Wielokrotnie zastanawiałem się dlaczego niektórzy przedstawiciele rodzimego środowiska komiksowego, nie znając mnie osobiście, mają o mojej osobie tak złe mniemanie. Co było powodem takiego stanu rzeczy? Oprócz oczywiście wrodzonej niechęci naszych rodaków do osób, pełniących funkcje kierownicze, wyjątkowo zdolnych ;) bardziej efektywnych ;) albo po prostu takich, które odniosły jakikolwiek sukces :(
Nikt nie lubi handlarzy. Nawet jeśli się do tego nie przyznaje :) Wynika to pewnie z zazdrości, że ktoś inny ma obiekt pożądania, który można zdobyć jedynie płacąc odpowiednią (czasami wysoką) cenę. Tymczasem ja musiałem handlować od dziecka. Wychowałem się w ubogiej, niepełnej rodzinie i był to jedyny, skuteczny sposób (a próbowałem wielu) uzyskania środków na potrzeby własne. W „czasach komuny”, kiedy gospodarka naszego kraju borykała się bezustannie z notorycznym problemem niedoboru wszystkiego (w każdej dziedzinie życia), bardziej rzutkich obywateli określano mianem spekulantów. Obojętnie, czy deficytowe towary pozyskiwali w nieczysty sposób, lub ofertę wypracowali „w pocie czoła”. Naturalnie było to nadużycie pojęcia, sprokurowane przez ówczesnych rządzących wyłącznie na potrzeby propagandy. Ale „ciemny lud” określenie kupił i zapamiętał regułę na lata, a nawet pokolenia :(
Handlowanie było jedynym sposobem pozyskania nowych komiksów do kolekcji. Pod koniec lat .70, kiedy zacząłem swoją „działalność” ;) rynek komiksowy praktycznie nie istniał. Rodzime publikacje ukazywały się niezmiernie rzadko i były trudne do zdobycia. Nieco lepiej sytuacja wyglądała na bazarach, organizowanych cyklicznie w większych miastach. Od zarania dziejów było to miejsce wymiany (drogą kupna-sprzedaży) dóbr wszelkiego rodzaju. Natomiast w epoce realnego socjalizmu, przeważnie trudno dostępnych na wolnym rynku. W miejscu tym istniała również możliwość dorobienia „paru groszy” do skromnego budżetu wielu rodaków. Dlatego cieszyło się ono szczególną popularnością, chyba we wszystkich kręgach społecznych :) Na łódzkim bazarze zobaczyłem wreszcie oryginalne komiksy zagraniczne. Uświadomiłem sobie wtedy, jaka przepaść dzieli rodzime historyjki obrazkowe od prawdziwej literatury ilustrowanej. Naturalnie, w obrocie bazarowym były wyłącznie egzemplarze używane. Cena nowych, zagranicznych publikacji, ze względu na hiper realny przelicznik walutowy, była nieosiągalna dla zwykłego miłośnika komiksów. Ale czasami trafiały się wydawnictwa w „idealnym stanie”. Bazar był nie tylko miejscem wymiany kolorowych zeszytów. Stanowił również świetną okazję spotkania innych entuzjastów gatunku. Działo się to w czasach, kiedy inne zgromadzenia człowieków nie były przez władzę mile widziane. Na Wodnym Rynku, wśród wielu pasjonatów poznałem słynnego Izydora. Legendarnego handlarza komiksami i fantastycznymi książkami, które również w tamtym okresie były rarytasem. Lecz biedna Łódź stanowiła wtedy jedynie hub gromadzący nieznane komiksy. Bez wątpienia, przyczyniła się do tego nieoficjalna oferta wydawnictw zagranicznych, które „przeciekały” z drukarni na rynek. Lecz były to przeważnie tytuły pośledniej jakości. Dlatego szukając lepszego źródła „złotego runa” musiałem ruszyć w Polskę :)
Dobrym miejscem zdobywania unikalnych komiksów był warszawski Wolumen. Wiadomo, mieszkańcy stolicy zawsze zarabiali więcej, niż pozostali obywatele naszego kraju. Mieli ponadto lepsze możliwości pozyskania deficytowych dóbr zza „żelaznej granicy”. Toteż na Wolumenie można było kupić komiksy niemal z całego świata. Pamiętam jak kiedyś targowałem się z synem Rosińskiego, który sprzedawał kolekcję ojca. Zapewne nie chciał zabierać starych albumów do „źródła obfitości” :) Jarmark Dominikański w Gdańsku pamiętałem jeszcze z okresu dzieciństwa. Było to miejsce bogate w najróżniejsze komiksy zagraniczne. Przyczyna takiej obfitości pewnie zależała od marynarskich wojaży. W Trójmieście „rządziło” liczne środowisko miłośników komiksu, z Szyłakiem na czele. Ale z pasjonatami literatury obrazkowej zawsze mogłem się dogadać :)
W połowie lat .80 ja również zyskałem możliwość wyjazdu za „żelazną granicę”. Najbliższe, dobre księgarnie komiksowe były już w Berlinie (wtedy jeszcze Zachodnim). Wreszcie mogłem kupować naprawdę wybrane, nowe i aktualne wydawnictwa. Problemem były tylko ich wysokie ceny. Oczywiście, jak na realia naszego biednego kraju. Mimo bardzo uciążliwych warunków dojazdu z Łodzi i horrendalnie drogich kosztów takiej „wycieczki”, bywałem w tych sklepach wielokrotnie. Czasami, podczas zakupów, spotykałem Sławka Wróblewskiego, który zaopatrywał własny punkt handlowy w Gdańsku (Comics Universum) z tych samych źródeł.
Kupowanie komiksów zagranicznych, w ubiegłym wieku, nie należało do najłatwiejszych czynności. Wiązało się zawsze ze żmudną pracą i pochłaniało znaczne środki. Natomiast potencjalny zysk często był lokowany w nowym towarze. Dlatego niezmiernie trudno można było wycofać się z komiksowego interesu na własnych warunkach. Nie znam nikogo, komu się to udało :( Oczywiście kłopoty związane z handlem rzadko znajdowały zrozumienie u odbiorców. Kupujących interesowały wyłącznie jak najniższe ceny, a nie problem sprowadzania ilustrowanych rarytasów. Tak jakby atrakcyjne komiksy rosły na drzewach, w sadzie pod miastem :( O innych sposobach zdobywania unikalnych wydawnictw zapewne napiszę jeszcze :)
Bez wątpienia, mój handel oryginalnymi komiksami, a w szczególności wysokie dla laików ceny, był ważnym powodem umieszczenia Witka po złej stronie mocy :( Większość mediów branżowych, słowami troli z Produktu lub AQQ, albo hejterów z internetowych forów, często zarzucała mi nadmierną zachłanność. A przecież ceny wydawnictw w moich ofertach, obiektywnie licząc, nie były wcale najwyższe. Te same tytuły były droższe chociażby w Comics Universum. Natomiast, na konwentowej giełdzie, niektórzy sprzedawcy za szczególne albumy żądali takich sum, o jakich nawet spekulantom się nie śniło. Jednak to ja nadal byłem tym „złym” handlarzem. Taka jest, w komiksowym getcie, cena popularności oraz troski o atrakcyjny towar :( W pewnym okresie można było kupić, w sieci sklepów EMPiK, oryginalne komiksy amerykańskie. Ceny pojedynczych zeszytów były podobne do moich. Tylko ja sprzedawałem wybrane, najlepsze historie mistrzów komiksu. Natomiast największy polski dystrybutor prasy oferował poślednie tytuły autorów drugiego sortu. Żaden domorosły krytyk nigdy nie zastanowił się, ile zachodu wymaga handel komiksami. Każda publiczna wypowiedź musiała piętnować zakusy wstrętnych handlarzy, czyhających na ciężko zarobione pieniądze biednych klientów. Zupełnie jak w „czasach komuny” :( Nieodżałowany Sławek Wróblewski obrywał cięgi od troli, za zbyt wysokie ceny. Lecz nikt nie pamiętał, że w czasach „posuchy komiksowej”, sprowadzał on poszukiwane albumy z Niemiec. Samodzielnie przygotowywał tłumaczenia w odrębnych broszurach. A całe zestawy oferował wygłodniałym, polskim czytelnikom, za odpowiednią kwotę oczywiście. O handlu komiksami na pewno napiszę jeszcze :)
Wojtek Birek został ulubieńcem łódzkiego środowiska komiksowego, między innymi dlatego, że chętnie pożyczał swoje komiksy młodym twórcom. Działo się to w czasach, kiedy dobry album był zjawiskiem niezmiernie rzadkim. Naturalnie było to, ze wszech miar, bardzo uczynne podejście do młodych artystów. Wiecznie spragnionych tajemnej wiedzy ilustrowanej. Za owe liczne zasługi edukacyjne Wojtkowi należy się chwała i medal! I to nie jeden ;) Tymczasem ja nigdy nie pożyczałem swoich komiksów obcym! Mimo usilnych próśb. Pozwalałem jedynie wybranym znajomym przeglądać zbiory w zaciszu mojego domostwa :) Czy kogoś takiego można lubić?
Kiedy zacząłem pracować przy Konwencie Twórców Komiksu zderzyłem się z wyjątkową niefrasobliwością niektórych młodych artystów. Również organizatorów łódzkiej imprezy. Zapewne trudno im było zapanować nad entuzjazmem, wynikającym z tworzenia tak poważnego eventu. Dlatego przygotowania kolejnych edycji nie obywały się bez potknięć organizacyjnych. Z natury jestem szczery, więc nie żałowałem młodym twórcom słów krytyki. Zabawne, że wielokrotnie przyznawali mojej surowej opinii rację. Lecz w duchu, mieli za złe, każde bolesne wskazanie błędu. Okazało się, że artyści nie tolerują żadnej krytyki. Nawet konstruktywnej. Wielokrotnie przekonałem się o tym na własnej skórze :(
Poza tym, byłem w środowisku obcy. Dookoła sami artyści. Przynajmniej licealiści plastyczni ;) Co w takiej grupie robił handlarz?! Mimo, że znałem wielu Conturowców na długo przed konwentem, nigdy nie darzyli mnie szczególnym zaufaniem :( Nawet kiedy poznali moje umiejętności, wiedzę i doświadczenie, woleli wybrać na lidera durnego osobnika z własnego środowiska. Ze smutkiem wspominałem czasy Łódzkiego Klubu Fantastyki Phoenix, którego członkowie spotykali się regularnie, nawet w stanie wojennym. W tamtej ekipie nikt nie zwracał uwagi na profesję lub wykształcenie klubowicza. Wszyscy byli równi! Lata później, jakże zazdrościłem Krakowskiemu Klubowi Komiksu równie skonsolidowanej gromady miłośników gatunku. Naturalnie, w każdej zbiorowości różnych charakterów zdarzały się czasami spory, a nawet ostre kłótnie. Ale zazwyczaj, w obliczu poważnych wyzwań, ekipa stawała się zwarta i wspólnie realizowała każde zadanie. Być może, łódzka wspólnota twórców również dobrze czuła się we własnym gronie. Ja byłem dla nich zawsze obcy. Natura nie znosi obcych :(
Zapewne, w kontaktach z lokalnym środowiskiem przeszkadzał mój donośny sposób wysławiania. Teraz już wiem, że był to początek głuchoty. Jednak w tamtych czasach, każda moja uwaga podczas konwentu, wypowiadana normalnym, spokojnym głosem, brzmiała bardzo głośno i kategorycznie. Niemal jak krzyk, rozkaz lub groźba. Tego nikt nie lubi :( Wielokrotnie zwracano mi na ten problem uwagę. Lecz nigdy nie potrafiłem mówić „szeptem” :(
Zawsze starałem się działać według reguł przyjętych w społeczeństwie człowieków. Wydawałoby się, dla wszystkich jednakich. Dlatego od początku konkursu konwentowego denerwowało mnie podejście łódzkich twórców komiksów oraz ich znajomych do regulaminu eventu. Niepisaną zasadą stało się przyjmowanie prac konkursowych grubo po oficjalnym terminie. Pamiętam jeden komiks, który rysownik tworzył w galerii wystawowej dzień przed imprezą! W jakim świetle takie nadużycia stawiały organizatorów ogólnopolskiego konkursu? Niestety, moje uwagi lokalni artyści zazwyczaj kwitowali milczeniem, albo wykręcali się kuriozalnymi tłumaczeniami. Dopiero po latach protestów, kiedy zostałem kuratorem wystawy i umieściłem prace maruderów na specjalnej „ekspozycji pozakonkursowej”, chora sytuacja uległa poprawie. Lecz swoim desperackim czynem zyskałem wielu kolejnych, śmiertelnych wrogów :( Pisałem o tym w „13lat prowizorki”. Wcześniej jednak, kiedy na krótki okres zmieniono zasady oceny konkursowych prac, łódzcy autorzy młodszej generacji, którzy stanowili liczne grono w Akademii Komiksu, potraktowali konkurs jak plebiscyt i głosowali wyłącznie na „swoich”. Bez względu na jakość ocenianych prac. Ukrócenie tego procederu również nie przysporzyło mi przyjaciół :(
W międzyczasie, broniłem jeszcze wizerunku łódzkiej imprezy w mediach. Wielokrotnie wdawałem się w polemiki z krytykami, a raczej trolami, z całego kraju. Przeważnie moje wypowiedzi były klarowne, pełne celnych argumentów. Lecz swoje opinie przedstawiałem w bardzo ostrym tonie. Niewielu adwersarzy sprostało takiej wymianie poglądów. Natomiast większość chętnie dopisała Witka do „czarnej listy” :(
Pod koniec wieku stała się rzecz straszna ;) Kiedy większość Conturowców uciekła z Łodzi do wielkiego świata, a pozostali nie chcieli dłużej babrać się w bagnie przygotowań, przejąłem kierowanie konwentem. I zmieniłem nazwę imprezy na festiwal. W moim mniemaniu, bardziej adekwatną do charakteru łódzkiego eventu. Natomiast w kolejnych latach rozwinąłem znacznie potencjał konwentu. W normalnym kraju podobne działania przysporzyły by rzeszę zwolenników. Ale w Polsce było odwrotnie :(
Kolejnym „cierniem w oku” notorycznych malkontentów były moje działania wydawnicze. Zawsze przez autorów byłem utożsamiany z konkursem komiksowym. Przecież stworzyłem oraz wydałem pierwszy katalog konwentowy oraz redagowałem wiele kolejnych. Moje powiązania z konkursem stały się przyczyną licznych nieporozumień związanych z przygotowaniem tego eventu. Tymczasem wszelką odpowiedzialność ponosił główny organizator imprezy, czyli Łódzki Dom Kultury. Brak właściwej obsługi twórców, biorących udział w ogólnopolskim konkursie, to wyłącznie efekt pracy zatrudnionych w tej instytucji osób. Ale ja byłem „twarzą” konwentu, a następnie festiwalu przez lata. Do mnie więc kierowano wszelkie pretensje :(
Nieporozumienia pojawiły się również przy okazji mojej kolejnej inicjatywy wydawniczej. Tym razem w sferze dystrybucji Komiks Forum. Niestety, jako osoba prywatna nie mogłem skutecznie rozpowszechniać mojej antologii. Dlatego czasami zdawałem się na pomoc znajomych firm, lub dystrybutorów. Z różnym, często negatywnym skutkiem. Natomiast odpowiedzialność, za czyjeś błędy i niedociągnięcia, zawsze ponosił nieświadomy redaktor naczelny :( O problemach związanych z wydawaniem Komiks Forum napiszę jeszcze.
Pamiętam pierwszą i chyba jedyną recenzję Komiks Forum. Byłem z tego wydawnictwa bardzo dumny, zważywszy w jakim okresie pojawiło się na rynku. Oraz ile wysiłku kosztowało mnie tworzenie tej publikacji. Tymczasem recenzent, w pierwszych słowach swojego tekstu, napisał że wcześniej znał mnie jedynie, jako twórcę pierwszej flejmy w środowisku komiksowym (cytuję z pamięci). Chodziło mu zapewne, o moją zdecydowaną reakcję na kłamliwy list niejakiego Ciszaka, opublikowany kiedyś w AQQ. Choć recenzja antologii była w sumie bardzo pozytywna, to jej wstęp nie był za bardzo budujący. Ale w innych mediach zdarzały się ostrzejsze epitety. Nazywano mnie pieniaczem, cholerykiem, oszustem a nawet złodziejem. Czy któreś z tych określeń było zasadne? Aby poznać prawdę, wystarczy zapytać dowolną osobę, która znała mnie osobiście.
Nadszedł rok 2004. Sobieraj, kierownik domu kultury, „opiekun” festiwalu, wybierał się na zasłużoną (lub nie) emeryturę. Nie było wiadomo, kto po nim przejmie schedę zarządcy eventem. Pierwsze spotkanie osób, które w ostatnich latach pomagały czynnie w organizacji łódzkiej imprezy, zakończyło się decyzją o podtrzymaniu mojego kierownictwa. Nie zabiegałem o to, ponieważ miałem świadomość, ile przede mną będzie niewdzięcznej pracy organizacyjnej, której miałem już serdecznie dość! Lecz nie było wtedy innych chętnych do tej roboty :( Na szczęście stało się inaczej. Nagle powstało z martwych stowarzyszenie Mamuta, które za jeden z celów obrało przygotowanie kolejnego eventu. Ja byłem częściowo zadowolony. Ale to inna historia, o której napiszę jeszcze :)
W pierwszych latach nowego dyrektoriatu festiwalowego nie chciałem narzucać się z pomocą. Skoro bezpodstawnie zostałem wyrzucony z grona organizatorów, nie powinienem pchać się do pracy. Miałem cichą nadzieję, pomny wcześniejszych zdolności nowych orgów, że ten komitet wkrótce rozpadnie się pod ciężarem obowiązków i brakiem doświadczenia. Nie myliłem się. Lecz obserwowanie powolnego rozpadu łódzkiej imprezy nie było wcale przyjemne. Poza tym, żal mi było znaczącego składnika konwentu, komiksowej giełdy, której byłem twórcą i wieloletnim organizatorem. Łódzki event toczył się przez kilka lat siłą rozpędu, wyłącznie dzięki wiernym fanom komiksu. Aż w końcu, po długiej chorobie, zaproponowałem orgom objęcie przeze mnie opieki nad strefą targową festiwalu. O tym na pewno, nie raz napiszę jeszcze :)
Nadal byłem sam, obcy. Mimo, że dyrektoriat odkrył wreszcie możliwość korzystania z pracy darmowych wolontariuszy. Bez żadnej pomocy, skutecznie realizowałem powierzone mi zadania, którym wcześniej nie mogły sprostać panie sekretarki z eŁDeKu. Oczywiście, nigdy nie ukrywałem ironicznego stosunku do nowych orgów. W ich mniemaniu, podczas przygotowań do konwentu, często „szukałem dziury w całym”. Dlatego ciągle musiałem udowadniać obiektywną zasadność moich argumentów. Dopiero pod wpływem logicznej perswazji dyrektoriat raczył przyznawać mi rację. Ale czy megaloman może polubić mądralę, który ma zawsze rację? :( Zapewne podkreślanie, że moje rozwiązania problemów są lepsze, bardziej efektywne, nie było wtedy doceniane przez orgów. Również swobodne operowanie krytyką konstruktywną oraz wytykanie błędów pozostałym organizatorom, które wynikało z dbałości o każdy szczegół, nie było mile widziane. Owe dość siermiężne działania motywacyjne wynikały z chęci stworzenia najlepszej imprezy komiksowej na świecie. Lecz jednocześnie moje uwagi wyprowadzały z równowagi nawet najbardziej leniwych orgów. Mimo to, przez lata tolerowano obecność „marudnego Witka” w gronie twórców kolejnych festiwali. Ponieważ byłem najlepszy i niezastąpiony ;) A może dyrektoriat nie miał innego, tak doświadczonego woła do pracy :(
Wszystkie powyższe przyczyny powstania „Legendy o złym Witku” nijak się mają do możliwości rozpowszechnienia owej bajki w rodzimym gettcie komiksowym. Działo się to oczywiście na imprezach gromadzących fanów literatury obrazkowej. Podczas których mogli osobiście spotkać się oraz swobodnie wymienić poglądami różni działacze środowiska: twórcy i krytycy, komiksolodzy i dziennikarze, ale również trole i hejterzy. Ja w tym samym czasie, jeśli byłem obecny na evencie, zawsze karnie stałem przy swoim kramiku z komiksami. Jakże oddalonym, od potężnej sfery opiniotwórczej :( Nie mogłem więc skutecznie wyjaśniać kłamstw, fejków lub nieporozumień, ani polemizować z często durnymi argumentami strony negatywnej. Skutkiem tego, w środowisku powstało wiele niepochlebnych opinii, bajek i legend dotyczących mojej osoby. Czy były prawdziwe? W większości nie. Można jednak, w prosty sposób, wyrobić sobie własny pogląd. Wystarczy przejrzeć moje wpisy na blogu. Co prawda, poruszane w tekstach problemy zabarwione są emocjonalnie. Wszak dotyczą mojej osoby, więc czasami trudno mi jest zachować chłodny obiektywizm. Jednak opisywane sytuacje oraz przytaczane suche fakty są neutralne, bezstronne. A chyba to właśnie one opisują właściwie obraz rzeczywistości. Na ich podstawie każdy czytelnik mojego bloga zapewne lepiej pozna „złego Witka”.
Nie piszę o genezie powstania mitu złego Witka dlatego, że mi on przeszkadza. Zdążyłem już przyzwyczaić się do chorego postrzegania mojej osoby. Jednak owe fałszywe opinie rzutują na inne moje działania, tworząc nieprzychylny klimat. Zdaję sobie sprawę, że podobny mechanizm inwersji, jest często w różnych środowiskach miarą popularności bohatera. Na pewno jednak sprawia przykrość bezzasadnie krytykowanemu ludziowi :(
Tekst ten został napisany człowiekiem. Ale obrazek „odwaliła” SI :)
PS. Niespecjalnie lubię pisać o sobie. Ale Legenda... musiała powstać, jako kontrapunkt kolejnych wpisów oraz przyszłej książki, kontynuacji historii łódzkiego Festiwalu Komiksu.
Zrób sobie festiwal
Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom