W naturze jest wiele rodzajów nisz. Dla architekta niszą jest wgłębienie w murze, konstrukcji ściany dowolnego obiektu lub budynku. Biznesmen natomiast zna doskonale pojęcie niszy rynkowej. Miejsca, w którym najskuteczniej można robić interesy. Jednak, w tym przypadku, najbliższe jest pojęcie niszy ekologicznej. To znaczy: „zbiór cech gatunku, związany z jego wymaganiami siedliskowymi” oraz przestrzeń „która umożliwia życie, rozwój i rozmnażanie określonego gatunku” ;)
Nisza to miejsce lub stanowisko, szczególnie odpowiednie dla człowieka lub określonej grupy ludziów. Zwłaszcza ze względu na swoją unikalność oraz specyfikę, zdecydowanie odmienną od innych. Przytulny punkt schronienia. Azyl dla rzadkich wybrańców. Przestrzeń doskonała raczej do odpoczynku, niż pracy. Niemal jak dom. Takich miejsc bez wątpienia, jest wiele w obszarze kultury naszego kraju. Teoretycznie, powinny one gromadzić ludzi wykształconych, twórczych, znawców każdej dziedziny w domenie artystycznej. Jednak przeważnie tak nie jest :(
W swoim życiu zetknąłem się z różnymi instytucjami kultury. Ale dwie z nich poznałem lepiej. Niemal od podszewki. Szczególnie Łódzki Dom Kultury. Współpracowałem z tą placówką przez wiele lat, mogłem więc wyrobić sobie zdanie na jej temat. Przez cały czas obserwacji instytucją rządziła hierarchia oraz biurokracja. Śladów kultury zazwyczaj było niewiele. Jeśli już, to stanowiły jedynie fasadę standardowych działań. W przeciągu lat zmieniali się ludzie, ale system pozostawał ten sam. Każda, nawet najdrobniejsza, czynność wymagała akceptacji kierownika odpowiedniego szczebla oraz właściwego udokumentowania. Powodzenie dowolnej akcji często zależało od humoru „władcy”, a na pewno od dziwnych powiązań i stosunków między pracownikami różnych działów. Bowiem każdy podrzędny kierownik czuł się wyłącznym panem na własnych włościach. Szeregowi pracownicy musieli funkcjonować bardzo ostrożnie w tej magmie biurokracji. Poruszali się niczym bezwolne, nieefektywne maszyny. Lecz było to zgodne z ich naturą oraz podejściem do wykonywanej pracy. Niekiedy funkcjonowali nad wyraz sprawnie. Jednak odmiana wynikała raczej z nudów, niż zaangażowania w projekcie. Kim były człowieki wypełniające codziennie instytucję kultury, od ósmej do szesnastej? Na pewno nie artystami, uznanymi twórcami wybranej dziedziny sztuki. Bez wątpienia musieli być wykształciuchami (bardzo nie lubię tego określenia), ponieważ instytucja krzewienia kultury pozornie stroniła od chamów. Nasz kraj, w trosce o własny prestiż oraz nieznaną przyszłość, „produkował” corocznie kolejne rzesze ludzi oświeconych, lecz niezbyt zdolnych. Często wręcz leniwych, albo zainteresowanych innymi sferami życia, niż wymuszony kierunek nauki. Państwo musiało tym ludziom zapewnić miejsca pracy, aby nie utonęli w oparach własnej frustracji. Dom kultury był doskonałym przytuliskiem dla takich człowieków, bowiem nie wymagał od swoich pracobiorców zbyt wysokich lotów, a jedynie trwania na posterunku. Każdy lokator tej przechowalni dostawał skromne (podobno) środki na życie („żelazną miskę ryżu”), ale w międzyczasie mógł zajmować się własnymi sprawami. Wielu tak robiło. Niekiedy współczułem człowiekom, skazanym na eŁDeK, smutnego losu. Ale mój nastrój diametralnie się zmieniał, kiedy widziałem jak pracują. Ciekawe były motywy zatrudniania w tej placówce. Niektóre osoby „piszące” nie potrafiły, lub nie chciały, sklecić dowolnego tekstu. Natomiast ludzie z dyplomem harowali jako tragarze, ponieważ na takim stanowisku dostawali wyższe pensje. Aczkolwiek najlepiej urządził się pewien łódzki radny. Pracować nie musiał wcale, zajmował bowiem raczej wirtualny etat. Pisałem o tym w „13lat prowizorki” :( Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Łódzki Dom Kultury był przez lata niszą szczególnie odpowiednią dla grupy kulturalnych wykształciuchów. Azylem ofiar życiowych oraz przystanią, punktem zaczepienia osobników mających bardziej ambitne plany. Nie wiem, jak jest obecnie. Ale nie sądzę, aby w tej kwestii wiele się zmieniło :(
W ramach instytucji kultury utworzyła się kolejna nisza (w niszy kulturalnej). Tym razem unikalnym, specyficznym środowiskiem był obszar literatury obrazkowej. Zupełnie obcy ówczesnym elitom kulturalnym naszego kraju. Lecz, bez wątpienia, oferujący nowe możliwości zaistnienia kilku osobnikom, którzy mieli pozorną wiedzę w temacie. Pragnęli również urządzić sobie „ciepłe gniazdko” w przestrzeni, która nie podlegała żadnej kontroli decydentów, z przyczyny wymienionej wcześniej. Dlatego w późniejszych latach, kiedy środowisko poznało wreszcie prawdziwe intencje rezydentów komiksowej enklawy, zabawne i nieco naiwne były próby przywołania pasożytów kultury do porządku. Wszelkie skargi oraz petycje zatroskanych autorytetów, kierowane nawet do instytucji lub władz państwowych, przesyłano zawsze na szczebel lokalny. Stamtąd zaś, trafiały wkrótce do komiksowej niszy. Ponieważ według rządzących, jedynie tam znajdowali się eksperci władni decydować o losie domeny komiksowej :(
Powstanie wewnętrznej enklawy było oczywiście zasługą ogromnej popularności festiwalu komiksu. Największej imprezy organizowanej w domu kultury. Lecz przede wszystkim, dzięki olbrzymiemu zaangażowaniu entuzjastów gatunku, którzy przez lata łódzki event oraz inne, liczne imprezy komiksowe przygotowywali. Niestety, jak to często bywa w naszym kraju, sukces ciężkiej pracy wielu skonsumowali nieliczni. Jedynie znajomi „królika”, którzy zawsze trwali najbliżej koryta :(
Kluczem wyboru przyszłego festiwalowego dyrektoriatu była niesprawdzalna wiedza komiksowa. Bowiem żaden mocodawca, lokalny lub ministerialny, z obszaru kultury nie był w stanie jej zweryfikować. Nikt również nie sprawdzał jakichkolwiek umiejętności, doświadczenia, zdolności lub efektywności człowieków, w których ręce powierzono przyszłość rodzimego komiksu. Bez większych refleksji „umożliwiono im życie, rozwój i rozmnażanie własnego gatunku” :( O dalszym losie nowo powstałej niszy zadecydował jeszcze przypadek. Niespodziewany sukces na arenie międzynarodowej. Ale o nim napiszę później.
Żaden sztucznie powołany twór nie utrzyma się długo, nawet w sferze kultury, bez odpowiedniego zaplecza. Takim wsparciem dla festiwalowego dyrektoriatu było początkowo wskrzeszone ad hoc stowarzyszenie. Zapewniało ono organizatorom festiwalu swoisty parawan polityczny oraz wyznaczało zakres kolejnej niszy w niszy. Grupowało bowiem, minimalną, wymaganą do powstania związku, grupę twórców, teoretyków, działaczy oraz miłośników podobno zainteresowanych literaturą obrazkową. To kolejne sztuczne ciało teoretycznie miało krzewić w narodzie miłość do komiksu. Lecz przede wszystkim, sprawniej pozyskiwać fundusze na działalność statutową. Stowarzyszeni pragnęli objąć „opieką” działania całego środowiska. Niestety, wkrótce okazało się, że to były jedynie mrzonki. Śliczna, idealistyczna fasada skrywająca prawdziwe zamierzenia kierownictwa. Zapewnienie etatów wyłącznie „swoim” ludziom oraz zawłaszczenie wszelkich profitów związanych z prowadzeniem enklawy. Rozproszona po całym kraju większość członków sojuszu nie miała większego wpływu na żadne decyzje. Zwłaszcza na lustrację działań dyrektoriatu. Wszelkie korzyści, wynikające z przynależności do elitarnej grupy, również rzadko bywały udziałem „dalekich krewnych”. Natomiast większość „owoców pracy” przeważnie pożerał Mamut, albo jego „pretorianie”. Stowarzyszenie potrzebne było zwierzakowi, jedynie jako jako tarcza chroniąca dyrektoriat przed falami krytyki. Często również stanowiło zasłonę skrywającą niecne lub nieudolne praktyki członków. Zdecydowanie jednak tworzyło strukturę, w której skutecznie rozpraszała się wszelka odpowiedzialność za błędy poszczególnych „rycerzy” przymierza. Przecież indywidualne porażki mogły być niebezpieczne dla istnienia całej grupy. Dlatego żaden stowarzyszony nie mógł targać „gałęzią”, na której siedzieli wszyscy. Wkrótce też okazało się, że możliwości kontroli poczynań kierownictwa są praktycznie żadne. Człowieki żyjące poza festiwalowym murem już nie miały głosu. A na pewno, nikt z dyrektoriatu ich nie słuchał :( Kierownictwo po pewnym czasie „zbudowało sobie” prawdziwy, warowny, komiksowy zamek. Za murami kolejnej publicznej instytucji kultury, wiodący stowarzyszeni, czuli się już bezpiecznie :)
Tekst ten został napisany człowiekiem. Ale wiekszość obrazka stworzyła SI.
P.S. Nie chciałbym, aby nieliczni działacze z obszaru kultury (być może jest ich wielu), którzy rzetelnie, z pasją wykonują ciężką pracę w niematerialnej sferze naszego kraju, brali do siebie moje uwagi. O nich zapewne napiszę jeszcze.
Zrób sobie festiwal
Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania