listopada 15, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con, akt3 - ...spowrotem


Czas, to osobliwa niezmienna :) Kiedy mam go w nadmiarze, zazwyczaj się spóźniam :( Jeśli jednak jest go niewiele, wykorzystuję każdą nanosekundę i przeważnie "zdanżam" :) Ale zawsze, kosztem ogromnego stresu i zużytej energii :( Tak było i tym razem.

Żal mi było stracić kolejne pięć dych (a pewnie więcej) na "taryfę" powrotną. Postanowiłem więc dojechać do miasta, na dworzec, autobusem comicconowym. Przecież nie po to, zarabiałem z trudem na komiksach grosze, żeby się nimi dzielić z taryfiarzem :! Impreza kończyła się o 18. Pociąg miałem o 19. Dużo wcześniej zacząłem więc demontaż swojej ekspozycji. Wybór momentu był o tyle trudny, ponieważ nie wiedziałem ile czasu zajmie mi dekonstrukcja. Ścianka była instalacją premierową. Dlatego, ledwo zdążyłem na autobus o 18. I tylko dzięki pomocy Piotra z Gdyni, nie musiałem stosować metody wahadłowej do transportu moich bambetli :)

Deszcz zaczął kropić, a moje konstrukcje z tektury były :( Na szczęście podjechał autobus. Do środka "przebiłem się" przez tłum, korzystając wydatnie z argumentów słownych i mocy... głosu :) Wkrótce też ruszyłem do cywilizacji. Miałem świadomość swoich marnych szans na dogonienie pociągu. Wieczorny autobus jechał przecież dłużej, ze względu na korki. A czekał mnie jeszcze "bieg wahadłowy" na Dworzec Centralny, spod Pałacu Stalina :( Przewidywałem, że zajmie mi on przynajmniej 30minut. Byłbym więc na dworcu kwadrans po czasie :(( Z taką właśnie perspektywą przemierzałem nocne, wilgotne ulice Stolycy. Oczywiście, planowałem wcześniejszy wyjazd z Comic Conu. Ale wyszło, tak jak wyszło :(

Autobus nie miał zbyt dużego opóźnienia. Dojechał na przystanek pałacowy 20minut przed dziewiętnastą. Ale dla mnie, nadal było za mało czasu do odjazdu pociągu. Na szczęście, pomógł mi po drodze, poznany w autobusie miłośnik anime z Wejherowa, który też udawał się na dworzec. Oszczędził mi tym samym ogromnego wysiłku, który musiałbym poświęcić na "bieg wahadłowy" (o utraconych wiadrach potu nie wspomnę :), oraz potężnego stresu niepewności: czy na pociąg zdążę. Jestem mu za to bardzo wdzięczny :)

Do pociągu zdążyłem "na styk". Oczywiście, bilet już miałem wykupiony. Dla mnie i Rowera :) Ale to był inny skład. Po raz kolejny spowiła mnie rzeczywistość PKP. Jakże inna, od świata prezentowanego w reklamach Intercity :( Są one zapewne przeznaczone dla "głupich ludzi", o których mówił kiedyś w nagraniach aktualny premier Morawiecki ;) Zamiast nowego, nowoczesnego, czystego wagonu PESY miałem do dyspozycji zdegradowany obiekt pierwszej klasy, średnio-obskurne wspomnienie lat minionych. Pociąg był pełny. W moim wagonie brakowało jednego rzędu foteli, na które przewoźnik sprzedał bilety. O miejscu "na rower" mogłem oczywiście pomarzyć :( Zdezorientowanych podróżnych, dla których zabrakło wykupionych siedzisk, konduktor w czasie jazdy usadzał w innych wagonach. Ja nie miałem takiego szczęścia :( Co prawda, moje miejsce istniało fizycznie w wagonie, ale zajął je jakiś "pierwszy lepszy" pasażer. Ponieważ jednak, w pobliżu nie było przestrzeni na moje bambetle, nie wyje...rzuciłem go z hukiem :) Dlatego całą podróż spędziłem na stojąco. W jedynym miejscu przestronnym. Przy "kiblu". Na szczęście, w miłym towarzystwie. Niech żyje "Inter...cipy"!

Podczas ciekawej konwersacji z pasażerami, dla których również zabrakło wykupionych miejsc, mimo niewygody i opóźnienia pociągu, podróż upłynęła dość szybko. Wkrótce dotarłem do stacji Łódź-Chojny. Ale dalszych kilkuset metrów od dworca, do mojego "betonowca" nie zapomnę nigdy :(

Padał niewielki deszcz i powiewał lekki wiaterek. Pomyślałem, że w pół godziny zdołam się "doturlać" do domu, bez większego uszczerbku dla moich bambetli. Metodą wahadłową, oczywiście ;) Jednak "matka" natura miała inne plany wobec mojej osoby :( Było ciemno, więc nie widziałem zbliżających się chmur czarnych. Dopadły mnie one sto metrów od dworca, a w okolicy nie było żadnego zadaszenia :(( Wzmógł się wiatr, więc pozostawiony samotnie (pamiętacie zasady metody wahadłowej :) tekturowy futerał na standy, mimo swojej masy, co chwilę "lądował" kałuży. Aby zabezpieczyć delikatną konstrukcję, skorzystałem z odziedziczonej po festiwalu folii malarskiej, którą przezornie trzymałem w moim ekwipunku ekspedycyjnym (jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz :) Jednak spróbujcie rozwinąć 20 metrów kwadratowych cienkiego plastiku w deszczu i wietrze. Moje zmagania, dla postronnego obserwatora, przypominały zapewne słynne zdjęcie: żołnierzy trzymających na szczycie wulkanu Suribachi amerykańską flagę, po zdobyciu Iwo Jimy. Ale nikogo w pobliżu nie było :((( Ponieważ jednak, żołnierzy na zdjęciu było kilku, a ja byłem sam, odpuściłem sobie w końcu zmagania z moją "flagą". I z determinacją ruszyłem w dalszą drogę :((((

Zapewne znacie (...młodzi padawani :) polskie drogi z początku XXIwieku. Niby gładkie, asfaltowe. Ale nierówne, pełne dziur i wykrotów. Obramowane niedostępnymi krawężnikami. A po deszczu najeżone niezliczoną ilością pułapek. Pokonałem je wszystkie :)

Tak więc brnąłem dalej. Targany wiatrem. W strugach deszczu. Mokry od góry i od podłoża. Kres wędrówki, widoczny z daleka, zdawał się być niemal na końcu świata :( W połowie drogi, od tekturowego futerału oderwała się część uchwytu, więc miałem trudniej. Ale w końcu dotarłem :) Na klatce schodowej oderwał się cały uchwyt, lecz byłem już w domu :))

Wieczorem, musiałem jeszcze rozdzielić przemoczone plakaty. Gdyby wyschły złączone, nie dałoby się później ich odkleić. Uzupełniłem "elektrolity" Ż :) i padłem...

konkluzje:

Najważniejsza! Osoby starsze, niepełnosprawne, poruszające się z wózeczkiem, bądź na wózku, mają w stolicy niemal czterdziestomilionowego kraju przeje...rąbane :( Poruszanie się po zniszczonych drogach, nierównych chodnikach, pokonywanie schodów, krawężników i tuneli jest karkołomnym doświadczeniem. Od wielu lat, tyle się o tym mówi w mediach, organizuje kampanie społeczne, a słowo "integracja" niemal nie schodzi z ust Bolandczyków. Tymczasem, to tylko pozory. W przestrzeni publicznej, rzadko widoczne są efekty jakichkolwiek działań integracyjnych. A niektóre pomysły są wręcz chybione :((( Na Dworcu Centralnym zdumiewają mnie zawsze rzędy stalowych listew, które umieszczono kilkanaście lat temu na posadzkach, w korytarzach i na peronach. W założeniu, miały one ułatwić poruszanie się osobom niewidzącym. Jednak są tak wysokie, że potykają się o nie ludzie zdrowi. Natomiast dla niepełnosprawnych stanowią kolejną przeszkodę :( A wystarczyło przecież sfrezować granitowe płyty podłogi na głębokość dwóch milimetrów. I wszyscy byliby zadowoleni. Nie, to by było zbyt proste :(

Można pojechać na Comic Con z towarem i bez samochodu. Jednak wyprawa w pojedynkę, szczególnie z tak rozbudowanym stoiskiem, jak moje, to olbrzymi wysiłek i zmęczenie "materiału ludzkiego". Przydałaby się druga para rąk :) Stołeczna impreza ma niesamowity potencjał. Duże, ładne i funkcjonalne hale wystawiennicze stwarzają wiele możliwości ich wykorzystania. Wiejska lokalizacja nie stanowi dużej przeszkody, bowiem kompleks targowy jest dobrze skomunikowany z centrum Warszawy. A niewielkie problemy transportowe zapewne znikną w przyszłości.

Gorzej jest z ofertą atrakcji Comic Conu. O ile tematy serialowo-przebierankowe trzymają się nieźle, a gadżeciarze i planszówkowcy mają też coś do "ugryzienia", to reprezentacja komiksu, na imprezie par excellence komiksowej, wygląda tragicznie. Rozmawiałem ostatnio z przedstawicielem wspólnego stoiska kilku mniejszych wydawców komiksów, które na evencie firmowała Planeta Komiksów. Moje uwagi, dotyczące małego zainteresowania imprezą komiksowych fanów, skwitował stwierdzeniem dziwnym, żeby nie powiedzieć głupim: że Comic Con nie jest przeznaczony dla miłośników komiksu, ponieważ na sprzedawane wydawnictwa nie może udzielać kilkunastoprocentowego rabatu, jak to czyni na festiwalu w Łodzi ?! Od kiedy to upusty cenowe są głównym argumentem do odwiedzenia najstarszej imprezy komiksowej w Bolandzie? Z doświadczenia wiem, że nieco wyższa cena nie jest żadną przeszkodą w zakupie, dla zainteresowanego dobrym tytułem fana. Natomiast, łowcy rabatów zawsze znajdą alternatywne źródło przystępnej ceny. W dzisiejszych czasach możliwości jest mnóstwo.

Oczywiście, ważną przyczyną znikomej reprezentacji komiksu na Comic Conie są koszty uczestnictwa w imprezie. Zarówno wystawców, jak i gości. Nie od dziś wiadomo, że handlowiec nie weźmie udziału w evencie, który nie przyniesie mu zysku. Wszystkie koszty: wynajęcia stoiska, dojazdu, pobytu, wyżywienia i noclegu, muszą się zbilansować. Nikt też nie pracuje za darmo. Nawet promocja nowego tytułu, lub wydawnictwa, ma swoje granice finansowe. Ale jak można robić promocję skoro zainteresowanych tematem brak? Ceny biletów wstępu dla "oglądaczy" są również znaczną barierą. A przecież, to oni właśnie tworzą atmosferę imprezy. Nie ma nic bardziej żenującego, niż stoiska wyczekujące na fanów. Sprzedawcy "polujący" na nielicznych klientów. Ptak powinien coś o tym wiedzieć. Ma przecież wiele podobnych hal, w różnych miejscach Bolandu. Sklepy wypełnione towarem po sufit, a kupujących mało.

Tymczasem organizator Comic Conu jest nastawiony na to, żeby maksymalnie "kosić" wszystkich "jeleni" :( Rozumiem, że jest to impreza komercyjna i musi przynosić zysk, ale nie można zarzynać "dojnej krowy". Przygotowanie strefy handlowej na takiej imprezie, to bardzo delikatna materia. Jeśli bowiem stoiska będą za drogie, to wielu wystawców zrezygnuje z udziału w evencie. Mniejsza ilość ekspozycji spowoduje spadek liczby odwiedzających i mniejsze wpływy z biletów oraz niewielkie przychody pozostałych wystawców. Paradoksalnie, ten sam efekt przyniosą zbyt drogie bilety wstępu. Duże firmy, jak Nickelodeon, Hasbro, czy Lego (obecne na konwencie) mają w swoim budżecie odpowiednie środki na promocję, więc mogą sobie pozwolić na duże, bogato aranżowane ekspozycje. Trudno jednak, wymagać tego samego od zwykłych wystawców, lub sklepów z gadżetami. Jeszcze mniejszymi środkami dysponują kolekcjonerzy, antykwariusze, rzemieślnicy, czy drobni handlarze. A przecież, bez nich każda impreza traci wiele z atrakcyjności.

Na Festiwalu Komiksu w Łodzi rozwiązaliśmy te problemy w sposób najlepszy z możliwych. Rekiny multimedialne i duże firmy, sklepy lub wydawcy, otrzymują do dyspozycji eksponowane przestrzenie za odpowiednią cenę. Mniejsi wystawcy mogą wynająć profesjonalne stoiska, odpowiednie do ich możliwości finansowych. Najmniejsze kosztuje poniżej 500zł. Natomiast "budżetowcy" otrzymują stolik w przestrzeni targowej za jedyne 100zł (na trzy dni)! I każdy jest zadowolony :) A popularność imprezy, z roku na rok, rośnie.

Oczywiście, miłośnicy komiksu nie polubią warszawskiego konwentu z dnia na dzień. Potrzebna jest odpowiednia promocja komiksowej części imprezy. A także dodatkowy "magnes" dla fanów. Oprócz atrakcyjnych stoisk, kolejnych uczestników mogą przyciągnąć goście specjalni oraz wystawy. W tym roku gośćmi imprezy byli znani na świecie artyści: Bisley i Fabry. Co prawda, mogło być ich więcej, ale wiadomo, koszty. Natomiast wystawy przygotowane przez portal PolishComicsArt były zupełnym nieporozumieniem. Dla młodych uczestników Comic Conu (a tacy byli w przewadze) prezentacja prac polskich "mistrzów" literatury obrazkowej, oraz nowych twórców, nie była żadną atrakcją. Miłośnicy popkulturowych seriali i pozostali "pożeracze multimediów" byliby bardziej zainteresowani ekspozycją z pogranicza filmu i komiksu. Znanymi bohaterami, jak Batman, Avengers, czy ostatnio Venom. Natomiast oferta oryginalnych plansz komiksowych (druga ekspozycja), do kupienia za kilkaset, do kilkunastu tysięcy złotych, to "strzał kulą w płot". Nie ten target. Młodzi mają zdecydowanie cieńszy portfel.

Reasumując. Jak już wspominałem, warszawska impreza ma duży potencjał. Część ilustrowaną można odpowiednio rozbudować tak, aby Comic Con stał się świętem, również dla miłośników komiksu. Trzeba to jednak zrobić bardziej "z głową", niż dotychczas. Chętnie podzielę się, w tym względzie, moim niemal trzydziestoletnim doświadczeniem z organizacji łódzkiego Festiwalu Komiksu :)

listopada 03, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con, akt 2 - i...


Warszawa da się lubić... :)
Rejestracja wystawcy na Comic Conie przebiegła sprawnie. Szybko więc ruszyłem na przyznane mi miejsce. Co prawda, trudno było je znaleźć na planie (chyba jakiś amator go robił :) ale w końcu trafiłem. Znajdowało się jakieś 100metrów od głównego wejścia, w strefie zdominowanej przez antykwariuszy. Komiksów było tam naprawdę mało :( Honoru branży musieli więc bronić jedynie: Piotr z Gdyni, Rafał z Łodzi, Screem z "szarego miasta", oraz ja. Jak na "Strefę Komiksu" na stołecznej imprezie, która komiks ma w nazwie, to trochę mało :( Było jeszcze stoisko grupowe tubylców, jednak w zupełnie innym miejscu. Niby lepszym, bo przy samym wejściu. Ale odgrodzone barierkami, zmuszało miłośników literatury obrazkowej do nadkładania drogi. Niewielu docierało tam od razu, bowiem skutecznie kusiły ich wcześniejsze atrakcje imprezy. Być może, przy kolejnej odsłonie Comic Conu, uda się zorganizować Strefę Komiksu z prawdziwego zdarzenia. Wszystkie stoiska i ekspozycje w jednym miejscu. Chętnie w tym pomogę :) Ciekawe, że na pięć stoisk komiksowych, trzy były z Łodzi. Ale przecież w Bolandzie Łódź stolicą komiksu jest... młodzi padawani :)

strefa komiksu? nie, to moja ekspozycja :)
W jakąś godzinę rozstawiłem swoje bambetle. Było piątkowe południe, więc publiczność powinna już oblegać stoiska. Ale jakoś nie było jej widać :( Po kolejnej godzinie zrozumiałem, że nie musiałem się tak spieszyć. Mogłem spokojnie zaoszczędzić pięć dych, które pożarła taryfa, i przyjechać do Nadarzyna autobusem. Po następnej godzinie wiedziałem, że lepiej byłoby zjawić się wieczorem, albo w sobotę rano. Niewiele by mnie ominęło. Przez cały dzień sprzedałem tylko jeden plakat :( Komiksu żadnego :(( Inni wystawcy mieli podobne "obroty". Co mnie specjalnie nie pocieszyło, bo nie zarobiłem nawet na kanapki, które przywiozłem z domu. O zwrocie kosztu biletów, na pociąg i taryfę, mogłem tylko pomarzyć :(

Nie wiem co zawiodło. Dlaczego publiczność w pierwszy dzień Comic Conu tak słabo dopisała? Podobno, winne były szkoły, które nie chciały zwolnić z lekcji uczestników imprezy :) Tak przynajmniej twierdził organizator. Na pewno zawiodła promocja imprezy. Brak większych atrakcji tego dnia. Duża odległość od miasta. Choć event był nieźle skomunikowany z centrum Warszawy bezpłatnymi autobusami. Jednak trzeba było poświęcić przynajmniej pół godziny na dojazd do Nadarzyna. A przecież zwykli ludzie mają w piątki jeszcze sporo obowiązków: szkoła, praca, i mniej czasu wolnego. Myślę jednak, że głównym powodem była cena biletu, taka sama jak w pozostałe dni - 50zeta. Jeśli ktoś planował odwiedzić Comic Con tylko raz, to wybierał raczej dzień wolny od zajęć. Miał wtedy więcej czasu na podziwianie atrakcji, za te same pieniądze :)

skromne i smutne stoisko tubylców, obok wystawy
Jestem pewien, że gdyby piątkowy bilet był tańszy, albo wstęp na imprezę bezpłatny, to frekwencja byłaby dużo większa. Największym błędem początkujących organizatorów, jest chęć pozyskania maksymalnych środków, ze wszystkich źródeł. Tymczasem, powinni oni uwzględniać również potrzeby innych uczestników eventu. Organizatorzy przecież nie płacą za umieszczanie stoisk na Comic Conie. A wystawcy przecież muszą zarobić, żeby zbilansować koszty udziału w imprezie. Kiedy jednak nie ma klientów, handlarze są baaardzo zawiedzeni :( i używają słów brzydkich :)

Tymczasem upłynął pierwszy dzień Comic Conu. Zamierzałem skorzystać z bezpłatnego autobusu do centrum, jednak zniechęcił mnie dziki tłum ludzi, oczekujących na przystanku. Impreza kończyła się o 20, a między 19.40 i 21 nie było żadnego autobusu. Wątpię też, czy do tego ostatniego zmieścili się wszyscy chętni. To była ewidentna wpadka organizatorów. Chęć rozładowania imprezy jednym autobusem. Godzinę po jej zakończeniu!

Darmowy autobus, to bez wątpienia doskonały pomysł. Najlepszy sposób zapewnienia frekwencji na imprezie. Sam z niego często korzystałem. Ale raczej rano, niż wieczorem, w drodze powrotnej z Comic Conu. Pół godziny jazdy i byłem u celu podróży, ponieważ autobus nie zatrzymywał się na innych przystankach. Alternatywna komunikacja publiczna zabrałaby dwukrotnie więcej czasu i niemałe środki. Normalny bilet 20minutowy kosztował mnie 3,40zł (innych nie kupowałem). Ale ponieważ Nadarzyn leży w podmiejskiej strefie taryfowej, dojazd do centrum Warszawy, z przesiadkami oczywiście, kosztowałby chyba dychę :( Ponadto, stołeczna komunikacja jest specyficznie zorganizowana. Wymusza, aby przyjezdni zostawiali swoje "bryki" w strefach "parkuj i spieprzaj" :) A stamtąd, poruszali się po mieście taborem miejskim: autobusem, tramwajem, metrem, albo rowerem :) Podmiejskie autobusy również dojeżdżają tylko do "parkuj i spieprzaj". Dlatego podróż z Comic Conu do Pałacu Stalina :) może trwać ponad godzinę.

strefa lejgo :)
Na szczęście, w piątkowy wieczór, do miasta podwiózł mnie antykwariusz, który miał stoisko niedaleko mojego. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Dzięki niemu, ominęła mnie wątpliwa przyjemność godzinnego oczekiwania na autobus, do którego mógłbym się nie dostać :( Od Wisłostrady do placu bankowego, gdzie miałem nocleg, dojechałem tramwajem. Co było dalej tego wieczoru, nie pamiętam :(

Obudziłem się wcześnie rano. Dłuższą chwilę trwało, zanim przygotowałem mój organizm do działania. Po śniadaniu "dopełzłem" do metra i dwie stacje dalej wysiadłem obok autobusu wożącego geeków na Comic Con. Pół godziny później byłem już w Nadarzynie. Przyjechałem pierwszym kursem. Spod pałacu, o ósmej. I mimo, że do otwarcia imprezy dla gawiedzi, o dziesiątej, było jeszcze sporo czasu, nie miałem siły żeby zwiedzić halę :(

każdy chciał u mnie zrobić zdjęcie :)
Tego dnia ruch był nieco większy. Jednak, daleko mu było do soboty na Festiwalu Komiksu w Łodzi. Zaobserwowałem natomiast dziwne zjawisko. Niemal wszyscy uczestnicy Comic Conu poruszali się wyłącznie wzdłuż ciągów komunikacyjnych, prowadzących do wnętrza hali. Niewielu zatrzymywało się przy stoiskach, a jeszcze mniej wchodziło wgłąb strefy antykwarycznej, w której była moja ekspozycja. Przypominało to, jako żywo, przemarsz stada antylop Gnu przez wyschniętą równinę Serengeti, w drodze do nowych pastwisk :) Tym razem, powodem takiej pielgrzymki była strefa autografów, w której miłośnicy telewizyjnych seriali mogli kupić (?!) podpis swojego ulubionego aktora B-klasy :) Potwierdza to ewidentnie target eventu. Skierowny raczej do telemaniaków, niż fanów komiksu :( Przepraszam, ale znowu nasuwa mi się porównanie z łódzką imprezą. U nas, nawet "autografożercy" :) kontemplują w spokoju kolejne stoiska. Być może dlatego, że tłok w korytarzach nie pozwala im rozwinąć większej prędkości :) Ale nikt się nie spieszy, mimo, że podpisy, a nawet rysunki są za darmo!

Spider-Man atakuje od wejścia :)
Dzień drugi konwentu upłynął mi na obsłudze stoiska. Na szczęście, rano przygotowałem sobie kanapki, a wodę kupiłem na stacji benzynowej w Nadarzynie (uwaga! zarabiają na niej lepiej, niż na paliwie). Nie musiałem więc oddalać się od moich komiksów :) Mimo to, słyszałem o wszystkich atrakcjach imprezy. O niektórych nawet więcej, niż bym pragnął :( Szczególnie uciążliwe było nagłośninie sceny "cosplejowej", która znajdowała się jakieś 50metrów ode mnie. Dochodziły z niej na zmianę, jakieś durne dialogi, wypowiadane przez amatorów przebieranek, albo kocia muzyka jakejś niewy...żytej "artystki", lub tematy filmowe :( Marsz imperialny znienawidziłem przynajmniej na rok :(( Skoro nadmierne nagłośnienie przeszkadzało mnie (a podobno jestem przygłuchy), to jak mogli odbierać dźwięki widzowie przed sceną. Zapewne dzień na Comic Conie skończył się dla nich bólem głowy :(

strefa bitwy żołnierzykami :)
Wieczorem, do cywilizacji podwiózł mnie inny antykwariusz. Tak bałem się kontaktu z przeładowanym autobusem :( Noc upłynęła spokojnie. A rano, jak zwykle, obudziłem się przed budzikiem :( Ale nadal zdrewniały :( Adrenalina ciągle bulgotała mi w żyłach :) Dalej: śniadanko, kanapki, prysznic i wymarsz. Rutyna :) Autobus przed Pałacem Stalina - 8.00. Nadarzyn - 8.30 :!
Czułem się nieco lepiej. Do publicznego otwarcia Comic Conu została jeszcze godzina, więc odważyłem się zwiedzić halę. Niestety, tylko jedną, bo na drugą sił mi zabrakło :( Zresztą, komputery, lub konsole z grami widuję na co dzięń, nic więc nie mogło mnie tam zaskoczyć :)

labirynt Pac-Mana, przy wejściu :)
Halę B warszawskiego Comic Conu, w której odbywała się część serialowo-komiksowa, można podzielić na cztery równe części. W pierwszej, przestrzeń przy wejściu była bardzo obszerna, i pusta :( Nieco dalej, organizatorzy przygotowali dla uczestników, z barierek, korytarz w ktałcie węża :) który miał chyba kilometr długości :) Przypominał trochę labirynt z Pac-Mana. Brakowało tylko groszków/cukierków, które odwiedzający mogliby zbierać po drodze, ku obopólnej radości :) Po prawej stronie, od wejścia, w oszklonych salach były komiksowe galerie. Rano zamknięte, więc jedynie przez szybę zobaczyłem, iż pokazują prace polskich autorów. Nieopodal, było grupowe stoisko komiksowych wydawców. Niestety, prezentowało się nad wyraz skromnie, żeby nie powiedzieć biednie :( Aby dostać się do tej strefy, trzeba było pokonać "las" barierek. Większość uczestników Comic Conu wybierała jednak drogę na wprost. W stronę dużych, ładnych, profesjonalnie przygotowanych aranżacji "rekinów" multimedialnych, które zajmowały także kolejną ćwiartkę hali.

stoiska popkulturowego chłamu :)
Dalej, w następnej części obiektu, były już tylko stoiska z popkulturowym chłamem (w pozytywnym znaczeniu tego słowa, oczywiście :) Czyli kubki, maskotki, kostiumy, figurki, koszulki, przypinki... i setki innych gadżetów, których przeznaczenia, mam nadzieję, nigdy nie poznam :) Nie zabrakło tutaj stoisk z "planszogrami", rzeźbami ambitnymi, klockami "lejgo" i kolorowymi napojami, w których pływały dziwne gluty :) Czyli oferta, jak najbardziej trendy :) Skutecznie drenująca kieszeń biednych fanów :( Po lewej stronie hali znajdowała się przestrzeń antykwaryczna, a w niej, skromna reprezentacja "strefy komiksu" :( Natomiast po prawej była zagłuszająca myśli scena "przebierankowa" :( wraz z entuzjastycznie reagującą widownią.

strefa autografów i fotek płatnych :(
Ostatnią, ogromną przestrzenią hali B władała strefa autografów. Miała ona dużą scenę i nie mniejszą widownię, osobną kasę, "ściankę" fotograficzną, i ogrodzone "wybiegi" dla poszczególnych gwiazd konwentu :) Nawet bez publiczności, miejsce to wydawało się drogie :( Czym prędzej więc czmychnąłem stamtąd i nigdy już nie wróciłem :)

Niedzielny obrót wypadł nieco słabiej. Jednak, nie on zaprzątał mi głowę. Przerażeniem napawała mnie myśl, o powrocie do domu. Demontażu stoiska. Pakowaniu bambetli. Pielgrzymce do Warszawy i pościgu za pociągiem... Czyli to, co "tygrysy" nie lubią najbardziej :((

- ale o tym, w kolejnym wpisie...

Przepraszam, za słabą jakość fotek, ale mam taki smartfon, na jakiego mnie stać. A lepsze takie zdjęcia, niż żadne :)

października 31, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con
- tragedia w trzech aktach :)


akt 1 - Tam...

Nigdy nie byłem na Comic Conie, choć bardzo chciałem. Ani na tym prawdziwym, w San Diego. Ani nawet na tym, organizowanym w Bolandzie, w Warsawie :) Nadszedł więc czas, aby pierwszy handlarz komiksowy Bolandu (a przynajmniej najstarszy :) pojawił się również na tej imprezie. Stało się to na czwartej edycji stołecznego konwentu. Gdzieś na wsi. W Nadarzynie pod Warszawą. Ptak maczał w tym palce :) Na szczęście były ładne, wygodne autobusy, które regularnie dowoziły gawiedź ze Stolycy na imprezę.

Mała dygresja. W międzyczasie (od ostatniego mojego wpisu na blogu) pojawiło się dodatkowe wyjaśnienie przesunięcia terminu łódzkiego festiwalu komiksu. Mianowicie, Mamut obawiał się, że Comic Con, wtedy odbywający się we wrześniu, odbierze uczestników organizowanej od ćwierci wieku, w październiku właśnie, łódzkiej imprezie. Uważam, że troski zwierzaka były bezpodstawne. To są zupełnie inne imprezy. Co widać, słychać i czuć :)

 Choć nazwa zobowiązuje, warszawski Comic Con jest imprezą raczej dla fanów telewizyjnych seriali i popkulturowych gadżetów, niż miłośników komiksu. I chyba kilka lat upłynie, zanim cokolwiek się w tej materii zmieni. Oczywiście, wśród uczestników eventu było niejakie zainteresowanie komiksem. Jednak, na zasadzie obowiązującego aktualnie trendu, niż głębszego uczucia do tej dziedziny sztuki. Czyli, poszukiwany był Venom, który właśnie trafił do kin. Znani ze srebrnego ekranu Avengersi również byli modni. Ale komiksy dotąd nie ekranizowane, już mniej. Natomiast, publikacje słabo znane szerszemu ogółowi, niezależne, nie wzbudzały zainteresowania prawie wcale.

Ale wróćmy do wyprawy. Udział w Comic Conie był dla mnie wyzwaniem na wielu płaszczyznach.
Po pierwsze, finansowej. Koszty uczestnictwa w konwencie dla osoby takiej jak ja, czyli kolekcjonera i drobnego handlarza były horrendalne. Rozumiem, że warszawska impreza ma charakter komercyjny i musi zarabiać prawdziwe pieniądze. Ale traktowanie kolekcjonera amatora na równi z profesjonalnym sklepem, lub wydawnictwem komiksowym jest pozbawione senu. Drobni zbieracze komiksów nie pochwalą się na giełdzie swoimi zbiorami wcale. Natomiast małe wydawnictwa, dla których wysokie koszty promocji są również nie do przyjęcia, prezentują swoje publikacje pod szyldem czegoś w rodzaju wspólnego sklepu. A przecież sklepów komiksowych mamy dostatek. Tych realnych i wirtualnych. Dlatego propozycje Comic Conu, dla miłośnika komiksu, nie są żadną atrakcją.

W Łodzi, na festiwalu komiksu rozwiązaliśmy ten problem w prosty sposób. Drobni zbieracze komiksów, czy innych gadgetów, małe, niezależne wydawnictwa mogą wynająć zwykły stolik, na trzy dni imprezy, za jedyne 100zł. Takie stoiska nie stanowią konkurencji dla profesjonalnych handlarzy, czy dużych wydawców, ale zwiększają atrakcyjność eventu dla odwiedzających.
Jakoś udało mi się rozwiązać finansowy problem udziału w Comic Conie :)

Pozostała logistyka. Aby uatrakcyjnić moje stoisko na festiwalu w Łodzi zrobiłem sobie z tektury kilka standów, na których mogę prezentować komiksy. Stojaki te, ustawione obok siebie, tworzą "komiksową ścianę", która robi duże wrażenie na każdym odwiedzającym festiwal. Miłośnicy komiksu mogą łatwo dostrzec na niej tytuł, który ich zainteresuje. Ponadto, niemal każdy odwiedzający pragnie zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na tle ścianki. Nieskromnie dodam, że moja ścianka występuje na większości foto i wideorelacji z łódzkiej imprezy. W tym roku dobudowałem do niej ażurową konstrukcję, na której mogłem wieszać plakaty komiksowe. Zwiększyło to znacznie wizualną atrakcyjność obiektu. Takiej ekspozycji nie miał na festiwalu nikt :)

W Łodzi dysponuję zaprzyjaźnionym transportem, który umożliwia dostarczenie moich konstrukcji na festiwal. Chciałbym w tym miejscu podziękować niezastąpionemu Krzyśkowi, który co roku dostarcza moje bambetle do Atlas Areny. Dziękuję też Rysiowi, który w tym roku odwiózł mnie po imprezie do domu.

Przeniesienie mojego stoiska do Warszawy było nie lada wyzwaniem. Nie mam samochodu, ponieważ go nie potrzebuję. Jestem z miasta... które jest najbardziej zakorkowaną aglomeracją w Bolandzie :( ja jednak tego nie zauważam... bo mam roower :) Jak więc miałem przewieźć bambetle na Comic Con? Samochód bagażowy odpadał, ze względu na horrendalne koszty. Pozostawał pociąg. Na szczęście mieszkam niedaleko stacji Łódź-Chojny, przez którą przemykają pociągi jadące do Warszawy z południowego zachodu. Musiałem jednak, tak przekonstruować swoje stoisko, aby zmieściło się w dłoniach :) Na standy i plakaty zbudowałem futerał z tektury, z uchwytem, który był przeznaczony dla jednej ręki. Natomiast, wózkiem z komiksami nawigowałem drugą :) Tylko na papierze wydawało się to proste :( Jednoczesne przemieszczanie obu obiektów było nad wyraz męczące. Dlatego często używałem metody wahadłowej. Najpierw przenosiłem jeden element cargo na pewien dystans i wracałem po następny. Czynność tę powtarzałem dopóki nie pokonałem wymaganej trasy. Początkowo nie było to zbyt męczące, lecz wymagało czasu :(

Pozostała kwestia noclegu. Ze względu na moją obecną sytuację, do każdego działania podchodzę budżetowo. Wiedziałem, że na poprzednich Comic Conach była możliwość darmowego noclegu w hali. Kupiłem więc wór do spania i Matę Kari :) w nadziei, że spędzę komiksowe noce wśród moich obrazkowych wydawnictw. Niestety, dwa dni przed imprezą dowiedziałem się, że noclegu w hali nie będzie. Organizator powiedział, że za drogo kosztowało ich ogrzewanie przestrzeni nocą, dlatego zrezygnowali. No cóż, każdy powód jest dobry żeby zaoszczędzić :( Wiem to po sobie :)

Zaniepokojony perspektywą noclegu "pod mostem" (wiem, że Warszawa ma ich wiele, a jakiś Patryk obiecywał, że będzie więcej :) umieściłem apel: "kto przytuli Witka" na fejsie. Nikt na niego nie odpowiedział, choć wielu znajomych mieszka w Stolycy :(

I tu kolejna dygresja :) Przez wiele lat, w trakcie festiwalu, użyczałem noclegu różnym osobom z komiksowego światka. Kiedyś nawet, w mojej kawalerce, miałem jednocześnie trzech gości. Ale żaden "znajomy" z fejsa mi nie pomógł :( To doskonale świadczy o fałszywości tego portalu. Fejsowicze zza szyby ekranu "spijają sobie z dzióbków", celebrują znajomość, bezustannie obsypują się lajkami, groźnie apelują o "naprawianie świata", ale kiedy pojawia się realne wyzwanie, odwracają się do niego dupą :! Dlatego, przez lata nie chciałem mieć do czynienia z tym zakłamanym portalem. Szpiegującym swoich użytkowników. Ale w końcu uległem. Założyłem profil mojemu rowerowi. Bo mnie o to poprosił :)

Na szczęście, lokum znalazłem dzięki mamie Mateusza, znajomego z Warszawy, który wielokrotnie odwiedzał moje stoisko na festiwalu w Łodzi. Problem noclegu w Warszawie został rozwiązany.

Bilety na pociąg, wraz z miejscówkami, kupiłem dwa dni wcześniej, aby uniknąć kłopotu przed samym wyjazdem. W Internecie znalazłem plany wagonu, który umożliwiał przewóz roweru. A ponieważ moje bambetle wyraźnie przekraczały gabaryty bagażu dodatkowego, wykupiłem dla nich dodatkowe miejsce przeznaczone na rower właśnie.

W dzień wyjazdu wyszedłem z domu wystarczająco wcześnie, aby metodą wahadłową dotrzeć spokojnie na stację. Byłem tam z dwudziestominutowym zapasem. I właśnie tam opuściło mnie szczęście :(

Pani Megafonowa, o dziwo, czytelnym głosem, oznajmiła, w której części peronu zatrzyma się mój wagon. Było to o tyle ważne, ponieważ pociąg bawił na stacji jedynie chwilkę i bałem się, że nie zdążę załadować wszystkich bambetli, zanim odjedzie. Futerał "wchodził" do wagonu na raz. Lecz wózek był tak ciężki, że jego zawartość musiałem ładować na raty. "Zaokrętowanie" trwało więc trochę. Ale zdążyłem. Podczas tej czynności straciłem tylko jeden uchwyt plecaka :( Lecz pozostał mi drugi :) Oczywiście, mój wagon stanął na stacji po drugiej stronie zapowiadanego składu. Dlatego dotarcie do wykupionego miejsca, już korytarzami wagonu, zajęło mi niemal jedną trzecią czasu podróży. Metodą wahadłową, oczywiście :(

Zrobiłem fotkę i uruchomiłem tablet, żeby stwierdzić że WiFi w wagonie było. Zgodnie z szumnymi ogłoszeniami przewoźnika. Jednak transfer był tak wolny, że na swoim ekranie widziałem pojedyncze bity informacji, spływające łaskawie z niewidzialnego routera :( W końcu, odpuściłem sobie serfowanie po sieci. A resztę podróży spędziłem kontemplując maszynę PESY i sącząc leniwie pomarańczowy izotonik, który sobie przygotowałem w międzyczasie. Bowiem od rana zdążyłem już wylać z siebie ze dwa wiadra potu :(

Pełen obaw dojeżdżałem do Dworca Zachodniego, najbliższego wsi Nadarzyn, w której odbywał się Comic Con. Znałem ten ponury dworzec jeszcze z czasów "komuny". Podejrzewałem, że nic od tamtego okresu się nie zmieniło. Czyli, na moje bambetle czekało mnóstwo "krwiożerczych" schodów, a windy ułatwiające życie podróżnym były raczej w planach (pewnie jakiegoś Patryka :)
Przypomniałem sobie zapewnienia kumpla: "Mamy XXIwiek, teraz w Warszawie wszystko jest nowoczesne, zmodernizowane i żyje się lepiej". Jednak, to ja miałem rację :(

Wydostanie na zewnątrz dworca kosztowało mnie kolejne dwa wiadra potu :( Wysiłek mój nieco osłodził widok kulejącego Niemca z walizeczką na kółkach i drugą w dłoni. Wysiadł on z "mojego" pociągu, i miał przed sobą podobną trasę do przebycia. Kiedy metodą wahadłową :) stękając z wysiłku, pokonywał schody do tunelu wyjściowego i tęsknym wzrokiem omiatał ruiny windy dla niepełnosprawnych, pomyślałem sobie: "to kara, za Powstanie Warszawskie" :)

Dworzec Zachodni to przedziwna Wieża Babel. Można tu spotkać, co kilka metrów, kolejnego obcokrajowca. W pokonaniu jednej grupy schodów pomogli mi dwaj obywatele mówiący po rosyjsku :) Dworzec więc, jest doskonałą wizytówką rzeczywistości Bolandu, nie tylko dla tubylców :(

Jedynym sposobem dotarcia na imprezę było skorzystanie z taksówki. Świadom działania "mafii" w okolicy dworca, zamówiłem "taryfę" telefonicznie. Kiedy przyjechała, musiałem znaleźć jeszcze kilka centymetrów asfaltu, który nie był zarezerwowany na wyłączność przez liczne korporacje taksówkowe. Moja taryfa stała 50metrów i kolejne wiadro potu dalej :(

Droga do Nadarzyna upłynęła spokojnie, do momentu, kiedy dowiedziałem się ile będzie kosztował przejazd. Cena obu biletów (dla mnie i Rovera :) w obie strony, z ledwością pokryłaby koszty. Ale trafiłem na promocję. Dlatego taksówkowa "przyjemność" kosztowała mnie jedynie pięć dych :)
Przed finałową halą czekał jeszcze labirynt barierek, stworzony zapewne przez jakiegoś szalonego organizatora, który skutecznie oddalał wejście. Ale cieszyłem się, bo wreszcie dotarłem tam...
- kolejny akt dramatu wkrótce...