Od 2004roku łódzki festiwal toczył się powoli koleinami wyżłobionymi w opoce kultury naszego kraju, wysiłkiem poprzednich organizatorów. A raczej wolontariuszy, bowiem nikt wcześniej, za pracę na rzecz konwentu, im nie płacił. Tymczasem nowa ekipa, już usadowiona na państwowych etatach w Łódzkim Domu Kultury, znalazła inny obszar zainteresowań. Wycieczki zagraniczne. Oczywiście nikt świadomy dyrektoriatowi, oraz jego spolegliwym wyznawcom, nie fundował biletów oraz hoteli na piękne oczy. Możliwość wyjazdu na zagraniczne turnee za pieniądze podatników, musieli sobie wywalczyć sami. Ale podstawowy powód, do odwiedzenia obcych zgromadzeń miłośników komiksu, powstał dużo wcześniej. „Jam ci to nie chwaląc się uczynił” :) Ponieważ od końca ubiegłego wieku, z własnej inicjatywy oraz często, niestety na własny koszt, promowałem łódzki festiwal na całym świecie. Nic w tym temacie nie zrobił Mamut, ani jego przydupasy :( Natomiast dzięki mojemu zaangażowaniu w konkursie komiksowym zaczęły pojawiać się prace cudzoziemskich autorów. Pisałem o tym w „13lat prowizorki”. Coroczną imprezę w eŁDeKu odwiedzali również zagraniczni działacze oraz twórcy komiksów. Jednak zaproszeń do odwiedzenia, organizowanych przez nich eventów, nie kierowali do kolesia, który przez całą imprezę karnie siedział na giełdzie, wśród swoich komiksów. Tylko zwrócili się do Mamuta, wirtualnego orga, który brylował na spotkaniach. Był zawsze na oficjalnym rozdaniu nagród (na każdej fotce). A przede wszystkim, zabawiał gości podczas wyluzowanego afterparty. Ja wieczorem byłem zawsze za bardzo zmęczony by się bawić :(
Wycieczka do Chinlandii. Dyrektoriat oczywiście w komplecie. Dobrze widoczna jest właściwa proporcja działaczy do spolegliwych autorów. Fifty, fifty :)Tak więc, po bezkrwawej rewolucji, Mamut i jego świta korzystali bez umiaru z przetartych „kanałów dyplomatycznych”. Dopóki im się to nie znudziło. Wcześniej jednak, za pieniądze wyłudzone z różnych instytucji kultury, zwiedzili kawał świata. Odwiedzili Kitaj, a nawet kraj kwitnącej wiśni. Ekspedycje do Francji, Włoch, czy Anglii oraz niemal całej sąsiedniej Europy, to był „chleb powszedni” dyrektoriatu, więc nie warto o nich wspominać. Za kasę z naszych podatków, nie byli chyba tylko na festiwalu wszystkich festiwali komiksowych. Czyli na San Diego Comic Con :( Podobno nieśli ze sobą w świat, zawsze w starannie wybranej grupie, kaganek polskiej kultury komiksowej. Jednak sami mieli świadomość, że są to jedynie działania fasadowe. Dlatego nie chełpili się zbytnio zagranicznymi wojażami. Zwłaszcza, że efekt niemal każdej wycieczki był często znikomy. Zarówno dla polskiego komiksu, jak i kultury narodowej :(
Czasami do obcego kraju dyrektoriat wiózł ze sobą „wystawę komiksową”. Niekiedy wybrani przedstawiciele „władzy” lecieli tylko po odbiór nagrody prestiżowej ;) Wydawać by się mogło, że każda wystawa zagraniczna, to krok milowy w promocji polskiej kultury na świecie. Wymagała więc, od członków dyrektoriatu, ogromnego wysiłku oraz szczególnego poświęcenia. Podobne hasła były używane często w mediach. Lecz nawet najgłupszy dziennikarz nie nabierał się na taką propagandę, poza sezonem ogórkowym :( Przeważnie dyrektoriat organizował jedynie ekspozycje komiksowe. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby polska placówka kulturalna na obczyźnie dysponowała salą wystawową z prawdziwego zdarzenia. Niezmiernie rzadko pokazywano też oryginały prac. Odkąd podniosła się jakość druku cyfrowego, prawie wcale. Poza tym, komiksy oraz grafiki tworzone są na kartach papieru. To nie obrazy olejne lub rzeźby, których transport wymaga dużo zachodu. Cyfrowe kopie można przesłać bez ram, w teczce. Po co więc dodatkowo płacić za transport konstrukcji, którą każdy organizator ekspozycji może odtworzyć w miejscu docelowym. A przecież, w trakcie podróży, rama może ulec zniszczeniu. Wysyłanie teczek z kopiami, w dzisiejszych czasach, nie jest już potrzebne. Wystarczy link do cyfrowego źródła. A w galerii odpowiedni, duży display do prezentacji grafiki... Ale to chyba jeszcze nie u nas :( Lecz taką wystawę, ukazującą rodzimą twórczość komiksową, może przygotować bez problemu jedna osoba w tydzień. Za co więc cała ekipa dyrektoriatu brała pieniądze, przeznaczone na kulturę, przez cały rok?! Proceder kwitł niemal dwie dekady :( Ile wystaw można byłoby przygotować w tym czasie?
Niektórzy artyści, kolekcjonerzy, a na pewno autografożercy potraktują mój wywód, dotyczący prezentacji kopii arcydzieł na wystawach, jako czystą herezję. Bowiem w ich mniemaniu nie można pokazywać duplikatów prac w świątyniach sztuki. Nikomu nie przeszkadza fakt, że od lat podobnie czynią renomowane muzea na całym świecie :) Natomiast zwykłych odbiorców komiksu, w ilustrowanych historiach, interesuje wyłącznie przekaz oraz forma wizualna planszy z obrazkami. Jest im kompletnie obojętne, jaką techniką dzieło zostało wykonane, jakim narzędziem lub na jakim papierze. Liczy się wyłącznie efekt końcowy. Poza tym, komiks z założenia jest gatunkiem wymagającym powielenia. Tylko w naszym kraju i jemu podobnych (inwalidach z byłych demoludów) znajdował pierwotne miejsce w galeriach, miast na półkach sklepowych. Przyczyn takiego stanu jest wiele. Począwszy od kompletnej ignorancji wielu twórców, w zakresie znajomości języka komiksu. Poprzez beznadziejny poziom większości scenariuszy dla historii obrazkowych. Żaden rozsądny wydawca nie opublikuje pracy, którą zainteresuje się garstka czytelników. Próbowałem nagłośnić problem już na pierwszym konwencie w Łodzi. Jednak nikt mnie nie słuchał. Autorzy woleli tworzyć sztukę dla sztuki, bo tak było prościej :( Ale to temat na osobną dyskusję...
Za granicą rodzimy komiks odbierano zazwyczaj bardzo dobrze. Powodem sukcesu był zapewne brak tłumaczenia dymków. Czytelnicy nie mogli więc poznać jakości scenariuszy ilustrowanych historii. Natomiast obrazki były świetne. Przecież rysowników komiksowych mieliśmy zawsze wybitnych. Większość, wykształcona w renomowanych uczelniach, prezentowała na wystawach własny, unikalny styl ilustrowanej wypowiedzi. Oryginalne, egzotyczne prace urzekały każdego odbiorcę, bez względu na wiek oraz narodowość :)Ekspozycjom zazwyczaj towarzyszy katalog wystawy (szczególnie na dzikim zachodzie). Opisujący prezentowane prace oraz zawierający biogramy autorów (oczywiście w języku tubylców :) Takie wydawnictwa często dostarczał organizator wystawy, czyli dyrektoriat. Nie widziałem wszystkich publikacji, ale jedna szczególnie utkwiła mi w pamięci. Dotyczyła chyba ekspozycji brytyjskiej (była po angielsku). I przyznam szczerze. Nigdy nie widziałem gorszego materiału promocyjnego. Określenie go: „zrobiony na kolanie” byłoby w tym przypadku eufemizmem. Nieliczne ilustracje były niemal wielkości znaczka pocztowego. Komiksy można było rozpoznać jedynie przez lupę. Natomiast teksty zapewne sporządzono w notatniku. Jestem niemal pewien, że nie składał zeszytu żaden z nadwornych grafików Conturu. Bo oni jeszcze dbają o jakość własnej pracy. Jedyną wartością owego katalogu był dobrej jakości papier, na którym broszurę wydrukowano. Czyli pieniądze poszły w błoto, ale z klasą :) Przecież dla nowych promotorów rodzimej sztuki komiksowej liczy się wyłącznie niezmiernie rzadka inicjatywa. Nie zaś jej realizacja. Gdybym był autorem, wstydziłbym się zajmować miejsce w takiej publikacji. Lecz zainteresowani twórcy zapewne o niej nawet nie słyszeli :(
Ciekawy był dobór członków do zagranicznych wojaży komiksowych. Tę nieoficjalną wiedzę tłumaczył mi kiedyś jeden ze skruszonych towarzyszy stowarzyszenia. Ekspedycja na event do Kitaju była chyba średnio liczna. Spełniała jednak podstawowy wymóg dyrektoriatu, mianowicie parytet. Czyli jednakową liczbę działaczy, w stosunku do autorów. Fifty, fifty. Żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony :) Co do reprezentacji twórców, to rozumiem że „nieśli kaganek”. Natomiast pozostali? Oczywiście żadna wycieczka nie mogłaby się odbyć bez dyrektorów łódzkiego festiwalu (wszystkich!). Ekipa nie powinna również ruszać się z kraju bez skarbnika Conturu, który przecież pilnował skarbu narodowego :) Żaden rozsądny działacz, z obszaru kultury, nie może obejść się za granicą bez tłumacza. Co prawda „przypadkowy” wybraniec nie znał on/ona kitajskiego, ale być może angielskim posługiwał się lepiej niż pozostali stowarzyszeni. Na koniec, żal było zostawić w kraju współpracownika, który zorganizował pieniądze na wyjazd. Przygotował także odpowiednie dokumenty, skierowane do właściwej instytucji kultury. Na szczęście, to chyba była ta sama osoba, bo w przeciwnym razie parytet by się zmienił ;) Ciekawe, czy zagraniczni goście łódzkiego festiwalu komiksu również przyjeżdżali z własnymi tłumaczami, sekretarkami, przyjaciółkami, lokajami, masażystami? ;) A przecież były to gwiazdy znacznie większego formatu, niż rodzimi działacze komiksowi. Niewątpliwie, odpowiednia świta im się należała :)
Przepraszam za dygresję. Ale przypomniało mi się, jak do naszego pięknego kraju (wtedy jeszcze socjalistycznego), przybyli z Korei Północnej instruktorzy (oczywiście z „bratnią pomocą” ;) Mistrzowie Taekwondo pragnęli nauczać chętnych Słowian wschodnich sztuk walki. Każdemu trenerowi towarzyszył zawsze osobisty opiekun z partii. Nie oddalał się nawet na krok :) Było to zaraz po inwazji na rodzime kina filmu „Wejście smoka” (z Brucem Lee). W owym czasie wzbogacałem swoją ofertę komiksów książkami do nauki karate, więc interesowałem się tematem. Jak widać, czasy i ustroje się zmieniają, ale mechanizmy myślenia działaczy, nie :(
Był jeden wyjątek, wśród ekspozycji „zagranicznych” ;) Być może przypadkowy traf, który otworzył Mamutowi drzwi na salony oraz do gabinetów polityków różnej maści. Sprawił, że zwierzak z pozycji pariasa stał się niemal bożyszczem elit... Albo po prostu, wygodnym do manipulacji „wioskowym głupkiem” :) Mianowicie, w 2008roku projekt City Stories zdobył główną nagrodę w kategorii „wydawnictwo promocyjne” w konkursie „Złote Formaty” podczas Festiwalu Promocji Miast i Regionów. Brzmi prestiżowo? Chyba tak :) Z tym że... Mimo iż organizatorem konkursu była zagraniczna firma reklamowa (ta od bilbordów przy drogach), zmagania odbywały się w Polsce i dotyczyły wyłącznie rodzimych podmiotów. Podejrzewam, że dla owej firmy sam konkurs był doskonałym chwytem reklamowym, ponieważ zainteresował wielu lokalnych polityków i decydentów (władze samorządowe), którzy wychowali się w czasach komuny, więc o współczesnym marketingu nie mieli bladego pojęcia. W takiej sytuacji, porównywanie oryginalnych, fajnych historyjek obrazkowych z różnorodnymi przejawami lokalnej „cepelii”, było dla tych ostatnich druzgocące. Natomiast uzyskanie nagrody przez Mamuta, równie łatwe, jak odebranie dziecku lizaka :) Jednak zdobyta nagroda spowodowała, że rodzimy wszechświat pokochał zwierzaka. Nawet Prezydent Kropiwnicki, który wcześniej Mamutem gardził, nagle łypnął na niego łaskawszym okiem ;) Ach ta polityka :( O tym, jak również o City Stories napiszę jeszcze...
Tekst został napisany człowiekiem. Natomiast fotkę
przekształcił Witek, przy pomocy SI oczywiście :)
Zrób sobie festiwal
Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku