwie wpływ na wysokość cen komiksów :) W przestrzeni targowej znalazły więc swoje miejsce komiksy polskie i zagraniczne. Osobno można było poznać ofertę wydawnictw niezależnych oraz mangowych (które zawsze się alienowały). W innym miejscu były publikacje dla dzieci oraz strefa rozrywki dla nich. Swoją przestrzeń mieli również sprzedawcy gadgetów, czy materiałów dla twórców, itp… Myślę, że z takiego zagospodarowania powierzchni targowej, zadowoleni byli wszyscy goście Festiwalu Komiksu :)

Od „początku świata” handlarze pragną mieć swoje kramy, jak najbliżej wejścia. W nadziei, że nowi klienci od razu, zaraz po przekroczeniu drzwi, zrobią u nich zakupy :) Lecz próby sprostania wymaganiom większości sprzedawców są bezcelowe (z przyczyn obiektywnych). Jednak zawsze starałem się honorować stałych wystawców, którzy mieli pierwszeństwo. Wyjątek stanowiły stoiska sponsorów, znacznie wspomagających imprezę. Albo najbardziej atrakcyjne ekspozycje gości specjalnych, które stanowiły doskonałą reklamę festiwalu. Aczkolwiek, w czasie tworzenia planów strefy targowej musiałem często reagować na „pobożne życzenia” Mamuta, umieszczając stoiska jego ulubieńców w „dobrym miejscu”… Jakoś dawałem sobie radę. Pretensji ze strony wystawców nie było wiele.

Wszelkie zasady rządzące wcześniej przestrzenią handlową runęły, kiedy zwierzak zrezygnował z moich usług. Stało się to przed festiwalem w hali Expo (jesienią 2019roku). Mimo, że wykorzystanie nowej hali wydawało się dużo prostsze, niż w Atlas Arenie, kramy rozstawiono dość chaotycznie. A korytarze między nimi były zbyt wąskie. Czasami należało przepychać się przez „korki”, mimo że druga połowa hali niemal ziała pustką :( Ponadto, zakupom towarzyszyła ekstremala atmosfera, tworzona przez specyficzne podejście do tematu „światło i dźwięk”. Natomiast gość imprezy miał stanowisko niemal na zapleczu :( Strefę targową zdominowały dwie ryczące sceny. Ulubiony motyw aranżacji imprez firmowanych przez Mamuta :( O festiwalu komiksu w hali Expo napisałem w tekście: „Staruchy do piachu”. Warto go przeczytać, aby wyrobić sobie opinię w kwestii stosunku nowych orgów do realizacji giełdy, największego elementu łódzkiej imprezy.

Mój kram nieustannie ewoluował. Kiedy nastała era Mamuta znalazłem niewielkie miejsce w „akwarium”, sali prelekcyjnej Textilimpexu, w której odbywała się giełda. Nie chciałem „żebrać” o stolik, który niewątpliwie należał mi się, za kilkanaście lat pracy przy evencie. Nie mogłem też liczyć na „zastawki” z eŁDeKu. Zbudowałem więc własną konstrukcję z drewna, plastiku i aluminium :) Prezentowała ona Komiks Forum oraz inne moje wydawnictwa, plakaty oraz komiksy.

Gdy ponownie „zostałem wybrany” na opiekuna strefy targowej (w Textilimpexie), umieściłem własne stoisko na wysokiej antresoli. Skąd miałem doskonały wgląd na całą przestrzeń handlową. Odtąd towarzyszył mi Paweł, który miał własną ekspozycję archiwalnych komiksów. Pilnował on mojego kramu kiedy zajmowały mnie obowiązki organizatora festiwalu. U Pawła również znajdował odrobinę miejsca dla swoich zeszytów legendarny Izydor. W ten sposób powstała pierwsza „strefa dinozaurów”. Starych, łódzkich handlarzy oferujących unikalne komiksy :) Odbywająca się na wysokim, pierwszym piętrze wieżowca Textilimpexu giełda miała spektakularny widok na miasto otulone kolorami jesieni. Początkowo, aranżując stoiska, chciałem udostępnić gościom imprezy ten klimatyczny obraz, aby zmniejszyć dość ponury efekt korytarzy. Jednak okazało się, że miejsce przy oknach jest tak zrujnowane, iż nie da się tam ustawić żadnej, stabilnej konstrukcji. Natomiast kilkumetrowe szyby okienne były po prostu brudne :( Jednak starałem się zawsze (mimo często niezbyt sprzyjających warunków), aby wszystkie kramy były estetyczne, dobrze oświetlone, oraz stały w „bezkonfliktowych miejscach”.

W 2013roku giełda, jak i cała impreza, miały przenieść się do świeżo wyremontowanego budynku EC1. Wraz z ekipą orgów zrobiliśmy „wizję lokalną”. Jeszcze w trakcie budowy. Nowy gmach nadawał się doskonale na potrzeby festiwalu. Posiadał dużo wolnej przestrzeni oraz był dobrze skomunikowany z całym miastem, a nawet krajem :) Zacząłem robić plany wykorzystania budowli do celów eventowych, ale wkrótce okazało się, że usterki roboli wyeliminowały EC1 z gry :( Na szczęście „miasto” zaoferowało konwentowym orgom Atlas Arenę, której było właścicielem. Czasami użyteczne bywały „kontakty” zwierzaka :) Festiwal Komiksu przeprowadził się do kolejnego gmachu... Odtąd łódzka impreza korzysta z gościnnych obiektów Stadionu Miejskiego. Niechlubnym wyjątkiem był epizod w hali Expo, który okazał się finansowym niewypałem. Nic dziwnego zresztą :( Pasożyty kultury, od zawsze, potrafiły doskonale, w niezbyt przemyślany sposób, szastać cudzymi, najczęściej publicznymi środkami. Przeważnie też, bez widocznych, pozytywnych efektów... Taka jest niestety nasza rzeczywistość. I chyba nic tego nie zmieni :(

Oczywiście, w Atlas Arenie nadal organizowałem strefę targową festiwalu. Tworzenie planu stoisk w korytarzach hali było o tyle trudne, że musiałem opanować dodatkowo „kwadraturę koła” ;) W projekcie należało uwzględnić wszelkie aspekty infrastruktury obiektu: jak ciągi komunikacyjne, elementy stałe oraz zasady bezpieczeństwa imprezy. Nie było to łatwe. Ale podołałem zadaniu... Jednak owe podstawowe założenia runęły znowu, kiedy po raz kolejny Mamut zrezygnował z mojej pomocy :( Obecnie festiwalowym kiermaszem ponownie rządzi chaos. Bowiem aktualni, przypadkowi organizatorzy także nie mają żadnego doświadczenia w opracowaniu tego typu przedsięwzięć. Nowym orgom obojętny jest komfort oraz wrażenia uczestników imprezy. Dla nich liczy się tylko zysk finansowy, gdy rozpoczynają sezon „dojenia jeleni” :(

W Atlas Arenie moje stoisko, jak i cała strefa dinozaurów, znalazły miejsce w szatni, nieopodal głównego wejścia. Byłem organizatorem całej przestrzeni targowej, więc musiałem rezydować w zasięgu punktu informacyjnego. Tym razem do konstrukcji kramu użyłem dużych, ponad dwumetrowych arkuszy tektury falistej, które zwierzak wyżebrał od jednego ze sponsorów (podobno przelewając morze płynów, innych niż ustrojowe ;) Tektura miała służyć do konstrukcji tablic informacyjnych, ale żaden z orgów, ani wołów tematem się nie przejmował. Ja wykonałem trzy, które po imprezie wylądowały w koszu. Orgowie Mamuta nigdy nie szanowali cudzej pracy :( Jeszcze niejaki Pączek (ówczesny nadzorca wołów), wsparty pomocą kilku licealistów, próbował z arkuszy tektury oraz taśmy srebrnej stworzyć galerię komiksów dziecięcych, laureatów konkursu Wagów. Lecz konstrukcja bardzo szybko rozpadła się, pod naciskiem… wzroku :) Na szczęście, zanim jeszcze powieszono na niej prace. Pozostałości galerii znalazły naturalnie miejsce w śmietniku... Chcąc oszczędzić podobnego losu kolejnym papierowym płytom, zaopiekowałem się nimi osobiście :) Wykazując tym samym niebywały zmysł ekologiczny :)

Z tekturowych arkuszy zrobiłem kolejną zastawkę przy moim stoisku. Powiesiłem na niej plakaty z kolekcji. Moja konstrukcja, nie dość że trwała (wytrzymała dwa sezony), robiła monumentalne wrażenie na odwiedzających. Podobnych, ilustrowanych ścian nie dane im było zobaczyć na żadnej innej imprezie, więc chętnie robili sobie na tle mojej ekspozycji pamiątkowe fotografie. Natomiast wśród festiwalowych orgów zyskałem miano „króla tektury” :(

Jednak dwumetrowe bryty są dość kłopotliwe w transporcie (zwłaszcza, jeśli nie posiada się samochodu). Dlatego w następnym roku zrobiłem z nich standy na komiksy. Nowe konstrukcje jeszcze bardziej podobały się gościom każdej imprezy (a raczej prezentowana na nich oferta). Odwiedziłem razem z nimi, przez kolejne lata, kilka eventów. Począwszy od Warsaw Comiconu, poprzez łódzki festiwal, na evencie „Niech żyje komiks” kończąc. Zawsze stanowiły dużą atrakcję dla odwiedzających (oraz tło dla selfie :) Komiksowych stojaków używałem do czasu ostatniego festiwalu, w którym brałem udział. Zanim zawistni orgowie nie przepędzili mnie z miejsca, które zajmowałem przez dekadę :(

Obecnie moje tekturowe standy komiksowe są nadal w bardzo dobrym stanie. Doskonale realizują efekt marketingowy. Kolorowa prezentacja zawsze robi wrażenie na gościach, a klienci chętniej kupują ustawione na półkach zeszyty. Kilka stojaków mogę udostępnić chętnym. Sprzedać lub wypożyczyć na czas festiwalu. Koszt będzie niższy niż wynajęcie półek w zabudowie targowej. Natomiast efekt takiej ekspozycji znacznie bardziej spektakularny. Więcej informacji na ten temat można znaleźć w tym miejscu

...podsumowanie już wkrótce :)

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek wygenerował Krzysztof, za pomocą czatu GPT.

września 15, 2025

Historia pewnego kramu

Trzydzieści pięć lat temu, w sali 304 Łódzkiego Domu Kultury, podczas pierwszego, łódzkiego Konwentu Twórców Komiksu (jesienią 1991roku), pojawiło się niewielkie stoisko z komiksami. Było to wtedy jedyne miejsce w Polsce, gdzie można było nabyć obrazkowe wydawnictwa z całego świata. Mój kram był, bez wątpienia, prekursorem strefy targowej Międzynarodowego Festiwalu Komiksu, która stanowi trzon tej imprezy do dziś :)

lokalizacja pierwszej „strefy targowej”, według czatu GPT

Komiksami handlowałem od lat .70 ubiegłego wieku. Wtedy to był jedyny sposób na pozyskanie nowych, ciekawych tytułów do mojego zbioru. Wydawnictw poszukiwałem na różnych bazarach, nielicznych antykwariatach oraz okazjonalnych giełdach staroci. W tamtych czasach komiksy w kioskach, czy księgarniach, stanowiły niezwykłą rzadkość. Bywały to wyłącznie rodzime historie. Natomiast sprowadzanie publikacji zza granicy wiązało się z pokonywaniem wielu barier. Z których największą, była finansowa. Przelicznik walutowy sprawiał, że albumy stawały się nieosiągalne dla zwykłego miłośnika literatury obrazkowej. Pozostawał więc ubogi rynek krajowy i zakupy unikalnych wydawnictw z „drugiej ręki”. Najczęściej na bazarach: łódzkim Wodnym rynku, warszawskim Wolumenie, lub gdańskim Jarmarku Dominikańskim. Kupowałem wszystkie publikacje, które były w przyzwoitym stanie (co zdarzało się rzadko) i przedstawiały dla mnie interesującą wartość. Nadwyżki sprzedawałem, aby zdobyć środki na kolejne zakupy. W ten sposób stałem się handlarzem :)

Po stanie wojennym aktywnie działałem w łódzkim klubie miłośników fantastyki (nawet go reaktywowałem :) Tam też poznałem młodych rysowników, uczniów liceum plastycznego, którzy po latach stworzyli grupę Contur. W tamtym czasie chłopcy ilustrowali niezależne publikacje fantastyczne Konrada (nieoficjalnego prezesa klubu). W swoich pracach często inspirowali się komiksami. Wielokrotnie też poznawali moją kolekcję, zawsze będąc pod silnym wrażeniem różnorodności obrazkowego medium. Lecz obecnie, niewielu o tym pamięta :( Ale wtedy, w ich mniemaniu, byłem ekspertem od komiksu. Dlatego, kiedy conturowcy postanowili zorganizować w Łodzi konwent, zaprosili mnie do współpracy.

W 1991roku młodzi twórcy zainteresowani byli wyłącznie promocją własnego talentu, oraz popularyzacją obrazkowego medium w społeczeństwie. Nie bez kozery impreza nosiła nazwę Konwent Twórców Komiksu. Autorzy w dyskusjach przeważnie poruszali swoje problemy, zapominając często, że komiks jest martwy bez odbiorców. Można to zapewne usłyszeć w archiwalnych nagraniach Witka Drugiego, zrobionych podczas wieczornego forum (ja wtedy „kręciłem” film ;) Dom kultury również traktował młodych artystów, jak niegroźnych fanatyków, którym od czasu do czasu udostępniał swoje przestrzenie. Ja natomiast miałem świadomość, że bez solidnych fundamentów: zainteresowania oraz wsparcia czytelników, łódzki event nie będzie miał dalszej przyszłości. Dlatego „z pewną taką nieśmiałością”, częściowo „po partyzancku”, postanowiłem zorganizować pierwszy kiermasz komiksów. Aby odbiorcy literatury obrazkowej znaleźli w trakcie imprezy również coś dla siebie :)

lokalizacja pierwszej „strefy targowej”, przy ścianie obok wejścia do sali 304 eŁDeKu
(widok miejsca w 1992roku) - z tyłu, od lewej: Witek Domański i Robert Waga z Conturu; po prawej Bodziu słucha prelekcji Maćka Parowskiego; pośrodku, na stole siedzi prawdopodobnie Bartek Kurc

Handlarzy komiksami w ówczesnej Rzeczypospolitej było niewielu. Kontaktu z większością z nich nie miałem. Lecz znałem osobiście legendarnego Izydora, słynnego łódzkiego kolekcjonera, ale także handlarza. Zaprosiłem go więc do udziału w pierwszej „strefie targowej” :) Składała się ona z trzech solidnych, dwumetrowych stołów, pamiętających jeszcze czasy „partyjnych nasiadówek”. Strefa znalazła miejsce przy ścianie, zaraz obok wejścia do sali „konferencyjnej”, w której odbywała się cała impreza: spotkania, prelekcje, warsztaty (jak na „fotografii”).

Razem z Izydorem, wyłożyliśmy na ladach swoje najlepsze komiksy. W nadziei na godziwy zarobek. Zainteresowanie naszą ekspozycją, wśród uczestników konwentu, było ogromne. Jednak nie przełożyło się wcale na wynik finansowy. Bowiem odwiedzający nasze stoisko, zaszokowani ilością tak atrakcyjnego, unikalnego towaru rzadko pytali o cenę. Częściej chcieli dowiedzieć się, w jaki sposób zdobyliśmy tak cenne artefakty :) Pewnie goście myśleli, że komiksy są tylko na pokaz. Nie do sprzedania. Jedynie nieliczni, którzy odważyli się poznać ceny, zdobyli atrakcyjne tytuły do swojej kolekcji :)

Filmowałem wtedy konwent własną kamerą. Ale nigdy nie zwróciłem obiektywu w stronę kramu z komiksami. Dlatego lokalizację pierwszej strefy targowej prezentuje kadr wykonany rok później. Lecz wtedy, na kolejnym konwencie, mój kiermasz był już w nowym miejscu.

Opiekunowi imprezy z eŁDeKu bardzo spodobał się pomysł giełdy komiksów. Pozostali organizatorzy oraz goście również byli zachwyceni moją propozycją. Dostałem więc zielone światło na przygotowanie kiermaszu co roku. W trakcie prezentacji komiksów starałem się być cicho. Aby nie zakłócać innych punktów programu, które odbywały się w tej samej sali. Ale widocznie to nie wystarczyło. Dlatego kolejną edycję strefy targowej zorganizowałem już w osobnej, dość dużej i jasnej sali 313. Początkowo musiałem osobiście zachęcać wszystkich wystawców. Jak też „polować” na stoliki pod stoiska. Odtąd rokrocznie poszukiwałem ich po całym gmachu, bo przez czas między konwentami żyły one własnym życiem ;) Niewątpliwą motywację dla sprzedawców stanowił brak opłaty za stoisko. Wstęp na imprezę był wtedy również bezpłatny.

rok 1992, giełda w sali 313 eŁDeKu - na pierwszym planie po prawej, nieodżałowany Andrzej Kudzin; pośrodku, w czarnym płaszczu, Kamil Śmiałkowski (kiedyś naprawdę tak wyglądał ;)

Wkrótce na kiermaszu pojawili się profesjonalni wydawcy. Pierwsze oferty komiksowe prezentowały firmy TM-Semic oraz Prószyński i ska. Strefa targowa zaczęła się rozrastać. Z roku na rok przybywało nowych wystawców, toteż niebawem w eŁDeKu zaczęło brakować stolików oraz wolnej przestrzeni. Sytuację poprawił chwilowo okazjonalny import ławek szkolnych (w domu kultury przez kilka lat rezydowała szkoła) oraz przeniesienie giełdy na parter, do „sali lustrzanej”. Mój kram od początku wyróżniał się spośród stoisk konkurencji. Nie tylko atrakcyjną ofertą. Ale także przemyślaną aranżacją. Nigdy nie poprzestałem na banalnym wyłożeniu komiksów na ladę, jak to czyniła większość sprzedawców. Moje stoisko było zawsze bardzo kolorowe. Za każdym razem robiło ogromne wrażenie na oglądających. Początkowo, jako zastawek, używałem tablic pożyczonych z eŁDeKu, na których umieszczałem najbardziej atrakcyjne okładki komiksów. Z biegiem czasu ilustracje te uzupełniłem plakatami. Wtedy żaden z gości imprezy nie mógł przejść obojętnie obok mojej ekspozycji. Starałem się urozmaicić ofertę, aby stanowić wzór do naśladowania dla innych wystawców. Jednak w tamtym czasie niewielu sprzedawców decydowało się ożywić własne stoiska. Zapewne uważali, że oferowane przez nich publikacje są wystarczającą atrakcją :(

Coroczne projektowanie strefy targowej nie było zadaniem łatwym. Substancja eŁDeKu nie nadawała się zbytnio do przygotowania tak dużej imprezy. Ponadto ulegała ciągle zasłużonym remontom, więc warunki nieustannie się zmieniały. Czasami musiałem umieszczać stoiska w dość wąskich korytarzach. Natomiast ekspozycje w szatniach stały się standardem. Pewnego roku przygotowałem giełdę nawet w kinie :) Niebawem zabrakło miejsca także w sali lustrzanej. Wtedy „handlowe ławki” ustawiłem na antresoli reprezentacyjnej sali kolumnowej, w której odbywały się spotkania, prelekcje oraz gala. Wkrótce całą przestrzeń również wypełniły kramy. Strefa merkantylna rozwijała się znacznie szybciej niż pozostałe elementy konwentu. Jestem pewien, że do sukcesu imprezy przyczyniła się zmiana nazwy, na festiwal. „Jam Ci to nie chwaląc się uczynił” ;)

W 2004roku nastały ciężkie czasy dla giełdy. Kierownictwo festiwalu przejął Mamut i odsunął mnie od opieki nad strefą targową (ponieważ nie chciałem wstąpić do stowarzyszenia Contur, ale to inna historia…). Kiermaszem zarządzały teraz pracownice domu kultury. Chyba nikt wtedy nie zajmował się promocją eventu, ani pozyskaniem wystawców. Albo robił to kiepsko. Opiekunki z eŁDeKu też słabo sobie radziły. Ponieważ nie miały żadnego doświadczenia w przygotowaniu tego punktu programu. Ani zbyt wielkich chęci do tak skomplikowanej pracy, jak na ich możliwości. Mój kram w tym czasie również wyglądał dużo skromniej. Nie chciałem się narzucać, skoro nowi orgowie sami zrezygnowali z mojej pomocy… Niestety, nie mam fotek mojego stoiska z tamtego okresu. Sam nie robiłem zdjęć. A w oficjalnych materiałach nie było żadnego śladu po mojej aktywności. Już wtedy zacząłem być wymazywany z historii łódzkiego festiwalu komiksu :(

...ciąg dalszy wkrótce :)

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek wygenerował Krzysztof,
za pomocą czatu GPT.

września 13, 2025

Pasożyty kultury

Zawsze ogromne, negatywne wrażenie robiła na mnie nadbudowa każdej instytucji kultury, z którą miałem do czynienia. Rzesza szeregowych pracowników rozleniwionych codzienną bezczynnością (pracujących jedynie „od święta”). Obojętnych na wszelkie zadania zlecane przez kierownictwo (wystawy, eventy), które zdawkowo im się przydarzały. Bezmyślna garstka wydawało by się ułomnych pomocników, rządzona (a raczej utrzymywana w ryzach) przez równie nieudolnych, co leniwych nadzorców. Pasożyty kultury nie wnoszą żadnych wartości do niematerialnego dziedzictwa naszego kraju, a jedynie zarządzają twórczością innych. Lecz mimo to, cała kasta, z wyjątkową zapalczywością wysysa od lat „soki” z budżetu państwa, niemal nie oferując nic w zamian. Zazwyczaj jest również niesłychanie dumna z własnej, czysto pozorowanej aktywności. Tak jakby to właśnie oni tworzyli kulturę :(

Wielokrotnie zastanawiałem się, czy do krzewienia niematerialnych wartości w moim kraju niezbędne są nadal owe struktury leniwych sługusów. Trwoniące codziennie swój czas i cenne, publiczne środki w różnych instytucjach kultury, podczas symulowanej działalności. Niewątpliwie, owe niezbyt efektywne metody pracy, zostały odziedziczone po poprzednim systemie. W którym wszelkie zasoby kultury i sztuki wymagały reżimowego nadzoru. Aby „jedynie słuszna” partia mogła kontrolować myśli i czyny rodaków. Dlatego, do nadzoru nad kreowaniem artystycznych treści zatrudniano wtedy „odpowiednich” człowieków. Podobnie, jak to czynione było w wielu innych dziedzinach ówczesnego, socjalistycznego świata.

Jestem ciekaw, czy w bardziej cywilizowanych krainach, korzysta się również z podobnie chorych, ułomnych rozwiązań systemowych?.. Przecież upowszechnianiem kultury mogą zajmować się niezależne podmioty, tworzone w zależności od potrzeb. Jestem niemal pewien, że obrane cele byłyby wtedy realizowane bardziej skutecznie oraz zdecydowanie sprawniej niż obecnie. Tacy organizatorzy korzystaliby wyłącznie z pomocy fachowców i specjalistów. Nie zaś, zmuszali do wysiłku „darmowych” niewolników, którzy z reguły, niezbyt chętnie garną się do pracy. Nowe struktury byłyby zasilane energią oraz środkami miłośników oraz pasjonatów. Oczywiście zasoby ludzkie powinny być wspierane pomocą przyjaznych mecenasów (nawet tych państwowych). Wydaje mi się, że popularyzacją kultury nie powinny zajmować się wyłącznie instytucje, drenujące budżet państwa na udawane akcje. Mające na celu jedynie ciągłe uzasadnianie potrzeby własnego istnienia. A skrywające bezustannie permanentne nieróbstwo zatrudnionych orgów :(

Naturalnie zdaję sobie sprawę, że wielu twórcom niezbędna jest pomoc w promocji ich sztuki. Bowiem przeważnie funkcjonują oni we własnym, wyłącznie duchowym wymiarze rzeczywistości. Bardzo odmiennym, od zwykłej, przyziemnej wegetacji szarych obywateli. Ale czy do propagowania tak „świetlanej” misji konieczne są specjalne, nadmiernie rozbudowane struktury dyletantów, pożerające gigantyczne, publiczne środki?

Oczywiście artystom potrzebne są galerie. Odpowiednie areny, na których będą mogli prezentować własną twórczość. Chociaż w XXIwieku doskonałą sceną wydaje się być Internet. Jednak współcześni twórcy, to przeważnie tradycjonaliści. Dlatego do transferu myśli wymagają zawsze sporej przestrzeni fizycznej, zarezerwowanej wyłącznie dla nich. Realnych obiektów (galerii, gmachów, instytucji), które znacznie wzmacniają prestiż każdego eventu. Niezbędne jest również spore audytorium dla pochlebców (prawdziwych lub fałszywych) entuzjastycznie honorujących twórczość „mistrza”. W przeciwnym wypadku artyści nie czują się spełnieni :(

Dlatego odziedziczony po „czasach komuny” system wymusza powstawanie specjalnych budowli (lub adaptację istniejących), w których będzie się tlił płomyk kultury. Owe instytucje, w celu pełnienia „misji”, zatrudniają odpowiednich pomocników, których statutowym zadaniem jest podtrzymywanie „artystycznego ognia”. Ale niestety, tak jest tylko „na papierze”. Zazwyczaj praca w „fabryce kultury” nie wymaga od człowieka posiadania zbyt wielu zdolności (ani przedsiębiorczości). Lecz zatrudnienie w tych enklawach znajdują przeważnie ludzie z wykształceniem wyższym. Przecież państwo musi zaopiekować się niedojdami życiowymi „maszynowo” kończącymi studia, po których nie wiedzą co ze sobą zrobić :( Dlatego w różnych instytucjach kultury powstają etaty dla ludzi „światłych”, potencjalnie zdolnych (czasami nawet inteligentnych :) Ale zazwyczaj niesłychanie leniwych i sfrustrowanych brakiem zajęcia w ich „fachu”. Zainteresowanych innymi dziedzinami życia, niż oferowana funkcja. Człowieków, którzy w realnym świecie sprawdzają się jedynie podczas niezbyt wymagających czynności. Jak zwykli „robole” :( Naturalnie, każda szanująca się placówka kultury dba o to, aby jej pensjonariusze zanadto się nie nudzili. W tym celu jej kierownictwo kreuje często wydumane zadania, które służą jedynie bezproduktywnemu wypełnianiu czasu pracy. Lecz wymagania stawiane wykształconym pracobiorcom nigdy nie są zbyt wygórowane...

Właśnie w takich miejscach odnajdują swoją niszę pasożyty kultury. Osoby przeważnie legitymujące się iluzoryczną wiedzą w temacie oraz pozornymi zdolnościami :( Zatrudnienie w „enklawach kultury” znajdują często dzięki znajomościom. Bowiem tak lekka, niezbyt trudna praca jest marzeniem wielu leniwych wykształciuchów :) Kolejka chętnych jest więc długa, a ilość atrakcyjnych „stołków” niezbyt liczna :(

Kilkakrotnie byłem świadkiem wyjątkowej, wręcz „rodzinnej” atmosfery panującej w biurze festiwalowych orgów. Jestem ciekaw, czy w innych sferach kultury można spotkać więcej takich nisz (jak komiksowa), w których ministerialni decydenci nie mają ekspertów, będących w stanie ocenić profesjonalizm ludzi zatrudnianych w tego typu instytucjach? A może, dla rządzących ważniejszy, od efektywności działań artystycznych „kreatorów kultury”, jest wpływ na samą placówkę. Możliwość osadzenia w niej własnych, zaufanych ludzi :(

Moje opinie dotyczące rodzimych „fabryk kultury” ukształtowane zostały przez obserwacje aktywności pracowników różnych „podmiotów krzewiących”. Największe „doświadczenie” zdobyłem w kontaktach z Łódzkim Domem Kultury. Z którą to instytucją współpracowałem (jako „wolny strzelec”) przez kilkanaście lat. Wiele miesięcy przed każdym eventem musiałem osobiście doglądać działań organizacyjnych (czasami odwiedzając biuro orgów parę razy w tygodniu), bowiem pracownicy domu kultury niezmiernie rzadko przejawiali własną inicjatywę... Komórką eŁDeKu sprawującą „opiekę” nad konwentem komiksowym rządził wtedy Sobieraj (kierownik działu). Mimo iż obrazkowy event, po zaledwie kilku latach, okazał się największą imprezą goszczącą w tym gmachu, Sobieraj zawsze traktował konwent, jak inne aktywności społeczne przygarnięte przez tego „mecenasa”. Tak samo, jak inicjatywy w rodzaju: spotkań różnych klubowiczów (seniorów, kombatantów, miłośników kwiatów, itp.), giełdy staroci, czy wystawy kaktusów (?!). Działo się tak, ponieważ kierownik eŁDeKu był rozliczany (przez dyrekcję) wyłącznie z ilości eventów, nie zaś z efektów ich społecznego oddziaływania, lub popularności wśród odwiedzających. Nic więc dziwnego, że Sobieraj preferował bardziej kameralne spotkania. Z większymi imprezami zawsze wiązały się dodatkowe kłopoty... Gdyby nie pomoc zewnętrzna różnych pasjonatów (w tym moja), event komiksowy dawno przestałby istnieć :( Onegdaj, między innymi z podobnej przyczyny, „uciekł” z eŁDeKu ważny, prestiżowy festiwal „Człowiek w zagrożeniu” (prezentujący niezależne, zaangażowane filmy o tematyce społecznej). Po prostu, jego organizacja stwarzała kierownikowi zbyt wiele problemów :( Sobierajowi, od pewnego czasu (sukcesu Festiwalu Komiksu), towarzyszyły dwie asystentki (sekretarki?). Dzięki obrazkowej imprezie chyba awansował w hierarchii urzędniczej ;) Podwładne kierownika przeważnie nudziły się w pracy. Bowiem w codziennej egzystencji, w murach domu kultury, wyzwań było raczej niewiele. Jedna z nich (ta bardziej aktywna), przeważnie spędzała długie godziny „aktualizując wieści” w innych działach. Natomiast druga, bardziej „uduchowiona” (flegmatyczna) asystentka kierownika, kiedy odwiedzałem biuro, często zajęta była wnikliwym lustrowaniem prasy kobiecej. Przecież musiała jakoś zabić czas do „magicznej godziny” szesnastej ;) Ale pewnego roku, przed samym festiwalem komiksu (w czasie, gdy pracy było zawsze najwięcej), sekretarka zrobiła sobie „urlop zdrowotny”... Taki był stosunek do wszelkiej aktywności wielu pensjonariuszy domu kultury :(

Wśród pracowników domu kultury (dowolnego szczebla) był ciągle obecny lęk przed każdą nowością. Asystentki Sobieraja przez długi czas bały się dotykać komputera, który znajdował się w pokoju. Chętniej korzystały z faksu, niż maila (bo zadanie wykonywał ktoś inny). Naturalnie nie wszyscy rezydenci eŁDeKu lękali się nowej technologii. Kiedy na przykład odwiedzałem redakcję „Kalejdoskopu”, częściej na ekranie monitora widywałem otwartego pasjansa, niż efekt składu kolejnego numeru miesięcznika :( W pozostałych działach instytucji bywało podobnie. Zatrudnione w gmachu człowieki musiały samodzielnie znaleźć sposób na radzenie sobie z nudą dnia powszedniego :) Jednak nigdy, przez wszystkie lata współpracy z tą instytucją, nie mogłem zrozumieć licznych animozji, które poważnie wpływały na kontakty oraz efektywność pracowników różnych komórek domu kultury. Nic więc dziwnego, że w trakcie przygotowań do kolejnego konwentu, dziwne interakcje personelu eŁDeKu stwarzały dodatkowe komplikacje organizacyjne. Pisałem o tym w „13lat prowizorki”…

Być może owe chorobliwe, czasami wrogie metody konfrontacji współpracowników, „osobliwie kreatywne” użycie środków przez „sługi kultury”, były również sposobami na zwalczenie nudy, związanej z niezbyt wyszukaną aktywnością? Próbą zaistnienia w otaczającej rzeczywistości inteligentnych osób, na własnych warunkach... Zazwyczaj dowolne sukcesy, w realizacji powierzanych zadań, nie miały wpływu na stałe wynagrodzenie z państwowej kasy. Nie było więc powodu, dla którego szeregowi „kulturokraci” musieli specjalnie starać się podczas tworzenia nowego eventu :(

Do realizacji każdej imprezy, niezbędne są odpowiednie obiekty oraz właściwi ludzie. Orgowie, którzy przygotują event oraz dopilnują wszystkich punktów programu. Miejsca akcji można wynająć, albo zaprosić do współpracy trwałe podmioty struktury miejskiej, jak galerie, muzea czy dworce (a nawet domy kultury :) Dobrych organizatorów, którzy mają doświadczenie w opracowaniu imprez, można również nająć. W gospodarce rynkowej istnieją już firmy, które zajmują się realizacją różnych eventów. Ich praca, mimo iż dość kosztowna, będzie na pewno bardziej efektywna, niż zatrudnianie „darmowych” entuzjastów, zasilanych zupełnie „zielonymi” wolontariuszami (niewolnikami z wyboru). Jestem pewien, że zawodowcy poradzą sobie lepiej podczas organizacji konwentu, niźli etatowe nieroby na państwowym garnuszku. Przecież obecni orgowie również od lat, wielokrotnie zatrudniali specjalistów, jako podwykonawców Festiwalu Komiksu i grania. Począwszy od ludzi do nagłośnienia punktów eventu, poprzez firmy od zabudowy strefy targowej, na organizacji całego turnieju gier (przez ESL) kończąc. Skoro już od dawna, do stworzenia kolejnego konwentu, zatrudnia się profesjonalistów, a większość atrakcji programu imprezy realizują podmioty zewnętrzne (entuzjaści albo „wolni strzelcy”), do czego więc potrzebne są pasożyty kultury, które przez cały rok pożerają środki z naszych podatków?!

Niewątpliwie dla mnie, takim pasożytem jest Mamut :) Zazwyczaj, w trakcie przygotowań, wielki nieobecny. Ale podczas festiwalu oraz innych oficjalnych uroczystości, staje się ekspertem od nachalnego brylowania oraz „prezentowania” wyłącznie własnej osoby. Koniecznie musi zaistnieć w mediach. Pokazać światu, że nadzorca jest kimś ważnym... Zabawne, że podczas imprezy w Atlas Arenie, dyrektor festiwalu zajmuje „kanciapę” w podziemiach obiektu, gdzie nie ma zasięgu komórkowego (?!). Nie można więc z nim się skontaktować... Kiedy jeszcze odwiedzałem kolejne, różne biura orgów, rzadko mogłem Mamuta zastać. Obojętnie, czy to było w eŁDeKu, Domu Literatury, Centrum Komiksu (na Piotrkowskiej), czy nawet w EC1. Zwierzak bez wątpienia lubił działać „w terenie” :) Przeważnie przed festiwalem niewiele robił (oprócz wrażenia). Niekiedy miewał jakieś własne, karkołomne pomysły. Lecz jego zdolności nigdy nie dorównywały zamierzeniom. Tak było w przypadku grafik, czy wyśmiewanych przez fanów komiksu plakatów festiwalowych (które niestety zostały wykonane za „ciężkie pieniądze”). Dlatego realizację wszelkich projektów Mamut najczęściej zlecał innym. Często jednak, starał się przynajmniej stwarzać pozory zaangażowania. Toteż postronnemu obserwatorowi mogło się zdawać, że zwierzak ciągle jest intensywnie zajęty działaniami organizacyjnymi. Niestety, zazwyczaj bywało wręcz odwrotnie. Jeżeli starał się pomagać przy dowolnym projekcie, to bardziej przeszkadzał, niż czynił postęp. Pozostali orgowie traktowali go raczej, jak zło konieczne. Niekiedy powód do żartów. Najczęściej jednak, wyłącznie jako osobliwą tarczę ochronną. Był przecież ich kierownikiem. Łasym sukcesów, ale odpowiedzialnym za błędy całego zespołu... Zwierzak otaczał się wyłącznie ludźmi o niezbyt wygórowanej ambicji. Byli to przeważnie dość tchórzliwi oportuniści. Potrzebowali więc do komfortu funkcjonowania swoistego, niezbyt lotnego „piorunochronu”, w którego cieniu mogli skryć własne wpadki, lub niedociągnięcia.

W ten oto sposób Mamut stał się twarzą łódzkiego Festiwalu Komiksu :( W „doborowym towarzystwie” niewiele musiał robić. Przeważnie stwarzał jedynie wrażenie, iż dokonuje spektakularnych czynów na niwie komiksowej... Typowy Dyzma. Pozorant całkowicie zbędny podczas realizacji dowolnego celu. Systemowy wykształciuch z dyplomem, po studiach, które nie zapewniły mu wiedzy niezbędnej, aby dość tępy mózg potrafił użyć jej w przyszłości... Zbyt kiepski żeby zawodowo pracować reklamie, która to aktywność wymagała od „szczurów” sporej dozy kreatywności... Zbyt leniwy aby rysować, tworząc własną ścieżkę kariery artystycznej... Zbyt głupi, aby dzielić się posiadaną, znikomą wiedzą, jako edukator... Jednocześnie zwierzak był zanadto ambitny, aby nadal pozostawać nikim w środowisku. Jak to miało miejsce w pierwszych latach łódzkiego konwentu komiksowego. Nic więc dziwnego, że kiedy nadarzyła się okazja, chętnie porzucił intratne, lecz trudne do utrzymania stanowisko w stołecznej reklamie, aby zawłaszczyć niezbyt wymagające „krzesło” kierownika w prowincjonalnym domu kultury, którego nikt rozsądny nie chciał zająć. Tutaj z łatwością mógł udawać, że jest kimś i bez stresu „serfować” w przyszłość. Przy milczącej akceptacji obojętnego środowiska. Tak oto Mamut został „piorunochronem” (być może niezbyt świadomie :) Coś za coś...

Mijają lata, a zwierzak nadal pełni rolę pastucha w stajni Centrum Komiksu, bo nadal nie ma chętnych aby usunąć go ze stołka... Taką karierę cwana miernota może chyba zrobić tylko w naszym pięknym kraju :(

O problemach organizacyjnych festiwalu, wynikających z „pomocy” Mamuta, pisałem już w „13lat prowizorki”. Kilka lat temu ja również pomogłem zwierzakowi w przygotowaniu prezentacji wystawy Tytusa, Romka i A'Tomka dla wrocławskiego magistratu. Wziąłem też udział w przedstawieniu projektu zleceniodawcy. Podczas spotkania uderzył mnie fakt, że dyrektor łódzkiego festiwalu nie potrafił w zrozumiały sposób przedstawić całego zamierzenia, które przecież firmował własną osobą. Ale on zawsze, niemal w każdej (nawet najdrobniejszej) sprawie, wysługiwał się pomocnikami. Jak więc miał nabrać doświadczenia w rozmowach ze sponsorami? Nie przeszkodziło mu to jednak zażądać dość wygórowanej kwoty za realizację projektu. Nic więc dziwnego, że wystawa TRiA nie pojawiła się w pierwotnej formie, czasie, ani lokalizacji. Lecz jej nędzne skrawki pokazano na łódzkim festiwalu. Mamut więc zyskał plusa :( Kiedyś wyjątkowo uczestniczyłem w festiwalowej gali. Bardzo zniesmaczyło mnie wtedy radosne stwierdzenie ze sceny, ówczesnego prezydenta Łodzi, że „Adam... jest najlepszym organizatorem”. Pikanterii wypowiedzi polityka dodawał fakt, iż obaj bohaterowie, kilka tygodni wcześniej, walczyli brutalnie w mediach (niemal „na noże”) o łódzką Paradę Wolności, której zwierzak był niechlubnym organizatorem... Dyrektor festiwalu komiksu zawsze starał się wkradać w łaski polityków (dowolnej opcji). Świadczy to niewątpliwie o jego pierwotnym sprycie oraz szczególnym wyrachowaniu. A może romanse z władzą były sposobem na utrzymanie „stołka” w instytucji kultury... Być może więc mylę się i rzeczywiście zwierzak jest „najlepszym organizatorem” ;) Napisałem o nim więcej w tekście: Mamut humanum est :)

Skoro nadzorca przeważnie jest nieobecny, ktoś w ekipie konwentowych orgów musi wykonywać „czarną robotę”. Potrzebni są więc ludzie zarządzający poszczególnymi detalami eventu. Nawet, jeśli robią to nieudolnie. Bez przekonania. Raczej z przymusu, niż obowiązku :( Niezbędne są osoby pilnujące realizacji kolejnych punktów programu imprezy. Ale również dbające o promocję festiwalu, jego atrakcji oraz obsługę zaproszonych gości. Kiedyś robiłem to wszystko niemal samodzielnie. Lecz impreza w przeciągu lat znacznie się rozrosła i być może obecnie niezbędna jest znacznie większa liczba opiekunów... Jednak niemal przez cały, poprzedzający rok mają oni niewiele pracy. Chyba więc nie ma potrzeby zatrudniać na etatach tak licznej grupy pasożytów kultury. Zwłaszcza, że większość atrakcji festiwalu (wystawy, prelekcje, strefę targową, cosplay, czy turnieje growe) zawsze realizują okazjonalni podwykonawcy. Podczas tworzenia każdego eventu niezbędna jest dobra organizacja pracy. Której niestety przeważnie brakuje obecnym orgom. Najdziwniejsze jest, że skoro ta sama ekipa robi konwent od dwóch dekad, inteligentne człowieki powinny się czegoś nauczyć. Ale widocznie, nudząc się przez rok cały, organizatorzy festiwalu zapominają sprawdzone schematy pracy :( Jak wspominałem, w międzyczasie łódzka impreza znacznie się rozrosła. Lecz w kolejnych latach ubywało w programie bardziej spektakularnych punktów. Wymagających większej atencji ze strony organizatorów (jak sympozjum komiksologiczne, czy konkurs na „krótką formę...” i związany z nim katalog). „Ciężkiej” pracy ubywało, lecz ilość etatów w biurze nie malała wcale... Z pierwotnych atrakcji imprezy pozostał tylko jeden masywny „filar”. „Jarmark komiksowy”, którego ongiś byłem twórcą i przez kilka dekad organizatorem. A który obecnym orgom służy jedynie, jako parawan uzasadniający istnienie tak licznej grupy darmozjadów :( Pozwolę sobie przypomnieć, że od połowy lat .90 (do 2003roku), opiekę nad całym festiwalem roztaczałem niemalże w pojedynkę. Nie będąc etatowym pracownikiem żadnej instytucji kultury. Natomiast pomoc, ze strony środowiska, była przeważnie nieliczna i raczej bardzo skromna... Naturalnie pisałem już o tym w „13lat prowizorki” :)

Prawą ręką Mamuta wśród festiwalowych orgów jest Pik. Znany też w niektórych kręgach, jako Jualari. Osobnik bez wątpienia kulturalny i niewątpliwie inteligentny. A nawet czasami pracowity ;) Zupełne przeciwieństwo zwierzaka :) Kiedy w 2004roku „opiekun” konwentu z eŁDeKu odchodził na emeryturę myślałem nawet, że Piotr przejmie jego funkcję i zostanie dyrektorem festiwalu... Zupełnie mi to nie przeszkadzało, ponieważ z bystrymi ludźmi zawsze potrafiłem się dobrze porozumieć. Jednak Pik nie objął prestiżowego stanowiska. Zapewne odstraszyła go znaczna odpowiedzialność, związana z nową funkcją... W czasach, gdy organizowałem w Łódzkim Domu Kultury różne komiksowe eventy (do 2003roku), Piotr bywał pomocny. Może niezbyt nachalnie, ale na pewno zauważalnie :) Pracował wtedy (chyba jako dziennikarz) w jednej z łódzkich gazet. A może był wolnym strzelcem?.. Kiedy inteligent stchórzył (w niezbyt ładnym stylu), dyrektorski stołek zajął Mamut. Natomiast Pik, chcąc nie chcąc, został jego niewolnikiem :( W zastępstwie „szefa” przygotowywał poszczególne punkty programu każdej kolejnej imprezy. Zajmował się też całą „sferą biurokratyczną” eventu (ale chyba wspomagała go Kasia :) Spośród całego grona nowego „dyrektoriatu” Jualari interesował się komiksem nieco bardziej. I choć nie była to jego główna pasja, pielęgnował ją przez lata starannie... Wcześniej, jako współorganizator Festiwalu Komiksu zasłynął jedynie stworzeniem okolicznościowej „gazetki”. Pierwsza „eMeFKa News” ukazała się 2002roku. Czterostronicowa, kserowana ulotka w formacie A4 przypominała raczej informator ze średnio aktualnymi wieściami oraz sporą ilością przaśnych obrazków (rysowanych przeważnie „na kolanie”), niż jakąkolwiek gazetę. W niczym nie przypominała mojego „Świata Komiksu”, który robiłem na komiksowe imprezy w połowie lat .90. Zresztą sam autor eMeFKi raczył ten fakt zauważyć, we wstępniaku do pierwszego numeru ulotki. Początkowo, dla niesamowicie licznego (jak na efekty pracy) grona redakcyjnego, była to zabawa z użyciem plebejskiego humoru, nożyczek i kleju. Jednak z czasem „gazetka” stała się kolejną fasadą legitymizującą rzekomo tytaniczną pracę nowych, festiwalowych orgów :( Ale już od kolejnego roku na łamach ulotki pojawiło się miejsce dla sponsorów łódzkiej imprezy. Czyżby więc miała spełniać efekt marketingowy? Chyba nie. Przy tak słabym rozpowszechnianiu, na mecenasach wywierała raczej tylko efekt psychologiczny... Natomiast podkreślanie „ogromnego” wysiłku orgów, podczas składu tej „wiekopomnej” publikacji, było przez lata głównym motywem wiążącym konwentowe wieści. W nielicznych, skromnych tekstach ukazujących się na kartkach eMeFKi dominowało żenujące jojczenie, ile pracy musieli włożyć redaktorzy w stworzenie kolejnego numeru. Jak wiele nieprzespanych nocy kosztowało ich owe „poświęcenie” ;) Zachowywali się tak, jakby informacje w ulotce (średnio aktualne) były nagłym objawieniem i nie można było większości materiału przygotować wcześniej. Nie zaś, koniecznie w nocy, przed samą imprezą... Nakład eMeFKi kserowanej o brzasku zawsze był znikomy (w stosunku do liczby odwiedzających event gości). Nic więc dziwnego, że „periodyk” znikał niezwykle szybko. Dlatego niewielu uczestników festiwalu miało szansę zauważyć tak „zacną” inicjatywę. Skutkiem tego, zagrożony był mit „ciężkiej pracy” konwentowych orgów, w świadomości ogółu środowiska :( Lecz przydupasy Mamuta znalazły sposób, aby podtrzymać i wzmocnić kolejną fasadę. Z inicjatywy Centrum Komiksu, a firmowane przez Contur, powstało specjalne wydawnictwo zawierające pomniejszone, archiwalne edycje dziwacznej „gazetki” (papier jest cierpliwy). Egzemplarze „eMeFKa News - komplet 2002-2015” zostały wydane drukiem, w nakładzie który chyba przewyższał wszystkie poprzednie, pojedyncze edycje ulotki Piotra. Książka ponadto była zszywana w drukarni... Ta wyjątkowa procedura drukarska stosowana jest dość rzadko (ze względu na koszty). Tylko w przypadku specjalnych, trwałych publikacji... Lecz pieniądze nie grają roli, jeśli liczy się sława oraz utrwalenie „wiekopomnych” czynów dla potomności :) Wątpliwa spuścizna redaktora została więc skutecznie przekazana przyszłym pokoleniom miłośników imprez komiksowych :) Najważniejsze jednak było, że ów tomik, we właściwy sobie sposób, dokumentował pozory aktywności całej ekipy nowych orgów, pod rządami Mamuta. Bez wątpienia, owa „cenna” publikacja znalazła honorowe miejsce (w specjalnej gablocie) w Centrum Komiksu i TePe :)

W porównaniu z dokonaniami zwierzaka Pik, od pierwszych lat ery Mamuta, był nad wyraz aktywny w środowisku. Często wyjeżdżał na różne „delegacje” krajowe i zagraniczne. Robił to „służbowo”, ale chyba też prywatnie. Jednak z reguły jego wyprawy nie przynosiły większych korzyści (ani dla festiwalu, ani dla rodzimego, komiksowego światka). Chociaż sporadyczne sukcesy musiały być zawsze odpowiednio opisane oraz właściwie „rozdmuchane”. Najczęściej cokolwiek na wycieczkach zyskiwali jedynie członkowie dyrektoriatu. Albo zaprzyjaźnieni, bezwolni wyznawcy zwierzaka... Jualari prywatnie jest również twórcą wielu komiksowych inicjatyw. Różnych trwałych publikacji (a nawet komiksów) oraz artykułów prasowych. Stale współpracuje z miesięcznikiem kulturalnym „Kalejdoskop”, który chyba nadal ma siedzibę w eŁDeKu. „Regularnie prowadzi warsztaty komiksowe w placówkach oświatowych i kulturalnych oraz powoływany jest (raczej sam się powołuje :) do składów jury konkursów poświęconych komiksowi”. Zacytowałem fragment auto-laurki z jego bloga... Swoją obrotnością Pik często chwali się w „socialach” :) Chyba jednak redaktor nie udziela się „pro bono”. Wątpię także, aby owe liczne aktywności realizował wyłącznie w zaciszu domowym. Po ośmiu godzinach „ciężkiej”, nudnej i niezbyt efektywnej pracy na etacie. Trzeba sobie przecież jakoś dorabiać do „chudej” pensji. Jeśli oczywiście nadarzają się ku temu możliwości ;) Zdobywanie dodatkowych środków (poza pensją) „bokami”, w godzinach pracy, to narodowa (świecka) tradycja ;) Powstała jeszcze w czasach „komuny” i nadal jest kultywowana w trakcie odbębniania niezbyt zajmujących, państwowych posad :) Ciekawe jest jednak, jakie zdanie posiada, w temacie „twórczego” wykorzystania opłaconego czasu pracy, pracodawca Piotra?.. Kiedy pewnego razu miałem podpisać umowę z EC1 - miastem kultury (w sprawie organizacji strefy targowej festiwalu), treść dokumentu nieco mnie zmroziła. Wynikało z niego, że chlebodawca przejmuje wszelkie prawa własności do wszystkich efektów mojej eventowej aktywności :( Ciekawi mnie, czy w przypadku Piotra stosowane są podobnie surowe reguły? Czy nominalny pracodawca redaktora świadom jest aktywności skrywanej pod „płaszczykiem” etatu? A może o wszystkim wie i wyraził zgodę na bardziej efektywne wykorzystanie czasu pracy? Albo dostaje „dolę” ;)

Jedną z ostatnich inicjatyw Jualariego na niwie komiksowej było chyba tworzenie Leksykonu Komiksu Łódzkiego. Raczej nie śledzę poczynań członków nowego dyrektoriatu. Dlatego o zacnej inicjatywie dowiedziałem się, kiedy Piotr osobiście (mailem ;) poprosił mnie, abym zredagował wpis własny (?!). Oczywiście ceniony redaktor nie zamierzał realizować słownika z potrzeby serca, a tym bardziej za darmo. Środki na ten cel uzyskał naturalnie bez problemu z budżetu państwa (nie po raz pierwszy zresztą). Pochwalił się tym faktem na blogu... Podejrzewam, że wszyscy orgowie zatrudnieni oficjalnie (na etacie) w biurze festiwalowym, albo Centrum Komiksu posiadają jakieś „boki”. Sposoby na dorobienie do państwowej pensji. Mają przecież do dyspozycji mnóstwo wolnego czasu. I raczej nie wstydzą się kultywowania naszej narodowej tradycji ;)

Dojeniem ślepego, państwowego mecenasa kultury zajmują się również pasożyty spoza „dyrektoriatu”. Czasami możliwość zyskują tylko po znajomości z członkami „bractwa”. Innym razem przywilej jest formą nagrody za służalczą współpracę. Bardziej spolegliwych wyznawców nagradza się prowadzeniem różnego rodzaju prelekcji, warsztatów… albo oprowadzeń kuratorskich ;) Na tych spotkaniach chyba najbardziej cierpią przypadkowi słuchacze, a na pewno „więźniowie” wycieczek szkolnych. Bowiem nikt nigdy nie sprawdza znajomości tematu u prelegenta. Bo niby kto ma to czynić?! Okazjonalne wystawy są nagrodą wyłącznie dla lubianych przez centrum artystów. Czasami dyrektoriat nagradza wybranych umieszczeniem na liście płac eventowych orgów. Obojętnie, jaką aktywność by preferowali. Kreatywnie przygotowany kosztorys zawsze znajdzie im odpowiednią. Najbardziej zasłużonym wyznawcom oferowany jest udział w zagranicznych wojażach… Oczywiście, wszystko na koszt państwa :(

Kiedyś na biurku Piotra zauważyłem przypadkowo kosztorys kolejnego festiwalu. Ciekawa była dysproporcja między honorarium dla mnie (za przygotowanie całej strefy targowej), a zapłaty dla fotografa (prywatnie, kolegi Jualariego), który robił fotki w trakcie imprezy. Moje zaangażowanie w pracę: konsultacje z wystawcami, orgami, firmą od zabudowy targowej oraz tworzenie planów strefy w obiektach Atlas Areny, a także opracowanie materiałów reklamowych, trwało niemal trzy miesiące. Natomiast fotograf, za kilka godzin banalnego „pstrykania” otrzymał trzykrotnie wyższą gażę :(

Pik udziela się również intensywnie, jako scenarzysta komiksowy. Chyba najbardziej znany jest jego cykl historyjek w rodzaju „głupi i głupszy”. Według mnie, komiksy te są raczej kiepskie. Ale podobno przeznaczone są „dla dzieci” (pisałem już o nadużywaniu tego „wytrychu”). Naiwne opowiastki Piotra ilustrują przeważnie obrazki znanego grafomana komiksowego... Moim zdaniem autor, który od lat drapie rysunki niezmiennie, niemal kompulsywnie, na poziomie „zeszytów gimnazjalnych”, jest ze wszech miar godzien tytułu grafomana. Ćwierć wieku temu, nagrodzeni wówczas w konkursie „Łowcy skór”, byli ciekawą nowinką na rodzimym, skromnym poletku komiksowym. Jednak od tamtego czasu rysownik nie posunął się w rozwoju, ani na krok :( Widocznie doskonałości nie można już ulepszyć ;) Spółka autorska (Pik i Robi) stworzyła niegdyś skromną broszurkę do nauki rysowania komisów (która oczywiście została wydana za festiwalowe pieniądze). Jednak obawiam się, czy grafik opanował w pełni zasady kompozycji? Czy jest dla niego zrozumiałe pojęcie narracji sekwencyjnej?.. Nie przeszkodziło mu to jednak w przygotowaniu, wraz z Piotrem, dwóch książek o komiksowej alchemii (?!). Żadnej z tych publikacji nie widziałem, więc nie mogę ich docenić ;) Ale podejrzewam… jaki kraj, taka alchemia :) Nie muszę chyba dodawać, że Robi (mimo swojej wiedzy) prowadził również warsztaty w łódzkim Centrum Komiksu. To było oczywiste.

Jak widać, niektóre pasożyty kultury działają bardzo aktywnie na niwie komiksowej. Szkoda tylko, że podobnych efektów nie można dostrzec w trakcie festiwalu, który przecież robiony jest za nasze pieniądze :(

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek stworzyła SI
(z niewielką pomocą Witka :).

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
...dla dzieci
- czy twórczość dla dzieci rzeczywiście musi być gorsza?
Centrum Komiksu i TePe
- nowa instytucja, czy kolejna fasada?
Pasożyty kultury
- jak to możliwe, że tak wielu zdziałało, przez dekady, tak niewiele?
ciąg dalszy nastąpi...

lutego 28, 2025

...dla dzieci

Wśród wielu kreatorów kultury (i nie tylko) pokutuje fałszywe stwierdzenie, że produkt dla dzieci musi być równie dobry, jak dla dorosłych, tylko że lepszy. Ale to jest niestety tylko teoria. Utopijne pragnienie, które bardzo rzadko bywa zrealizowane. Tymczasem rzeczywistość wielokrotnie pokazuje, że jest wręcz odwrotnie :( Natomiast powyższą tezę można uznać jedynie ze pusty zwrot, który nie posiada żadnego odniesienia do realnych sytuacji. Wytrych, który skrywa prawdziwy stosunek autora do realizacji dzieła dla najmłodszych odbiorców. Podobna hipokryzja funkcjonuje w świadomości twórców już od tak dawna, że stała się niemal standardem :( Naturalnie, nie oznajmia się tego faktu głośno. Bo i po co. Nikogo taka wiedza by nie uszczęśliwiła... Zdarzają się oczywiście prace spełniające wyższe kryteria jakości. Lecz są one nieliczne i stanowią raczej wyjątek od reguły... Z drugiej strony. Czy dzieci rzeczywiście mają tak wygórowane wymagania? Z doświadczenia wiem, że radość może im sprawić nawet byle co ;)

Od początku byłem przeciwnikiem konkursu dziecięcego organizowanego podczas łódzkiego konwentu komiksowego. Z wielu powodów. Pierwszym i niewątpliwie najważniejszym było utrwalanie w świadomości społeczeństwa tezy, że komiks jest produktem wyłącznie dla dzieci. Co oczywiście jest ewidentną bzdurą. Literatura obrazkowa w naszym kraju (ale również w całych „demoludach”) przez „mroczne lata” miała ogromny problem, aby wydostać się z tej „szuflady kultury”. Za komuny twórczość dla najmłodszych była łagodniej traktowana przez cenzurę. A w zasadzie, jako jedyna „bezpieczna” dopuszczana do rozpowszechniania. Nie przypominam sobie żadnych, publikowanych w tamtym czasie (w oficjalnym obiegu), nowel graficznych dla dojrzałego czytelnika. Wyjątek stanowiły krótkie historie prezentowane czasami w pismach satyrycznych (jak np. „Wesoły sanitariusz” Mleczki w Szpilkach). W epoce realnego socjalizmu komiks dla dorosłych praktycznie nie istniał :( Dopiero przemiany ustrojowe oraz właśnie konkursy konwentowe dały szansę, aby odmienić tą nienaturalną sytuację. Dlatego zawsze uważałem, że łódzki event powinien rozwijać dziedzinę zaniedbaną przez lata, miast trwonić siły i środki na promocję gatunku wśród odbiorców, którzy od dawna go znali.

Kiepskie przygotowanie tego punktu programu imprezy również nie sprzyjało inicjatywie. Co prawda dzieci uwielbiają „mazać” o wszystkich, pasjonujących je tematach. To przecież jedna z form aktywności maluchów od przedszkola (a nawet wcześniej). Jest ona doceniana zarówno przez wychowawców, jak i rodziców :) Jednak sztuka narracyjna nie jest prostackim bazgraniem na kartkach papieru. Wymaga od autora pewnej znajomości tematu oraz języka wypowiedzi wizualnej. Oba zagadnienia przeważnie są obce szkolnym nauczycielom (a nawet niektórym dorosłym twórcom :( Jeszcze w „13lat prowizorki” pisałem, że do przyzwoitej realizacji „konkursu komiksowego dla uczniów szkół podstawowych” potrzebna jest odpowiednia pomoc naukowa. Banalna broszura, która by wyjaśniała podstawowe kwestie związane z medium. Jednocześnie uczyła przyszłych adeptów sztuki ilustracji, jak poprawnie tworzyć komiksy (zrozumiałe dla wszystkich). Przez lata nikt z konwentowych orgów nie był zainteresowany właściwym rozwiązaniem tego problemu. Nie było wtedy na rynku księgarskim żadnych podręczników do nauki tworzenia historii obrazkowych. Aby poprawić nieco sytuację, podczas konwentów próbowałem organizować warsztaty komiksowe. Ale to była kropla w morzu potrzeb :( Dopiero z nastaniem ery Mamuta pojawiła się pewna skromna publikacja, stworzona według mojego pomysłu (z „13lat prowizorki”) przez uznaną, festiwalową spółkę (pasożyta kultury i rysunkowego grafomana ;) Zeszyt zawierający jedynie podstawowe informacje o komiksowej materii (podane w dość infantylnym stylu) powstał oczywiście za pieniądze publiczne, wyżebrane od jakiejś instytucji. Jednak nie sądzę, aby owo wydawnictwo zostało użyte w trakcie omawianego konkursu dla dzieci. Sprytni orgowie festiwalu zapewne skutecznie zmonetaryzowali broszurę na wolnym rynku :( Napiszę o tym jeszcze...

Wystawa prac uczestników konkursu dziecięcego nigdy nie cieszyła się szczególną sympatią nowych orgów. Stanowiła dla nich raczej dodatkowy kłopot i niezbyt mile widziane wyzwanie. Mimo, że od początku inicjatywa była wyłącznie realizowana „cudzymi rękami”. Atoli należało jeszcze znaleźć odpowiednie miejsce ekspozycji oraz środki na skromne nagrody. W trakcie wykonywania kolejnych działań pracy było zawsze co nie miara. Natomiast efekty, przeważnie znikome. Na dodatek, zawłaszczane często przez „przypadkowych orgów” z zewnątrz, jak nachalny „strażak” z magistratu (zdobywca pierwszej statuetki „kosiarza” :( Dlatego chylę czoło przed Robertem Wagą oraz jego mamą (pomysłodawcom konkursu), którzy od początku, co roku „męczą się” nad tym nieszczęsnym projektem :( Jestem niemal pewien, że Mamut wkrótce również o nich zapomni. Tak jak to zdarzyło się wcześniej w przypadku Kabula oraz pozostałych konwentowych orgów z Conturu (i nie tylko :(

Nadal uważam, że przygotowanie specjalnego konkursu komiksowego dla dzieci jest zbędnym trwonieniem środków. Ale nowi orgowie traktują inicjatywę, jako kolejną fasadę, której zadaniem jest zacieranie właściwego, nędznego obrazu łódzkiej imprezy. Czasami chwytliwa idea służy również nabieraniu nieświadomych sponsorów. Że niby event przeznaczony jest głównie dla dzieci. Niestety, słudzy Mamuta nie są odosobnieni w nadużywaniu „świętego” tematu. Parawan „dziecięcy” jest wykorzystywany przez wszystkich od zawsze. Począwszy od producentów łakoci (lub zabawek). Nie kończąc wcale na organizatorach „specjalnych” atrakcji eventowych :( Mnie bulwersuje zwłaszcza osobliwe podejście wielu twórców do formy oraz jakości produktu dla najmłodszych odbiorców. Trudno z tym faktem polemizować. Raczej nikt się nie odważy :(

Przykłady nadużywania formuły „dla dzieci” można mnożyć. W myśl zasady, że nieletni „kupią” wszystko. Każdą głupotę. Byleby była na swój sposób atrakcyjna, kolorowa, albo odpowiednio wylansowana :( Przecież rodzice (lub dziadkowie) od zarania dziejów pragną rozpieszczać swoje pociechy. Niczego im nie odmówią (na miarę własnych możliwości). W kolejce po atencję niezbyt świadomych klientów stają więc: czasami dziwna, podana w niecodziennej postaci żywność (soczko-tubki, misio-cukierki); ciekawie i brawurowo prezentowane w reklamach zabawki (samochodo-roboty, zwierzo-lalki); „modna” odzież oraz wszelkie produkty przygotowane wyłącznie dla mało wymagającego konsumenta. Oferta zgodna z cynicznie przenicowaną regułą, że wszystko dla dzieci powinno być najlepsze :( W takich realiach, kreowanie nowego kontentu komercyjnego jest banalnie łatwe... Kiedyś dziwiłem się, dlaczego postacie ze świata Pikaczu są tak prostacko zaprojektowane? Przecież musiały być sprawnie oraz tanio animowane. Niewybredny odbiorca i tak się nimi zachwycał. Ponieważ były podane w ekscytującej dla najmłodszych postaci oraz nachalnie promowane. Oprócz boleśnie schematycznego anime powstała więc ogromna oferta śmieci towarzyszących: gier, komiksów, przytulanek... Może nie wszystko było wyjątkowo podłej jakości, ale całość została stworzona wyłącznie po to, aby maksymalnie wykorzystać bezcenną licencję oraz naiwnych klientów :( Jednak fenomen Pokemona jest niczym, wobec wieloletniej gigantycznej ekspansji Lego. Marki która bezustannie zawłaszcza kolejne dziedziny naszej rzeczywistości. Firma słynąca niegdyś z tworzenia zacnych, rozwijających dziecięcą inwencję klocków, non stop sięga po dusze młodych konsumentów :(

Dzieci są ważnym elementem festiwalu. Od pierwszej edycji w 1991roku wielu miłośników komiksu dochowało się potomstwa (niektórzy nawet wnuków :) Ale chyba nie jest to wystarczający powód, aby podczas imprezy urządzać dla nich przedszkole. Albo inne atrakcje specjalne, jak „parki rozrywki” z trampolinami, lub „występy klaunów” :( Dzieci w trakcie eventu są wystarczająco kuszone wizualnie niesamowitą ofertą obrazkową komiksów oraz grami (nawet tymi bez prądu :)

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek stworzyła SI.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
...dla dzieci
- czy twórczość dla dzieci rzeczywiście musi być gorsza?
Centrum Komiksu i TePe
- nowa instytucja, czy kolejna fasada?

lutego 19, 2025

manga

Nieco przeraża mnie fenomen mangi, coraz bardziej popularny wśród ogółu miłośników literatury obrazkowej. Przez ostatnie lata, od konwentów do dzisiejszego festiwalu, przemienił on w naszym kraju entuzjastów perfekcyjnie rysowanych historii obrazkowych, w dziwne, niepokojące zjawisko socjologiczne. Oprócz niewątpliwie pozytywnych cech oddziaływania japońskich powieści graficznych na młodych autorów. Jak poznawanie odmiennej kultury oraz inspiracje wschodnią sztuką, której wpływ można zauważyć w twórczości artystycznej wielu rysujących. Również poszerzanie kręgu odbiorców całego spektrum literatury obrazkowej jest zasługą komiksu japońskiego. Jednak zauroczenie mangą niesie ze sobą także efekty negatywne. Jak wyjątkowa alienacja zwolenników tego gatunku sztuki oraz niebezpieczne zbaczanie w stronę cosplayowych przebieranek, miast aktywności komiksowej.

Mangowe komiksy poznałem jeszcze w latach .80 ubiegłego wieku. Stanowiły u nas rzadkość, ponieważ ich droga na bazary Europy Środkowej (wtedy za „żelazną kurtyną”) z kraju kwitnącej wiśni była dość daleka... Grube, czarno białe magazyny ilustrowane wyłącznie rysunkami, zapełnione głównie opowieściami w odcinkach, były bardzo popularne w Japonii. Lecz u nas, wydawnictwa te zadziwiały bardziej formą, niż treścią. Kilkuset stronicowe „cegły” z niezbyt zrozumiałymi dla polskiego czytelnika historiami, tworzone przeważnie w groteskowym stylu oraz oglądane „od tyłu”, raczej nie znajdywały większego uznania wśród odbiorców z kręgu zachodniej cywilizacji. Jednak w komiksach była zawsze doceniana niesamowita perfekcja kreski wschodnich twórców oraz niecodzienny, brawurowy wygląd napisów. Sytuacja mangi na świecie uległa zmianie dopiero, kiedy japońskimi historiami obrazkowymi zainteresowali się zachodni edytorzy.

Pierwszym, poważnym krokiem przybliżenia nowym czytelnikom komiksu mangowego była transformacja oryginalnych plansz. Wystarczyły lustrzane odbicia stron, aby treść wschodniej noweli graficznej była poznawana przez nowego odbiorcę, w bardziej naturalny dla niego sposób. Co prawda, wielu bohaterów opowieści nagle stawało się mańkutami. Ale czytelnikom to zupełnie nie przeszkadzało :) Wśród komiksów ze Wschodu na rynku amerykańskim dominowała wtedy fantastyka naukowa. Nieśmiertelne historie z robotami bojowymi oraz kultowy Akira. Wydawców raczej nie interesowały nowele obyczajowe, które były kulturowo obce dla zachodnich czytelników. Wyjątek stanowiły tytuły hentai. One zawsze znajdowały specyficznych odbiorców ;)

Zapewne drogę komiksom w tamtym czasie torowały japońskie seriale telewizyjne (jeden z nich: „Załoga G” był popularny również u nas). Ogromne powodzenie animowanych produkcji zwiększyło zainteresowanie przedsiębiorców innymi tematami wschodnich opowieści. Dostrzegli oni również potencjał drzemiący w nowych odbiorcach rysunkowych historii. Mianowicie, dziewczęta dotąd specjalnie nie interesowały się komiksem (albo się tym nie chwaliły). Dlatego nowele graficzne kierowano głównie do chłopców. Nic więc dziwnego, że światy kolorowych zeszytów były przeważnie wypełnione przygodami dziarskich herosów (którzy zakładali majtki na spodnie :) Manga pod tym względem okazała się bardziej różnorodna. Oferowała szersze spektrum tematów historii, których odbiorcami mogli być różni czytelnicy. Wśród propozycji japońskich twórców znalazł się także „kminek dla dziewczynek” :) Nowele obrazkowe, które akceptowały czytelniczki komiksów. Przygody postaci, z którymi mogły utożsamiać się dziewczęta. Bowiem to one zawsze stanowiły potęgę miłośników japońskiego komiksu :)

Manga w naszym kraju zyskała popularność dzięki czarodziejce z Księżyca (Sailor Moon). Również i w tym przypadku, wcześniej pojawił się w telewizji serial animowany, który rozpętał prawdziwą mangową histerię wśród dzieci oraz nastolatek ;) Pamiętam pierwszą imprezę dla entuzjastów tego komiksu. Została ona zorganizowana w warszawskim klubie „Stodoła”. Budynek chyba nigdy dotąd nie był tak szczelnie wypełniony ludzką treścią (niemal do granic bezpieczeństwa :) Olbrzymi tłum egzaltowanych fanek oraz nieletnich z rodzicami (lub bez ;) oblegał klub studencki przez cały dzień. Kolejka do wejścia miała kilkaset metrów długości. Niestety, jedna piąta chętnych w ogóle nie dostała się do środka :( Dlatego swój komiksowy kramik urządziłem po partyzancku. Na niewysokim murku przed wejściem do klubu :)

Droga japońskiego komiksu pod słowiańskie strzechy nie była prosta. Zresztą wtedy w Polsce nie ukazywało się wiele zagranicznych historii obrazkowych. Na ubogim rynku dominowały serie amerykańskie (za sprawą szwedzkiej firmy TM-Semic). Promocją mangi zajął się Shin Yasuda (Japonica Polonica Fantastica), późniejszy wydawca słynnego, fantastycznego Akiry. Lecz swoją działalność zaczął niezbyt fortunnie, od opowieści z historii Polski „Aż do nieba”. Niestety, nie znalazła ona większego zainteresowania wśród czytelników. Pamiętam jak wydawca wędrował po hurtowniach książek (jak ja, z moim Komiks Forum) próbując zainteresować ówczesnych „biznesmenów” nową publikacją. Dopiero inwazja czarodziejek odmieniła sytuację wydawnictwa :)

Naoko Takeuchi stworzyła uroczą serię o dziewczętach w przestrzeni kosmicznej. Głównymi postaciami „Sailor Moon” były nastolatki, które mogły przekształcać się w super bohaterki. Tworzyły one zespół „czarodziejek” z różnych planet Układu Słonecznego, które używały własnych mocy do walki ze złem we wszelkiej postaci. Niesamowite przygody ślicznych wojowniczek musiały podobać się niemal wszystkim dziewczynkom (małym i dużym :)

Dziwiła mnie zawsze osobliwa alienacja miłośników mangi (płci obojga). Oczywiście wszyscy bawili się znakomicie, ale tylko we własnym gronie :( I chyba nic więcej ich nie interesowało, poza przygodami fantastycznych postaci z wielkimi oczami, o dziwnie brzmiących imionach. Odniosłem wrażenie, jakby nie istniała dla nich inna rzeczywistość, poza światami kreowanymi przez wschodnich mistrzów komiksu :( Dlatego na wczesnych konwentach organizowałem osobne atrakcje, przygotowane specjalnie dla fanów mangi. Robiłem wszystko, aby na imprezę przyciągnąć nowych, uroczych gości :) Kiedyś w trakcie komiksowej giełdy urządziłem nawet dzień mangowy, podczas którego niektórzy wystawcy całkowicie odmieniali swoją ofertę... W tamtym okresie (druga połowa lat .90) zaczęły pojawiać się u nas pierwsze mangowe eventy. Ale chyba nikt nie próbował łączyć ze sobą różnych komiksowych światów. A szkoda :( Owa synergia stylów mogłaby artystom oraz czytelnikom przynieść wyłącznie korzyści. Obecnie nadal, na wielu imprezach, funkcjonują obok siebie różne, pozornie obce inicjatywy. Takie związane ze sztuką Wschodu, na równi z komiksem europejskim oraz amerykańskim. Lecz wszelkie działania kumulują się niezależnie. Wyłącznie jako odrębne byty :(

W XXIwieku manga poszerzyła znacznie swoje dominium. Styl japońskiej sztuki komiksowej objął już wszystkie odmiany fantastyki. Od science fiction, poprzez fantasy do horroru. Nowelom graficznym nie obcy jest romans, kryminał, jak i wszelkie możliwe historie obyczajowe. Manga już dawno przekroczyła granice mediów. Oczywiście nadal jest obecna w komiksie oraz filmie (nie tylko animowanym). A także w muzyce. Japoński styl graficzny odcisnął swoje piętno w całej branży rozrywkowej. Zwłaszcza w świecie gier. Dość szybko, z artystycznej przestrzeni sztuki wizualnej przeniknął do biznesu. Stał się bardzo atrakcyjnym towarem konsumpcyjnym :(

Razem z mangą do naszego kraju przybyła moda na przebieranki. Przecież dziewczynki od zarania dziejów uwielbiały stroić się w różne fatałaszki. Co prawda, na amerykańskich konwentach miłośnicy komiksów wcielali się od dawna w postacie z ulubionych historii obrazkowych. Ale u nas, takie przedstawienia, były nowością. Sztuka japońskiego komiksu poszerzyła znacznie panteon bohaterów opowieści graficznych. Jednak wizerunki postaci akceptowane w kulturze wschodniej niekiedy znacznie odbiegają od norm przyjętych na Zachodzie. Szczególnie jest to dostrzegalne w szatach bohaterek komiksów, których stroje bywają dość wyuzdane. A przecież kreacje na eventach prezentują nierzadko osoby nieletnie. Lecz jak dotąd, wszyscy traktują cosplay jedynie, jak zabawę :)

Wydaje mi się, że obecnie kostiumowa forma wschodniej sztuki jest u nas najsilniej wyrażanym przejawem aktywności twórczej. Naturalnie autorki (ale też niektórzy autorzy), w swoich pracach, stosują często elementy rysunku mangowego. Ale rodzime komiksy w japońskim stylu są raczej rzadkością. Ponieważ, oprócz zdolności graficznych, autorom takich prac brakuje ciekawych pomysłów, zdolnych zainteresować większą grupę odbiorców. Natomiast rodzimi wydawcy wolą publikować znane oraz wypromowane na świecie, oryginalne opowieści mistrzów mangi, zamiast utworów rodzimych, początkujących adeptów rysunku. Dlatego autorki polskich komiksów we wschodnim stylu zdane są wyłącznie na niezależne, niskonakładowe edycje. Niestety, realizacje te są przeważnie odtwórcze. Niewiele mają wspólnego z kreatywnym działaniem :( Nic więc dziwnego, że cała uwaga entuzjastów mangi skierowała się w stronę cosplay :(

Jestem już starym dziadem :( Być może dlatego nie rozumiem swoistego fenomenu przebieranek za bohaterów komiksowych. Niewykluczone, że jest to nowa forma konwentowej zabawy. Na pewno także sposób na wyróżnienie barwnej osobowości spośród szarego tłumu otaczającej rzeczywistości. Przypuszczalnie również, doskonała okazja dowartościowania własnego ego... Czasami kreacje miłośników komiksu bywają interesujące. Są przecież oceniane przez „surowych” sędziów ze środowiska ;) Częściej jednak, stroje mangowych przebierańców stanowią kompromis, między dobrymi chęciami, a skromnymi możliwościami budżetu ich autorów. Niekiedy człowieki odziane w fikuśne fatałaszki wyglądają naprawdę fajnie. Wzbogacając tym samym wrażenia z każdej imprezy komiksowej. Często jednak wymyślny kostium spowija osobę, która zapewne nie posiada w domu lustra ;) Niewątpliwie cosplayowy event jest dużo łatwiejszy w przygotowaniu, niż impreza prezentująca bardziej istotne przejawy artystycznej aktywności. Dlatego orgowie wszelkiej maści lubią urządzać takie radosne spotkania, albo przynajmniej punkty programu. Wszak większość fanek mangi uwielbia przebieranki. I chyba każda z nich posiada własny kostium. Mozolnie wypracowany w domowym zaciszu (lub kupiony za ciężkie pieniądze). Do pełni szczęścia, na konwencie, zaledwie potrzebny jest dach nad głową. Albo łaskawa aura natury. Oraz odrobina hałasu :) Szkoda tylko, że oprócz źródeł inspiracji, fenomen cosplay niewiele ma wspólnego ze sztuką komiksową :(

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek stworzyła SI.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
...dla dzieci
- czy twórczość dla dzieci rzeczywiście musi być gorsza?

grudnia 15, 2024

Przypadek Klossa

Ciekawe, jak by się poczuł autor, twórca popularnej serii, gdyby zobaczył nowy komiks swojego cyklu stworzony ze skanów starszych jego prac, fikuśnie zmontowanych przez rządnego sławy (a raczej pieniędzy) osobnika? Pytanie to nabiera szczególnego wymiaru w dobie coraz częstszych realizacji wspomaganych Sztuczną Inteligencją.

słynne stoisko Klosa w budynku Textilimpexu podczas łódzkiego festiwalu komiksu

Nigdy specjalnie nie podobały mi się komiksy z serii Kloss. Nawet w czasach, kiedy pasjonowały mnie historie w nich opowiadane. Gdy nie znałem jeszcze znaczenia słowa grafoman :( Zeszytami gardziłem bardziej, jak zacząłem poznawać światowe dziedzictwo literatury obrazkowej. Byłem wręcz zaszokowany ich olbrzymią popularnością wśród czytelników. Bo oni wciąż nie znali prawdziwego oblicza historii ilustrowanych :( Przykro mi to stwierdzić, ale rodzima twórczość, w obszarze dziewiątej sztuki, nigdy nie miała wielu artystów godnych zapamiętania. Takich, którzy mogliby poszczycić się globalnym wpływem na pojmowanie gatunku. Nieliczne, drobne wyjątki tylko potwierdzają regułę :( Natomiast lokalne uznanie, wielu cenionych artystów zawdzięcza chyba sentymentowi leciwych już miłośników sekwencyjnych obrazków do czasów młodości. Kiedy to fanatycy komiksu zdani byli wyłącznie na podziwianie sporadycznych, skromnych emanacji twórczych. Bowiem publikacje rysunkowe stanowiły wtedy rzadkie objawienia pośród pustyni ówczesnej oferty czytelniczej.

Kiepskie rysunki, sztuczne dialogi oraz „sprane” kolory, dobierane z wyjątkowo ubogiej palety, nie przeszkodziły w popularności zeszytów z przygodami Hansa Klossa w naszym kraju. A nawet (podobno) za granicą. Głównym powodem owych „sukcesów” był brak w tamtym czasie poważnej alternatywy dla sensacyjnej serii. Ważnym elementem promocji cyklu był zapewne serial filmowy, który można było oglądać na czarno białych telewizorach. Kolejne dekady ubóstwa komiksowego rynku oraz nowe rzesze wygłodniałych czytelników wzmacniały tylko efekt kultowości naszego szpiega, w mundurze oficera Abwehry :) Telewizyjna produkcja nie sfilmowała wszystkich opowiadań literackiego pierwowzoru. Komiksowe adaptacje użyły ich jeszcze mniej. Istniała więc niewielka przestrzeń do zagospodarowania. W międzyczasie autorzy oryginału odeszli już z tego świata. A że „natura nie znosi próżni”, z okazji łatwej monetaryzacji szemranej inicjatywy, za pomocą „atrakcyjnego” dla wielu miłośników historii obrazkowych tematu, skorzystał cwany osobnik. Na podstawie opowiadania, które wcześniej nie zostało zilustrowane, stworzył nowy komiks. Jednak nie zrobił tego, kopiując odręcznie kolejne obrazki. Tak, jak to „za komuny” robiły poważne wydawnictwa, sztucznie omijając zarzut fałszerstwa. Sprytny grafik wybrał znacznie prostszą metodę ;) Mianowicie, zeskanował strony komiksów wydanych wcześniej. Następnie, korzystając z „pozyskanego” w ten sposób materiału, przy pomocy programu graficznego zmontował odpowiednio kadry nowej opowieści. Niewątpliwie, owa „produkcja” wymagała sporego nakładu pracy. Jakiegoś pomysłu na dość skomplikowaną realizację. Inicjatywa była zapewne przejawem grafomańskiej kreatywności. Ale czy była twórcza? Raczej miała czysto merkantylny charakter :( Tak skrupulatne podrabianie stylu innego autora, to bez wątpienia fałszerstwo. Nawet, jeśli czynione jest w „zbożnym celu”. Czy można sobie pozwalać na używanie pracy innego autora bez jego zgody? To raczej pytanie retoryczne.

Fałszerz, w swojej adaptacji, zachował charakter rysunku oraz klimat opowieści pierwowzoru. Dzięki zastosowanej metodzie kopiowania nie stanowiło to żadnego problemu. Zapewne wierność oryginałowi była jedyną pozytywną cechą tego przedsięwzięcia. Lecz nie sądzę aby nowy „artysta”, cyfrowo „stemplując” kolejne kadry komiksu, robił to w hołdzie dla uznanego twórcy. Bowiem zeszyty z agentem Klossem uważane były zawsze (nie tylko przez grafików), za miernie rysowane. Nawet w czasach ich największej świetności. Kolejna opowieść nikomu więc nie przyniosłaby sławy. Zwłaszcza taka, która powstała w atmosferze występku. Niewątpliwie ta historia „została stworzona dla pieniędzy” :( Jestem niemal pewien, że twórca podróbki wykorzystał popularność serii wyłącznie w celach merkantylnych. Zamierzał wypłynąć na fali sentymentu do popularnego bohatera. Czerpać własne korzyści z wysiłku innych. Jakże ta koncepcja była bliska sposobowi myślenia festiwalowego dyrektoriatu :( Dziwi mnie jednak, że ów oszust (bo chyba tak należało go nazywać) nie wstydził się podpisać „swojego dzieła”. Być może dumny był z efektów takiej pracy :(

Naturalnie fałszerz, swoim chorym pomysłem, zainteresował dyrektora łódzkiego festiwalu komiksu. Mamut zawsze był łasy konwentowych atrakcji robionych przez podmioty zewnętrzne. Nigdy też, w sposób widoczny, nie przejawiał żadnych rozterek moralnych. Na początku jego rządów niewiele było oryginalnych atrakcji eventowych. A przecież zwierzak nadal był „na dorobku” w kulturalnej instytucji, musiał więc ciągle „błyskać” nowymi inicjatywami. Dlatego propozycja cwaniaka grafomana bardzo mu się spodobała :) Nie namyślając się długo, postanowił wydać „atrakcyjny” zeszyt z serii: „Kapitan Kloss” pod egidą festiwalu komiksu. Oczywiście zrobił to używając środków przeznaczonych na imprezę. Równocześnie, autorowi kontrowersyjnego projektu udostępnił za darmo sporą przestrzeń w strefie targowej konwentu. Zafundował także fałszerzowi gigantyczny baner reklamowy. Aby w pełni wykorzystać możliwości promocji inicjatywy wątpliwej proweniencji :(

W ten sposób poznałem Klosa (tak nazwaliśmy fałszerza w grupie orgów). Wydawał się dziwnym, ale rozumnym człowiekiem, z własnymi pomysłami, które ciągle stwarzały problemy festiwalowym orgom. Jednak nie miał najmniejszej koncepcji wypromowania „swojego dzieła”. Mamut zlecił mi opiekę nad właściwą prezentacją powrotu niegdyś popularnego, komiksowego szpiega. Byłem przecież odpowiedzialny za całą przestrzeń targową łódzkiej imprezy. Początkowo stoisko Klosa umieściłem w dobrym miejscu antresoli, w budynku Textilimpexu. Autor podróbki komiksu miał jakieś kontakty z grupą rekonstrukcyjną. Namówił ich więc do wypożyczenia oryginalnego niemieckiego motocykla z czasu wojny. Zrobił to zapewne, aby stworzyć właściwy klimat dla publikacji :) Razem z obsługą techniczną budynku sprawdziłem możliwości logistyczne, umieszczenia sporego eksponatu na ekspozycji. Pomysł był wykonalny. Lecz do realizacji nie doszło, ze względu na megalomanię Klosa :( Mianowicie, sponsorowany przez Mamuta baner rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. W efekcie, nie miałem już dla niego na półpiętrze odpowiedniego miejsca. Musiałem więc stoisko oraz sporą płachtę przenieść na parter budynku. Niestety, w nowej lokalizacji nie można było powiesić wielkiej reklamy komiksu :( Dlatego zaprojektowałem oraz wykonałem z aluminiowych rurek specjalną konstrukcję (ramę), podtrzymującą materiał plakatu, z wizerunkiem okładki. Na szczęście, zwierzak nie szczędził wtedy środków :) Pozostało tylko zmontować całe stoisko. Lecz ta prosta czynność przekraczała zdolności manualne „artysty” Klosa :(

Nie miałem zamiaru dłużej wyręczać go w pracy nad jego ekspozycją. Wystarczająco dużo już dla niego zrobiłem. Przecież przed imprezą musiałem zająć się przygotowaniem własnego stoiska. Wkrótce okazało się, że „niedzielny artysta” nie potrafił używać zwykłego noża do tapet :( Nic więc dziwnego, że podczas montażu banera do ramy szpetnie zaciął się w łapkę. Wywołał tym samym nieoczekiwaną sensację wśród orgów. Nie widziałem całego zdarzenia, ponieważ byłem zajęty pracą. Ale podobno krew „sikała” z jego rany tak, że przerażeni ochroniarze wezwali pogotowie. Podejrzewam jednak, iż owo samookaleczenie powstało w akcie desperacji. Bowiem Klosu nie chciało się aranżować własnego kramu. A może rzeczywiście nie potrafił tego zrobić :( W dokończeniu ekspozycji pomógł nieobecnemu wystawcy mój znajomy (Paweł) oraz przygodni wolontariusze. Natomiast ślady „tragedii” usunęły zawodowe sprzątaczki. Tym razem obyło się bez ofiar w ludziach :)

Fałszerz Klos przeżył. Na drugi dzień, podczas otwarcia festiwalu, pojawił się jak nowo narodzony :) Nie pamiętam, czy miał zabandażowaną łapkę, czy tylko plaster skrywający powierzchowną ranę :( Po raz kolejny zaskoczył mnie nowym, dziwnym pomysłem. Zamiast obiecanego motocykla w międzyczasie „załatwił” oryginalnego kubelwagena, wraz z obsługą. Niewielką grupką statystów odzianych w stroje „z epoki”. Matkowała im jakaś staruszka. Podobno zasłużona profesorka historii. Cała ekipa robiła raczej zabawne wrażenie niepewnych człowieków, którzy nagle znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie. Trzeba przyznać, że Klos „na trzeźwo” potrafił zadbać o klimat :)

Pogoda w tym dniu była jesienna. Niebo lekko zachmurzone. Rzekomo w telewizji zapowiadali po południu opady deszczu. Nic więc dziwnego, że rekonstruktorzy obawiali się mokrego wpływu na kondycję „antycznego” pojazdu (który przecież nie posiadał dachu). Klos zaproponował wtoczenie kubelwagena do wnętrza budynku. Oczywiście, pomny wcześniejszych kłopotów generowanych przez „artystę”, nie wyraziłem na to zgody. Decyzji nie zmieniłem nawet po wysłuchaniu pretensji zasuszonej profesorki. W rezultacie mojej odmowy rozżalona paniusia wykonała tradycyjnego focha i odjechała spod budynku Textilimpexu na karty historii. Razem z cennym eksponatem :( Zatem festiwalowi goście powinni być mi wdzięczni, za ostrą decyzję w sprawie kubelwagena. Dzięki temu wszyscy przeżyli bez uszczerbku na zdrowiu do końca imprezy. Nawet fajtłapa Klos ;) Deszczu naturalnie tego dnia nie było... Nie wiem jak fałszerzowi poszła sprzedaż (czy może promocja) podrobionego komiksu. Dłużej nie interesowałem się tym tematem. Lecz niewątpliwie, dzięki opiece „siły wyższej” (czyli dyrektora festiwalu) roztoczonej nad Klosem, osobnik zyskał ogromny potencjał. Znalazł się przecież w najbardziej atrakcyjnym miejscu handlowym dużej imprezy komiksowej. Zapewne to wykorzystał :)

Kilka lat później, już w Atlas Arenie, moje stoisko komiksowe odwiedził znajomy policjant z Łodzi. Również miłośnik literatury obrazkowej. Poprosił mnie o wystawienie do sprzedaży owego słynnego komiksu z przygodami kapitana Klossa. Zapytałem go z ciekawości, jak zdobył to unikalne wydawnictwo. Odpowiedział, że zeszyt kupił kiedyś na łódzkim bazarze. Zasugrtował też, żebym zażądał za niego dość wysoką cenę (niby że taki rarytas). Wyłożyłem komiks na ladzie, ponieważ z doświadczenia wiedziałem, iż z policją (lub milicją) handlarz nie powinien raczej polemizować. W trosce o własne zdrowie :( Dziwnym trafem, po pewnym czasie, przy moim kramie zjawił się „znajomy artysta”. Przywitał mnie od razu stwierdzeniem: „Widzę, że sprzedajesz mój komiks”. (?!) Wtedy przyjrzałem się publikacji dokładniej. Została nieźle wydana, choć rysunki nadal były kiepskie. Posiadała logo łódzkiego festiwalu komiksu, musiała więc być drukiem eventowym. Jednak nie pamiętałem, żeby tytuł widniał w oficjalnym spisie wydawnictw konwentowych. Zadzwoniłem tedy do Mamuta, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. On zaś wytłumaczył mi, że po wydaniu komiksu pojawiły się jakieś problemy, w kwestii praw autorskich, oraz żebym traktował zeszyt jako wydawnictwo fanowskie. (?!) Zastanowiłem się, dlaczego nie sprawdzona publikacja, mimo braku zgody prawowitego twórcy, została wydana pod szyldem festiwalu? Natomiast fakt, że komiks wbrew temu trafił na rynek, był osobnym zagadnieniem. W historii łódzkiej poligrafii (na przestrzeni dekad), wielokrotnie zdarzało się, że niektóre tytuły „przenikały” na bazar przez dziurawe mury drukarni :( Chyba nie powinienem podejrzewać dyrektora festiwalu komiksu, o współudział w tak niecnym procederze ;)

Reasumując. Komiks opisujący nieznaną przygodę kapitana Klossa usunąłem szybko ze swojego stoiska. Po festiwalu zwróciłem go właścicielowi tłumacząc, że nie chciałem handlować „niepewnym” towarem. Wkrótce też zapomniałem o sprawie :) Jednak sporna publikacja żyła nadal własnym, niezbyt skrytym bytem. Ostatnio zauważyłem, że można ją nabyć (za dość horrendalną cenę) na jednym z portali aukcyjnych. Oczywiście komiks ten uda się również pobrać od Chomika. Ktoś ciągle na nim zarabia. A jego prawdziwi twórcy pewnie przewracają się w grobie :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
ciąg dalszy nastąpi...