września 27, 2019

13 lat prowizorki - Jak spieprzyć festiwal?

8. Jak spieprzyć festiwal?

Co roku, kilka dni po festiwalu, jeszcze nie w pełni sił, ale wreszcie wyspany zjawiam się w gabinecie Sobieraja. Zawsze zadaję mu to samo pytanie. Kiedy zaczniemy przygotowania do następnej imprezy? Kierownik spogląda na mnie tak, jakby wyrosło mi trzecie oko, albo przynajmniej para zielonych czułków, a następnie wraca do przerwanej lektury prasy. Kolejny festiwal jest dla ŁDeKu w tym czasie równie bliski, co kanały na Marsie. Wiem doskonale, że podobną imprezę powinno się zacząć opracowywać zaraz po zakończeniu poprzedniej. Wystarczyłoby aby zajęła się tym jedna osoba. A tymczasem, na przygotowania nie ma żadnych środków. ŁDeK nie podzieli się kasą nawet, jeśli festiwal przyniesie dochód większy od przewidywanego. Nigdy w historii łódzkich imprez nie uwzględniono w budżecie wydatków na przyszłe działania organizacyjne. Choćby tylko, na skromną publikację promocyjną. Kierownik wstrzymuje się z wydatkami do momentu, kiedy otrzyma potwierdzenie przypływu gotówki od sponsora. Czyli jakieś dwa tygodnie przed imprezą!... Przecież bez wcześniejszych inwestycji nie „wyczaruje się” przyzwoitego festiwalu nawet za sto lat.

Mimo pierwszego niepowodzenia, nadal zajmuję się „budzeniem” organizatorów. W styczniu rozpoczynam kolejne natarcie. Tym razem reakcja Sobieraja jest nieco inna. „Panie Witku, ubiegłoroczny budżet ŁDeKu jeszcze nie jest zatwierdzony, a w tym roku mamy dostać na działalność domu kultury połowę dotychczasowych środków. Nie wiadomo, czy będą pieniądze na pensje dla pracowników, a Pan mi tu pieprzy o jakimś festiwalu”. Pod nawałem argumentów wycofuję się „z podkulonym ogonem”, choć to najwyższy czas, aby podtrzymać, a nawet wzmocnić „międzynarodowość” łódzkiej imprezy. W poprzednich latach, „przez telefon”, sam promowałem imprezę na świecie. Robiłem to za własne pieniądze, których oczywiście nikt nie zamierzał mi zwrócić. Bo niby dlaczego? W trakcie planowania festiwalowych wydatków nie przewidziano na ten cel żadnych środków...

Kolejny ruch wykonuję przed WSKą (Warszawskie Spotkania Komiksowe), w marcu. Zazwyczaj mam już wtedy przygotowane materiały reklamujące festiwal, oraz majowe Targi Komiksu. Targi zresztą to moja impreza. Powołałem je kiedyś do życia, aby pokazać conturowcom, że można zrobić fajną imprezę praktycznie bez kasy. W trakcie targów również odbywał się kiermasz, realizowane były wystawy, a nawet konkurs komiksowy. Oczywiście nie można porównywać tej imprezy z festiwalem. Przygotowywana była zazwyczaj w atmosferze niechęci zarówno ze strony wydawców (Egmont nigdy się nie pojawił), jak i części środowiska (Warszawa-Łódź). Tak się dziwnie składało, że warszawiacy organizowali, w ostatniej chwili, własne spotkania w tym samym terminie. Tak jakby na kolejne imprezy komiksowe brakowało miejsca w kalendarzu. Dzięki temu, nie mogłem specjalnie liczyć na stołecznych gości.

Sobieraj jedynie tolerował targi. Nie przynosiły one wielkich dochodów ŁDeKowi. Ale również, nie powodowały strat. Kierownik pozwalał mi organizować imprezę, w nagrodę za pomoc przy konwencie... Przeważnie były to spotkania kameralne. Ale zdarzało się również, że na targach pojawiało się kilkuset fanów komiksu. Punkty programu także nie były najgorsze. Starałem się uzupełniać działania konwentowe. To właśnie w trakcie targów zrobiłem po raz pierwszy warsztaty komiksowe. Na jedną z edycji Wojtek Birek przygotował specjalne ilustracje, dotyczące komiksowej alchemii, które później opublikowało AQQ. Z imprezy korzystali sprzedawcy komiksów, autorzy promujący swoją twórczość, oraz początkujący rysownicy. Zadowoleni byli z targów prelegenci i uczestnicy, a także ŁDeK (czyli Sobieraj). Czasami również pani bileterka, jeśli impreza była biletowana, otrzymywała swój „kawałek tortu”. Tylko główny organizator, który spędził wiele godzin na przygotowaniach, oprócz zmęczenia, niczego nie zyskiwał. Ale w ŁDeKu to norma. Ostatnie targi odbyły się w 2003 roku. Następnych raczej nie będzie...

Od kilku lat, od kiedy organizatorzy WSKi wydają na swoje spotkania specjalny komiks, wymieniamy się reklamami imprez. Oni zamieszczają w swojej publikacji informację o festiwalu. Ja natomiast, umieszczam zapowiedź WSKi w katalogu festiwalowym. W tym celu, muszę wcześniej zamówić u autora specjalną ilustrację, albo projekt plakatu festiwalowego. Jestem ciekaw, czy obecny organizator pomyślał o takim szczególe. Oczywiście regulamin konkursu festiwalowego musi być gotowy w tym samym czasie. Tegoroczny miałem zredagowany już w grudniu. Pozwoliłem sobie nawet sporządzić specjalną ulotkę (po francusku), z informacją o łódzkim festiwalu, i regulaminem dla uczestników imprezy w Angouleme. Pomyślałem, że może wreszcie jakiś Francuz wystartuje w naszym konkursie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zostanę wyklęty.

Moją wersję regulaminu zamieszczam poniżej. Nie wiem jednak, czy skorzystają z niej obecni organizatorzy. Być może wprowadzą oni jakieś ważne zmiany.

MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL KOMIKSU
... października 2004 - Łódzki Dom Kultury
Regulamin konkursu komiksowego
Konkurs jest otwarty dla wszystkich. Tematyka komiksów dowolna. Technika wykonania prac w zakresie: rysunku, malarstwa i fotografii.
W konkursie mogą wziąć udział komiksy nigdzie dotąd niepublikowane. Uczestnik konkursu może przysłać jedną, zamkniętą fabularnie historię komiksową (maksymalnie 8 stron). Plansze wyłącznie w pionowym formacie A3 (297x420mm) lub A4 (210x297mm), powinny na odwrocie posiadać czytelnie napisany tytuł pracy i numer strony oraz dane autora(ów): imię, nazwisko i dokładny adres oraz e-mail. Praca powinna być zapakowana w podpisaną sztywną teczkę, co umożliwi jej zwrot za pośrednictwem poczty (kserokopie nie podlegają zwrotowi).
Komiks należy przesłać na adres: Łódzki Dom Kultury, Traugutta 18, 90-113 Łódź, z dopiskiem: KOMIKS 2004. Termin nadsyłania prac upływa z dniem 31 sierpnia 2004 roku. Wpisowe z tytułu uczestnictwa w konkursie wynosi 25 zł. Prosimy o przesłanie tej kwoty na konto: Łódzki Dom Kultury, Traugutta 18, 90-113 Łódź, PKO BP SA, 91 10203352 125924934, oraz dołączenie dowodu wpłaty do wysyłanych prac.
Do udziału w konkursie zostaną dopuszczone wyłącznie prace spełniające warunki regulaminu. Eksponowane one będą na Wystawie Konkursowej w Łódzkim Domu Kultury podczas Międzynarodowego Festiwalu Komiksu. Każdy uczestnik konkursu będzie miał zapewniony bezpłatny wstęp na wszystkie imprezy festiwalowe. O wynikach konkursu zadecyduje głosowanie specjalnego jury składającego się z członków Akademii Komiksu.
... października 2004 roku w Łódzkim Domu Kultury podczas Międzynarodowego Festiwalu Komiksu zostaną wręczone: Grand Prix MFK, nagrody oraz wyróżnienia. Wystawa Konkursowa po zakończeniu ekspozycji w Łódzkim Domu Kultury, prezentowana będzie w innych miastach Polski. Zdobywca Grand Prix będzie miał zaszczyt zaprojektować plakat Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w roku 2005.
Organizatorzy zastrzegają sobie prawo publikacji wybranych prac w katalogu Wystawy Konkursowej, oraz w wydawnictwach okolicznościowych, materiałach prasowych i Internecie jako formę promocji autora i festiwalu.
Po zakończeniu cyklu wystaw oryginały prac konkursowych można będzie odebrać w biurze festiwalu, lub w ciągu trzech miesięcy zostaną odesłane pocztą.

Gdzieś w okolicach maja (lub czerwca) ubiegłego roku, w ramach przygotowań do festiwalu, odbyły się w Warszawie dwa ważne spotkania. Jedno w Egmoncie, a drugie w redakcji Nowej Fantastyki. Z Łodzi wyruszyła kompletna obsada organizacyjna: Andrzej Sobieraj, Piotr Kasiński i ja (Mamut dołączył w stolicy). Podczas spotkania w siedzibie wydawnictwa Egmont, jego przedstawiciel, Tomek Kołodziejczak wykazał się dużym profesjonalizmem. Jako sponsor festiwalu, był doskonale przygotowany do rozmowy. Wiedział czego oczekuje od organizatorów imprezy, oraz co może im zaoferować. Rozmowa przebiegła sprawnie w miłej atmosferze. Jestem pewien, że wszystkie jego oczekiwania zostały w trakcie imprezy spełnione. Egmont również wywiązał się ze swoich zobowiązań. Gdyby wielu było takich sponsorów, to przygotowanie festiwalu byłoby dziecinnie łatwe.

Nieco inaczej przebiegało spotkanie w redakcji Nowej Fantastyki. Wiedzieliśmy wcześniej, że poważnym sponsorem łódzkiej imprezy będzie Instytut Brytyjski. Placówka ta była zainteresowana prezentacją brytyjskiej fantastyki w Polsce. Maciej Parowski, wtedy jeszcze redaktor naczelny pisma, początkowo nie bardzo wiedział jak podejść do tematu, więc rozmowa średnio się „kleiła”. Kiedy jednak do pokoju weszła młoda sekretarz redakcji (czy jakoś tak) Mamutowi oczka się zaświeciły i nagle przejął inicjatywę. Od razu stał się głównym ekspertem w przygotowaniach festiwalowych. „Zwierzak” roztaczał przed obecnymi atrakcyjne wizje w rodzaju: ile to nowy sponsor zamierza przeznaczyć środków na prelekcje, wystawy i publikacje. Jedną z propozycji był katalog festiwalu (na CD) dodawany do każdego numeru czasopisma. Maciej Parowski wyraźnie zachęcony mirażami, przystał na ofertę zorganizowania w czasie festiwalu, „okrągłego” (21) jubileuszu magazynu. Powiedział również, co może w zamian zaoferować łodzianom, w ramach patronatu prasowego oczywiście. Niestety, media zazwyczaj nie dają kasy.

Ja słuchałem. Kasiński zapisywał. Oto fragment jego notatek: „...zapowiedzi festiwalu na łamach NF (Nowa Fantastyka) w numerach sierpniowym, wrześniowym i październikowym oraz relacja z imprezy; materiał w NF o fantastyce brytyjskiej na łamach NF; patronat NF (dla posiadaczy egzemplarza NF tańsze wejście na festiwal); gratisy oraz 3 prenumeraty jako nagrody w konkursie komiksowym; wystawa w czasie festiwalu komiksów z NF; NF deleguje na festiwal krytyka literatury i pism s-f brytyjskich; NF deleguje na festiwal krytyka, znawcę brytyjskiego filmu s-f; Jacek Rodek na festiwalu oraz inne osoby zwiazane z Komiksem-Fantastyką; ŁDK deleguje znawcę brytyjskiego komiksu s-f; przegląd brytyjskich filmów s-f w ŁDK i kinie Charlie; płyta CD z komiksami konkursowymi i Borderline w NF (?)...”.

Ci, którzy byli na festiwalu zobaczyli, jak wyglądała wystawa pod patronatem Komiksu Fantastyki. Chyba zauważyli również jacy prelegenci o fantastyce mówili. W programie imprezy były z nimi roszady do ostatniej chwili. Zachowywali się tak, jakby przyjazd do Łodzi był zesłaniem na Syberię. Chyba sponsor zapewnił im honorarium? Nie wiem, czy była relacja z festiwalu na łamach Nowej Fantastyki. Na pewno jednak, nie było dobrej informacji o zagranicznych gwiazdach. A przecież prace Clinta Langleya byłyby dużą atrakcją galerii zamieszczanej co miesiąc w czasopiśmie. Gdyby tak się stało, liczba uczestników festiwalu na pewno by wzrosła. Tymczasem, jeśli autor nie jest w Polsce znany, spotkanie z nim nie ściągnie publiczności do domu kultury. Ale brak odpowiedniej promocji, to już tradycja w tej instytucji.

Wróćmy jednak do realizacji „fantastycznych” zapowiedzi. Na festiwalu nie było gratisów (stare numery „ze zwrotów”) dla uczestników imprezy, ani prenumerat dla laureatów konkursu. Płyta z komiksami również nie uszczęśliwiła czytelników miesięcznika. Przeglądu filmów fantastycznych także w ŁDeKu nie było (o kinie pisałem wcześniej). Lecz przede wszystkim, nie było ścisłej współpracy odpowiedzialnego organizatora z głównym patronem medialnym imprezy. A kto podjął się tego zadania? Zgadnijcie...

Na spotkaniu w Nowej Fantastyce Mamut (jako ekspert) oznajmił, że posiada już wszystkie materiały do promocji festiwalu, toteż w najbliższym czasie skontaktuje się w tej sprawie z redakcją (a raczej śliczną sekretarz redakcji). Powiedział też, że niedługo będzie miał gotowy plakat imprezy, który również sam dostarczy.

Plakat był już narysowany, ale Mamut zdecydował się go zmienić. W trosce o dobre samopoczucie sponsora, postanowił dodać do projektu jakiś element z brytyjskiej fantastyki. Zapewne wcześniej obiecał coś takiego mecenasowi. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy w połowie wakacji (a może później) Mamut przez telefon oznajmił: „podobno masz zrobić plakat festiwalowy”. Oczywiście wyprowadziłem „zwierzaka” z błędu, przypominając jego deklaracje. Teraz jednak uważam, że powinienem podjąć się tego zadania. Wtedy plakat na pewno nie wyglądałby jak afisz ogłoszeniowy. Fajna ilustracja Sławka Kiełbusa została ukryta pod mało czytelnymi informacjami o atrakcjach imprezy, oraz wielkim logiem głównego sponsora. Zazwyczaj tego typu elementy umieszcza się w taki sposób, aby były widoczne, lecz nie zasłaniały grafiki. Zazwyczaj atrakcje opisywane są na osobnych afiszach. Mamut miał jednak własną koncepcję. Połączył dwie techniki reklamowe w jedną całość. Dobrze przynajmniej, że skorzystał z mojej rady, i część informacji zamieścił u dołu plakatu. Inaczej cała ilustracja byłaby zasłonięta. Nie przeszkodziło mu to jednak w swobodnym przekształcaniu pracy innego autora. Przecież emblematy sponsorów muszą być największe. Widocznie nigdy nie widział plakatu reklamującego dużą imprezę. Potrafił jedynie zaprojektować afisz ogłoszeniowy. Co on robił w szkole? Czy tylko podkradał kanapki kolegom?

Na szczęście Kiełbus umieścił na plakacie duży napis KOMIKS 2003. Dzięki temu, nie było kłopotów z identyfikacją imprezy. Oryginalna grafika Sławka Kiełbusa znalazła się w całości tylko na okładce festiwalowego Komiks Forum. Ja szanuję pracę innych... Niewykluczone, że dzięki swoim zabiegom „artystycznym”, Mamut zniechęca innych grafików do współpracy. Być może dlatego zmienił się autor tegorocznego plakatu.

Promocja festiwalu w Nowej Fantastyce była mizerna. Nic dziwnego, skoro sam Maciej Parowski musiał prosić o plakat festiwalu, oraz informacje z nim związane, przed „zamknięciem” (dopiero) październikowego numeru pisma. Oczywiście wysłałem te materiały, ponieważ ja zazwyczaj po Mamucie „sprzątam”. Instytut Brytyjski nie stwarzał takich problemów naczelnemu Fantastyki. Nic więc dziwnego, że informacje o działaniach Brytyjczyków ukazały się dużo wcześniej. Wynikało z nich jednak, że Międzynarodowy Festiwal Komiksu jest jakimś mało znaczącym elementem przy prezentacji brytyjskiej fantastyki w Łodzi (?!). Czy Mamut naprawdę pracował w reklamie? A może raczej, w dezinformacji...

Łódzki Dom Kultury to instytucja słabo doinwestowana. Chociaż na pierwszy rzut oka, wydawałoby się, że jest inaczej. W gabinetach dyrektorów są najnowsze komputery. Między piętrami śmigają kosmiczne windy. Główne wejście do obiektu jest na europejskim poziomie. Ściany są odmalowane, okna nowe, a podłogi wykafelkowane. Reprezentacyjne, największe pomieszczenia, sala kolumnowa, 7, 221, i 314, mają już klimatyzację. W sali 7 jest nawet winda na półpiętro dla osób niepełnosprawnych. Tylko jakoś się złożyło, że podczas imprez nie była ona uruchomiona. Wiadomo, musi przecież dobrze wyglądać, a nie działać. Żeby świadczyła o efektywnie wykorzystanych funduszach z PeFRonu (czy jakoś tak). Pozorna sielanka rozwiewa się nagle, kiedy przyjrzymy się ŁDeKowi bliżej. Zobaczymy wtedy komputery, które nie działają. Kserokopiarki stanowiące jedynie element wystroju pomieszczenia. Ale przede wszystkim, walkę pracowników domu kultury o każdy spinacz, pojedynczą kartkę papieru, pisak, czy rolkę taśmy klejącej. Żeby dobrze wyglądać, ŁDeK musi oszczędzać.

Przez wiele lat, biuro największej imprezy komiksowej w Polsce dysponowało jedynie, sprzętem komputerowym odziedziczonym po przodkach. Kiedyś miałem wątpliwą przyjemność, instalacji systemu operacyjnego na jednym z kompów. Nie dało się tego zrobić z płyty, a przekopiowanie danych na dysk twardy trwało... kilka godzin. Niestety, mój wysiłek okazał się daremny. Urządzenie to zmarło wkrótce śmiercią naturalną, ze starości. Na szczęście, nastąpiło to dopiero po festiwalu. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby komputer odszedł do krainy wiecznego grania, przed imprezą, albo w jej trakcie.

Do ubiegłego roku ŁDeK nie wiedział co to sieć, a jego pracownicy łączyli się z internetem jedynie sporadycznie, przez telefon. Ponieważ jednak, tego typu rozmowy były limitowane, sprawy festiwalowe musiałem załatwiać we własnym zakresie. Czyli na mój koszt. Pamiętam, kiedy wymyśliłem parę lat temu hasło „komiks w internecie”, aby podłączyć komputer umieszczony w sali kolumnowej do sieci, musiałem przeciągnąć kabel telefoniczny przez kilka pięter, z gabinetu dyrektora. Ale się udało.

Dopiero przed wakacjami 2003 roku, dom kultury dostąpił łaski zjednoczenia się z rzeszą społeczności internetowej. Oczywiście, fakt ten natychmiast wykorzystałem. Przez kilka tygodni gromadziłem adresy komiksowych fanów z całego świata. Było to o tyle trudne, że sprzęt na którym pracowałem, pamiętał jeszcze czasy komputerów ośmiobitowych. Zazwyczaj po odwiedzeniu kilku stron w sieci, czekał mnie restart komputera. Ale nie zważając na takie drobiazgi, konsekwentnie gromadziłem dane. Następnie zacząłem rozsyłać informacje o konkursie i festiwalu po świecie. Dzięki temu, w konkursie pojawiły się prace z Niemiec, Czech, Włoch, Hiszpanii, a nawet Brazylii.

Oprócz kłopotów ze sprzętem, miałem również problemy z pracownicami biura festiwalowego. Panie przez długi czas nie wierzyły, że internetowe połączenia zagraniczne kosztują ŁDeK tyle samo, co brak ruchu w sieci. Pomne kłopotów jakie miały ze zwykłymi telefonami, przez jakiś okres pracownice bały się dotknąć komputera. A przecież ktoś musiał odpowiadać na listy, czasami nawet zagraniczne. Dlatego też, niemal codziennie, odwiedzałem dom kultury, albo telefonicznie kontrolowałem działanie biura. Niestety, wśród organizatorów brakowało osoby znającej dostatecznie język angielski, aby mogła bez wstydu odpowiadać na zagraniczne listy. Problem rozwiązała dopiero sekretarka dyrektora, która znała ten język. Wkrótce też okazało się, że inni pracownicy ŁDeKu również mogą pomóc. Nie było ich wielu, ale niektórzy posługiwali się nawet językiem francuskim i niemieckim. Mimo to, nadal musiałem pilnować, aby tłumaczenia były wykonywane.

Dzięki temu festiwal złapał kontakt w Rosji. Na imprezie pojawili się goście ze wschodu, a organizatorzy przygotowali nawet mini ekspozycję rosyjskich komiksów. Niestety, wkrótce dom kultury przestał się interesować dalszą współpracą. Sobieraj zignorował również, zaproszenie dla polskich twórców, do udziału w Moskiewskiej imprezie komiksowej. Dlaczego jednak miał starać się o podtrzymanie kontaktów z Rosjanami? Przecież festiwal się skończył, a w czasie kolejnej imprezy kierownik miał już odpoczywać na emeryturze. Tak więc, kolejna okazja, do zagranicznej promocji komiksu polskiego, została zaprzepaszczona. A było ich już wiele. Przypomnę tylko oferty Czechów, oraz Jugosłowian.

Co roku wybiera się z Polski ekipa autorów, aby odwiedzić największy w Europie festiwal komiksowy, organizowany we francuskim mieście Angouleme. Działania polskich twórców, w trakcie tej imprezy, są często dużą atrakcją dla francuskich miłośników komiksu. Jednak swoje akcje Polacy zawsze podejmują indywidualnie. Nigdy bowiem, nie było wsparcia podobnej inicjatywy ze strony domu kultury. Nie mówiąc już, o kontaktach między organizatorami obu imprez.

Tymczasem wakacje 2003 roku minęły, i coraz szybciej zbliżał się termin festiwalu. Kierownik wrócił z sanatorium i rozpoczął kolejne przygotowania do imprezy. Często rozmawiał przez telefon ze sponsorami, realizatorami punktów programu, wydawcami, oraz specjalnymi gośćmi imprezy. Nie obyło się także bez nasiadówek u dyrektora domu kultury. Zwyczajne działania organizacyjne. Szkoda tylko, że rozpoczęte miesiąc przed festiwalem. Ale to również było regułą. Mamut oczywiście drygował wszelkimi pracami ze stolicy. Niekiedy „Wielki Inspektor” domagał się efektów działań w taki sposób, jakby nie wiedział jak one są realizowane. Przypominam sobie sytuację, gdy podczas jednego z festiwali, miał pretensję do mnie, że na plakacie nie ma logo ważnego sponsora. Lecz zapomniał o tym, że nowego mecenasa przedstawił organizatorom zaledwie kilka dni wcześniej, kiedy plakat był już wydrukowany. W ubiegłym roku także pojawiły się kłopoty z przygotowanym naprędce przez Mamuta plakatem. Popełnił kilka błędów, które ja musiałem poprawiać. Jednak mistrzostwo świata „zwierzak” pobił, pomagając mi w pracy nad katalogiem.

Katalogi konwentowe opracowywałem od pierwszych imprez komiksowych. Niekiedy jednak, wyręczali mnie w tym „zdolniejsi” redaktorzy. Ale nie będę teraz zanudzał czytelników, historiami o perypetiach związanych z przygotowaniem, oraz drukiem tych publikacji. To opowieść na osobną książkę. Wszelako, zatrzymam się trochę przy ubiegłorocznej realizacji. Materiały otrzymane od sponsora były koszmarnej jakości. Biogramy autorów nudne, opatrzone banalnymi fotkami, a informacje o komiksie brytyjskim pełne błędów, fragmentaryczne i powierzchowne. Również ilustracje miały dziwaczną formę. Zbiór plików graficznych, w różnych nie oznaczonych formatach. Poszczególne obrazki wyglądały tak, jakby zostały wyjęte z komputerowego kosza. W żadnej mierze nie były one reprezentatywne dla potężnego komiksu brytyjskiego. Natomiast, wedle zamierzeń sponsora, miały one stanowić trzon wystawy. Ale o niej napiszę osobno.

Zanim zabrałem się do pracy nad katalogiem, Mamut poinformował mnie, że główny mecenas festiwalu życzy sobie, abym przeznaczył w publikacji kilkanaście stron na prezentację brytyjskiego komiksu. Jednak z materiałów, które otrzymałem dwa tygodnie przed drukiem, nie udałoby się sklecić nawet jednej szpalty przyzwoitej informacji. Przy uzupełnianiu źródeł nie mogłem liczyć na Instytut Brytyjski, ponieważ Mamut ukrywał kontakty z nim przed pozostałymi organizatorami. Ciekawe dlaczego?

Zasięgnąłem więc informacji, via internet, u źródeł. Na stronie AD2000 materiału było mnóstwo. Jednak nie miałem czasu na ich opracowanie. Zajmowałem się wtedy skanowaniem i obróbką komiksów konkursowych. Poprosiłem więc Jurka Szyłaka, aby pomógł mi w tej kwestii. Oczywiście, na doktora zawsze można było liczyć. Gotowy tekst, wolny od błędów merytorycznych (oprócz jednego), otrzymałem wkrótce. Mogłem więc w katalogu złożyć wreszcie, o komiksie w Wielkiej Brytanii, przynajmniej jedną stronę. Drugą ozdobił komiks autorów zaproszonych na festiwal. Pozostałe wolne miejsce przeznaczyłem na publikację prac konkursowych.

Tydzień przed zamknięciem katalogu dowiedziałem się od Mamuta, że wszystkie materiały dotyczące Brytyjczyków, powinienem konsultować ze sponsorem. Było to o tyle dziwne, że moja skromna wiedza była i tak kilkakrotnie większa, niż znajomość tematu u pracowników Instytutu Brytyjskiego. Być może, wtedy właśnie „zwierzak” przeczytał uważnie umowę, którą zawarł ze sponsorem w imieniu organizatorów festiwalu. Powiedział mi, że jeśli nie uzyskam akceptacji mojej pracy od Pani Ani z BC, katalogu nie będzie. Chcąc nie chcąc, musiałem więc skontaktować się z przedstawicielem sponsora. Było to o tyle trudne, ponieważ Pani Ania była bardzo aktywnym pracownikiem Instytutu Brytyjskiego, a ja przekroczyłem już własny budżet telefoniczny, na pół roku z góry.

Na szczęście okazało się, że można z nią łatwiej się porozumieć, niż z Mamutem. W katalogu nie mogłem nic już zmienić. Chyba, że rozpocząłbym pracę od początku, a na to nie było czasu. Uzgodniłem więc z Panią Anią, że przygotuję kolorową ulotkę, z dodatkowymi informacjami o programie Imagine This. Niestety, musiałem ją wykonać w czasie, który przeznaczyłem wcześniej na rozpoczęcie działań w galerii. Dlatego spiętrzyły się mocno prace przy wystawach festiwalowych. Sobieraj ciągle mi to wypominał. A Mamut, nawet nie podziękował za to, że po raz kolejny uratowałem jego tyłek.

W trakcie przygotowań do festiwalu Mamut powtarzał mi wielokrotnie: „Witek zrób wszystko, żeby Pani Ania była zadowolona, a w przyszłym roku dostaniemy od Brytyjczyków jeszcze więcej kasy”. Perspektywa była niezmiernie kusząca, więc schowałem do kieszeni swoje poglądy, dotyczące dyktatorskich zapędów sponsora. Według pomysłu Pani Ani, ulotka informująca o angielskich twórcach miała jednocześnie służyć, jako materiał reklamowy pod autografy. Nie było to zbyt fortunne rozwiązanie, lecz brakowało innej alternatywy. Przecież dotychczasową zasadą imprez komiksowych było, że pojawiają się na nich zagraniczni autorzy, nieznani polskiemu czytelnikowi. Organizatorzy nie drukują żadnych specjalnych katalogów. Natomiast wydawcy oświadczają, że mają dopiero w planach publikacje komiksów zaproszonych gości (?!).

Wymyśliłem więc, aby w dużym formacie i na dobrym papierze wydrukować komiks Millsa i Langleya ze Slainem, który został stworzony specjalnie na łódzką imprezę. Taki materiał doskonale nadawał się pod autografy twórców, a moment podpisywania mógł być bardziej spektakularny, niż zabawa z niewielkimi ulotkami. Podobna forma prezentacji Brytyjczyków również spodobałaby się Pani Ani. I ten argument skłonił Mamuta do wydrukowania niewielkiego nakładu (koszty) komiksowego plakatu ze Slainem.

Mój był pomysł, dlatego ja musiałem zająć się jego realizacją. Otrzymałem na ten cel trochę pieniędzy od „zwierzaka”. Lecz było ich za mało na druk, więc dołożyłem resztę ze swoich, a rachunek zaniosłem skarbnikowi stowarzyszenia. Tak jak się spodziewałem, akcja z plakatami odniosła sukces. Nie wymagałem wcale, żeby Mamut mi za nią podziękował. Jednak liczyłem na to, że zwróci mi wyłożone pieniądze. Nie zrobił tego do dziś.

Opowiem teraz o wystawach. Materiały do ekspozycji brytyjskiej otrzymaliśmy na płytach CD, więc musieliśmy je wydrukować we własnym zakresie. Natomiast, w przypadku internetowego magazynu Borderline, były to już gotowe, kolorowe wydruki, zrzuty z ekranu komputera. Pisałem już, że komiksy firmowane przez AD2000 przygotowane były w amatorski sposób. Początkowo nie można było nawet obejrzeć grafik, ponieważ zapisane były w różnych formatach. Imiona rysowników, jak i pozostałe dane dotyczące pracy, również były zagadką, gdyż katalogi z plikami opisane były jedynie nazwiskiem twórcy. Poradziłem sobie z tym problemem zaglądając na oficjalną witrynę magazynu. Jednak najbardziej porażający był dla mnie dobór, oraz ilość prac przeznaczonych na ekspozycję. Jeśli nawet wśród nich znajdowałem plansze jakiegoś znanego autora, to były one chyba najgorszymi realizacjami w twórczości danego artysty.

Nie rozumiem, dlaczego wśród grafik przedstawiających dorobek AD2000 zabrakło prac takich gigantów, jak: Bolland, McMahon, Ezquerra, Kennedy, Gibbons nie mówiąc już o Bisleyu. Przecież właśnie owi artyści byli przez lata filarami angielskiego magazynu. Całość materiału dostarczonego na ekspozycję przez Instytut Brytyjski przypominała raczej efekt porządków w archiwum, niż celowy zamysł prezentacji komiksu angielskiego. Gdyby było odwrotnie, wystawa okazałaby się prawdziwym szokiem artystycznym, nie tylko dla rodzimych miłośników komiksu. Wszak angielska odmiana sztuki opowieści rysunkowych wyrobiła sobie przez lata odrębny styl, rozpoznawalny przez laików. Dawniej, komiksy Brytyjczyków wywierały poważny wpływ nawet na rynek amerykański. Podobny do tego, jaki obecnie jest zasługą mangi. Tymczasem jednak, realizacja wystawy festiwalowej prezentowała wyłącznie stosunek mecenasa, do organizatorów międzynarodowej imprezy. Nie odkryję Ameryki stwierdzeniem, że do przygotowania dobrej wystawy niezbędny jest poważny, odpowiedzialny, ale przede wszystkim kompetentny człowiek. Taką osobą jest na pewno Wojtek Birek, który realizuje w tym roku wystawę komiksu francuskojęzycznego. Tylko czy poradzi on sobie z pozostałymi organizatorami?

O zeszłorocznej wystawie konkursowej już nieco napisałem. Nie będę jednak rozszerzał tego tematu, bo wyszło by na to, że się chwalę. Ekspozycja pod patronatem Komiksu Fantastyki była taka, jak pozostałe elementy przygotowane przez redakcję Nowej Fantastyki. Dużo wysiłku włożył w jej realizację Tomek Niewiadomski. Jednak dysponował on niezbyt wyszukanymi materiałami, i na pewno nie mógł dokonać cudu. W czasie imprezy prezentowana była również ekspozycja prac, znanych rysowników komiksowych, powstałych dla dziecięcego pisma Miś. Stanowiła ona smakowitą ciekawostkę. Któż bowiem nie chciałby zobaczyć, co nowego wprowadzili do rysunków dla najmłodszych odbiorców doświadczeni autorzy. Szkoda tylko, że Kamil Śmiałkowski, ówczesny redaktor naczelny pisma i pomysłodawca projektu, dostarczył materiały do ekspozycji w dniu otwarcia festiwalu.

Teraz słowo o wystawie środowiskowej, czyli prezentacji najnowszych dokonań twórców młodych, ale z pewnym doświadczeniem komiksowym. Przez wiele lat, ten punkt programu był niemal tak ważny jak ekspozycja konkursowa. Lecz z czasem, chętnych do pokazywania swoich prac było coraz mniej. Obecnie rysownicy ze środowiska łódzkiego zjawiają się dopiero przed imprezą, nie wiedząc nawet, czy będą mogli zaprezentować swoje komiksy szerszemu ogółowi. Kiedyś schemat realizacji tej wystawy był inny. Conturowcy, jako młodzi twórcy, zachęcali innych autorów do udziału w konwencie, i galeria zapełniała się nowymi, ciekawymi pracami. Obecnie, nie ma kto tego robić. Mamut raczej nie ma kontaktu z autorami, a Sobieraj nie zna się na komiksie. Nawet jeśli rysownik sam zaproponuje udział w ekspozycji, a jego prace nie spodobają się kierownikowi, zostanie natychmiast odrzucony. Tak właśnie było w zeszłym roku.

Ale nie trzeba być zdolnym twórcą komiksów, aby uzyskać szansę na własną, indywidualną wystawę w trakcie festiwalu. Wystarczy tylko być ładną studentką ASP i zgłosić się przed imprezą do Mamuta. „Zwierzak” wielokrotne udowodnił, że w swoich działaniach kieruje się inną, niż pozostali organizatorzy, częścią ciała. Co roku, w czasie festiwalu, przewalają się przez dom kultury tłumy miłośników literatury obrazkowej. Dla ludzi z zewnątrz korytarze ŁDeKu, budynku zbudowanego przed wojną, a w międzyczasie przerabianego, stanowią wyzwanie porównywalne, z wędrówką wnętrzem piramidy. Informacja o umiejscowieniu każdego punktu programu nigdy nie jest wystarczająca. Tym bardziej, że często pojawiają się zmiany w opublikowanym harmonogramie spotkań. Uczestnicy imprezy, a nawet sami organizatorzy błądzą więc po korytarzach, poszukując atrakcji lub festiwalowych gości.

W domu kultury jest kilka telewizorów, które w trakcie imprezy rzadko są wykorzystywane. Kiedyś marzyło mi się, aby na ich bazie stworzyć wewnętrzną telewizję festiwalową. Kamery także ŁDeK ma na stanie. Na ekranach telewizorów umieszczonych w strategicznych miejscach, można byłoby zobaczyć inne atrakcje festiwalu, a także dowiedzieć się o zmianach programowych. Wbrew pozorom, to zamierzenie nie jest wcale trudne do zrealizowania. Nie wymaga żadnych inwestycji, natomiast efekt byłby ogromny. Na przykład: ludzie oczekujący bezczynnie w kolejce po autograf mistrza, mogliby również uczestniczyć w imprezie.

Z reguły, na dużych imprezach goście specjalni są odpowiednio wyeksponowani. Przecież, za ich sprowadzenie, płaci się ogromne pieniądze. A ponadto, dodatkową atrakcję może stanowić obserwacja mistrza przy pracy. Tymczasem, w domu kultury preferuje się ukrywanie VIPa w pokoju. Z tego powodu łowcy autografów, miast cieszyć się atrakcjami festiwalu, muszą gnuśnieć w ciasnym korytarzu. Doprawdy, po kilkugodzinnym oczekiwaniu w takich warunkach, mają oni niezapomniane wrażenia z imprezy. Ale niestety negatywne.

Dotychczas rolę łącznika, między programem a uczestnikami festiwalu, pełnił pracownik ŁDeKu, pojawiający się co jakiś czas na giełdzie. Obwieszczał on zgromadzonym o kolejnych atrakcjach, niekiedy myląc się niemiłosiernie. Nic dziwnego. Przecież nie był on znawcą komiksu. Ten przykład uwidacznia kolejny problem organizacyjny. Brak odpowiedniej osoby prowadzącej imprezę. Kogoś znającego się na komiksie, któremu ludzie ze środowiska również nie są obcy. Gdyby taka postać, osoba rozpoznawalna, pojawiła się na imprezie, na pewno nie doszłoby do sytuacji, w której rysownicy zapominają o własnych spotkaniach autorskich.

W ubiegłym roku, publiczność festiwalową poraziła jakość tłumaczeń wypowiedzi zagranicznych gości. Byłem przy tym, jak Mamut werbował kolejnych translatorów. Załatwiał robotę swoim znajomym, którzy zdradzili się przed nim znajomością języka. I chociaż sam nie mógł jej ocenić, zdawał się w zupełności na kwalifikacje tych ludzi. Efekt podobnych działań był dobrze widoczny na imprezie.

Rozwiązanie obu tych problemów jest dziecinnie łatwe. Wystarczy do pełnienia odpowiedniej funkcji zatrudnić osoby z fandomu. Przecież miłośnicy komiksu znają zagadnienie, orientują się również kto jest kim w środowisku. Jednocześnie ludzie ci posługują się biegle różnymi językami, ponieważ często czytają komiksy w oryginale. Niestety, nadal najlepsze pozycje ukazują się za granicą naszego kraju.

Pokazałem kilka przykładów osobliwego podejścia niektórych organizatorów festiwalu do realizacji dowolnego projektu. Przygotowanie tak poważnej imprezy wymaga współpracy odpowiedzialnych ludzi. Nie powinno wśród nich być osobników, którzy nie sprawdzają się w działaniu. Znacie takie przysłowie: „mądry Polak po szkodzie”. Tymczasem okazało się, że „i po szkodzie głupi”. Mógłbym bez problemu sam przygotować kolejną imprezę. Większość prac już i tak wykonywałem. Zacząłbym tylko „nieco” wcześniej. Obecnie nie pracuję, więc mam dużo czasu. Sprawdziłem się wielokrotnie jako organizator, przy najróżniejszych działaniach, więc z pewnością dałbym sobie radę z nowymi wyzwaniami. Wiedział o tym doskonale Sobieraj, oraz wszyscy Conturowcy, z Mamutem włącznie.

9. Co dalej?

Po zeszłorocznych występach „zwierzaka” na festiwalu, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Tym razem, moje działania organizacyjne zacząłem dużo wcześniej. W grudniu przygotowałem nowy regulamin. Spróbowałem również uzyskać poparcie szeregowych, tych nieco bardziej żywych, członków Conturu. Chociaż nie miałem nadziei, że pomogą mi oni znacząco w przygotowaniach, liczyłem na to, że przynajmniej nie będą przeszkadzać w pracy. Spotkanie przyszłych organizatorów zorganizowałem w ŁDeKu jeszcze przed świętami. Zjawili się na nim: Tomek Tomaszewski - przez kilka pierwszych lat, główny organizator konwentu z ramienia Conturu; Piotr Kasiński - dziennikarz, ostatnio rzecznik prasowy imprezy; oraz Bartek Kurc - autor książki o komiksie. Mamauta nie było. Wtedy jeszcze mieszkał w Warszawie, więc nie przyjechałby do ŁDeKu, nawet gdybym go zaprosił.

Podczas spotkania rozmawialiśmy o kolejnym festiwalu. Miedzy innymi o tym, że Sobieraj idzie na emeryturę i ktoś będzie musiał przejąć cały ciężar organizacyjny imprezy. Już na wstępie było wiadomo, że tą osobą nie powinien być Mamut. Kurc i Tomaszewski nie byli zainteresowani tak odpowiedzialną funkcją. Tomek ponadto, nie miał zbyt miłych wspomnień, wynikających ze współpracy z Sobierajem. Pozostało więc nas dwóch. Kasiński i ja. Było mi obojętne, czy Piotr zostanie dyrektorem festiwalu. Wiedziałem, że nie może być gorszy od Mamuta. Jednak on, zasłaniając się nadmiarem obowiązków rodzinnych, zgodził się, że dyrektorem festiwalu powinienem zostać ja. Tak więc, kilku dawnych Conturowców miałem za sobą. Sobieraj również poparł moją kandydaturę. Lecz wkrótce okazało się, że na Kasińskim nie mogę polegać.

Miesiąc po spotkaniu otrzymałem taki list:
Panowie.
Ta niezdrowa sytuacja z wyborem Witka na nowego dyrektora festiwalu nie daje mi spac po nocach. Dlatego chcialem Wam powiedzec, ze byla to decyzja zbyt pochopnie podjeta i nie powina byla zapasc bez konsultacji z Sobierajem i Adamem. Dlatego uwazam te sprawe za niebyla. I przepraszam Was za zamieszanie.
Zapewnia Was, ze zalezy mi na fesiwalu i jak co roku wlacze sie z niemniejszym zaangazowaniem w jego organizacje.
pozdrawiam.
Kasinski

Jak widać dziennikarzowi zabrakło odwagi, aby poinformować mnie osobiście, przynajmniej telefonicznie, o zmianie swojej decyzji. W tym momencie, dla mnie koleś ten stracił twarz. Nie czułem nawet współczucia, z powodu jego bezsennych nocy. No cóż. Pewnie Mamut tupnął nogą i Kasiński natychmiast zmienił front. Ciekawe dlaczego tak bał się „zwierzaka”? A może liczył na łaskawość prezesa, przy podziale festiwalowych łupów? Mimo wszystko, życzę Mamutowi, żeby on bardziej mógł polegać na rzeczniku prasowym łódzkiej imprezy.

Tymczasem na osłodę, Sobieraj zaproponował mi stanowisko dyrektora artystycznego imprezy. W hierarchii organizacyjnej, praktycznie pierwszego po „bogu”. Oczywiście, było to przed tym, zanim się na mnie obraził. Ale co by mi dało takie stanowisko, jeśli w pracy musiałbym ciągle zmagać się z pozostałymi „organizatorami”? Dlatego postawiłem kierownikowi jeden warunek. Mamut musi się zgodzić na moją kandydaturę. Niby drobiazg, ale jak trudny do przełknięcia przez „zwierzaka”. W odróżnieniu od prezesa Conturu, ja pełniąc tę funkcję nie zamierzałem być dyktatorem. Uważałem ponadto, że wszelkie poważne decyzje powinny być omawiane i podejmowane wspólnie. Oczywiście, mój głos powinien być decydujący. Przecież, jako dyrektor artystyczny, byłbym odpowiedzialny za całą imprezę. Jestem pewien, że podołałbym temu zadaniu.

Stanowiskiem nie interesowałem się ze względu splendor, ani korzyści materialne z nim związane. Udowodniłem to wielokrotnie pracując społecznie przy niejednej imprezie. Zazwyczaj, przez cały festiwal, siedzę na giełdzie, więc nawet Mamut mógłby oficjalnie pełnić „honory domu” i „zarywać dupeczki” (jego słowa). Byłoby to dla mnie zupełnie obojętne. Jako dyrektor chciałbym sprawić, aby wreszcie spotkanie miłośników historii obrazkowych przypominało Festiwal Komiksu. Nie zaś, beznadziejne wysiłki amatorów, uwalnianych co roku na kilka dni, z komiksowego getta. Żeby nawet goście z Warszawki nie wstydzili się odwiedzać Łodzi. Zrobiłbym wszystko, aby komiks odnalazł właściwe miejsce w naszej kulturze narodowej. Pomogliby mi w tym ludzie, którzy od dawna wiedzą, że jest to pełnoprawny gatunek sztuki.

No cóż. Miałem takie wzniosłe cele, szczytne ideały... Byłem organizatorem, który wielokrotnie sprawdził się boju... A jednocześnie nie interesowały mnie zaszczyty... Znałem się na komiksie... Cieszyłem się również pewnym szacunkiem w środowisku twórców... Byłem kandydatem idealnym na to stanowisko... O co więc chodzi?!... Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to oczywiście chodzi o pieniądze.

Gdybym został dyrektorem, na pewno nie pozwoliłbym prezesowi Conturu zarządzać festiwalową kasą. Musiał mieć tego świadomość, dlatego nie zgodził się na moją kandydaturę. Nie mógł przecież pozwolić na odsunięcie od koryta. Ja również nie miałem ochoty na powtarzające się kłopoty z „organizatorami” oraz ŁDeKową magmą, dlatego sam zrezygnowałem z dalszych działań.

Z perspektywy czasu uważam, że dobrze zrobiłem...

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy niewykluczone, że nastąpi wkrótce... :)

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

września 21, 2019

13 lat prowizorki - Jurorzy i nagrody

7. Jurorzy i nagrody

Czasami myślę sobie, że dla jurorów konkursu komiksowego regulamin powinien być tak szczegółowy, jak przepisy Unii Europejskiej dotyczące kształtu banana. Sędziowie wielokrotnie popełniali gafy, nagradzając prace, które nie powinny być przez nich zauważone. W konkursie dla rysowników doceniali kiedyś rzeźbiarskie wyczyny Conturowców. Obecnie, często nagradzają fragmenty prac lub wariacje na tematy komiksowe. Co należy zrobić, żeby konkursowi arbitrzy zaczęli rzetelnie wykonywać swoją profesję?

Ludzi zajmujących się zawodowo komiksem jest w naszym kraju niewielu. Z czystym sumieniem mógłbym wymienić jedynie dwa nazwiska: Birek i Szyłak. To za mało, aby można było zapewnić obiektywną ocenę prac konkursowych. Dlatego też, organizatorzy konwentu musieli uzupełniać skład sędziowski osobami luźno z komiksem związanymi. Początkowo byli to wykładowcy uczelni plastycznych, oraz osoby związane z instytucjami kulturalnymi. Kiedyś w gronie jury znalazł się nawet Waldemar Ruszczyc, ówczesny dyrektor Muzeum Karykatury. Jednak mimo ogromnej wiedzy z historii sztuki, ludzie ci słabo znali się na komiksie. Oceniając prace konkursowe uwzględniali ważne elementy, lecz nie doceniali oni walorów sztuki narracyjnej. Pewnego razu, znany grafik Andrzej Pągowski sprzeciwił się przyznaniu Grand Prix komiksowi, który obarczony był niewielkim błędem kompozycyjnym. Lecz kiedy w następnym roku zabrakło takiego eksperta, ten sam twórca dostał nagrodę główną. W nowej pracy nie było już błędu, ale komiks był raczej kiepski (choć ładnie namalowany). Dlaczego Conturowcom nigdy nie przyszło do głowy, aby zaangażować do oceny historii obrazkowych człowieka z branży filmowej (reżysera, scenarzysty)?

Dodatkowym kłopotem, wynikającym z powołania na jurorów osób znanych, było zapewnienie im odpowiedniego honorarium. Zazwyczaj, uszczuplało ono znacznie środki przeznaczone na realizację konkursu. Ja również stanąłem przed tym problemem, kiedy w 1996 roku przygotowywałem konkurs na Stulecie Komiksu. Chcąc zaoszczędzić na kosztach, oraz wprowadzić do jury więcej elementów świadomości komiksowej, zrezygnowałem z tradycyjnego sposobu sędziowania. Do oceny prac konkursowych powołałem Akademię Komiksu.

Oto założenia akademii, które spisałem w konsultacji z Waldkiem Jeziorskim - prawnikiem, wydawcą antologii Czas Komiksu:

  • Akademia Komiksu jest nieformalnym stowarzyszeniem osób związanych z komiksem.
  • Akademia Komiksu powołana została do oceny prac komiksowych nadesłanych na konkurs jubileuszowy 100 Lat Komiksu.
  • Celem akademii jest popularyzacja komiksu oraz nobilitacja tego gatunku sztuki w środowisku kulturalnym.
  • Członkostwo w akademii jest dobrowolne. Jej członkowie nie otrzymują z tego tytułu żadnych świadczeń i nie ponoszą żadnych związanych z nim kosztów.
  • W skład Akademii Komiksu wchodzą: twórcy - laureaci konkursów komiksowych organizowanych przy Ogólnopolskich Konwentach Twórców Komiksu; przedstawiciele komiksowych środowisk twórczych; publicyści - zawodowo zajmujący się krytyką komiksową; przedstawiciele polskich wydawców publikujących komiksy.

Pomysł z akademią sprawdził się znakomicie. Prace konkursowe prezentowane na wystawie jubileuszowej oceniło niemal trzydzieści osób. Nigdy w historii imprez komiksowych nie było tak dużego składu sędziowskiego. Werdykt tego gremium został przyjęty pozytywnie przez innych uczestników spotkania. Lecz przede wszystkim, Sobieraj nie musiał nikomu płacić. Argument ten zaważył na dalszym wykorzystaniu akademii przez kierownika. Nowy sposób wyboru najlepszych historii obrazkowych został użyty przy najbliższym konwencie, ale z nieco innym skutkiem.

Podczas Stulecia Komiksu sam czuwałem nad sprawnym przebiegiem głosowania. Natomiast w trakcie późniejszych imprez nie miał kto tego robić. Dochodziło więc do poważnych nadużyć. Problem polegał na tym, że wielu zdolnych rysowników ze środowiska łódzkiego było laureatami konkursów konwentowych. Według założeń Akademii Komiksu, każdy z nich miał prawo głosu. W rezultacie, ich konkursowe oceny przeważnie wspomagały kolegów. Dla pracowników domu kultury było obojętne, kto wybiera najlepsze prace. Praktycznie każdy, kto zgłosił się do biura konwentowego, mógł otrzymać kupon do głosowania. Wyniki takiego plebiscytu zaczynały być problematyczne. W trosce o sprawiedliwy werdykt jury postanowiłem ograniczyć zapędy niektórych akademików. W tym celu, przed konwentem ustalałem listę osób uprawnionych do głosowania. Ale przy braku kontroli ze strony organizatorów imprezy, rozwiązanie to również nie zdało egzaminu. Zdarzyło się podczas jednego konwentu, że dwie różne prace uzyskały tą samą ilość punktów. Wynik obliczeń znany był dopiero przed uroczystym rozdaniem nagród. Ich rodzaj był ściśle ustalony w „świętym” kosztorysie, więc kierownik nie śmiał tego zmienić. Zdecydował natomiast, że należy wybrać tylko jednego szczęśliwca spośród nominowanych. Lecz ktoś inny musiał rozwiązać ten dylemat. Sobieraj nie mógł przecież siebie obarczać taką odpowiedzialnością. Niestety, w imprezowym rozgardiaszu odszukał tylko dwóch członków akademii. Ja byłem zwolennikiem jednego komiksu, zaś mój kolega drugiego. Obaj przytaczaliśmy poważne argumenty, uzasadniając własne stanowisko, ale żaden nie chciał ustąpić. Czas naglił, a ja byłem już bardzo zmęczony imprezą, dlatego zgodziłem się na propozycję rzutu monetą. Mój faworyt przegrał. Klęskę odniosła również formuła obiektywnego typowania najlepszych prac. Okazało się później, że racja była po mojej stronie. Mianowicie, na komiks zwycięzcy głosował wcześniej jego scenarzysta. Chyba nie powinien tego robić, jeśli był w składzie sędziowskim. Dziwne, ale tylko ja czułem się winnym zaistniałej sytuacji. Przecież nie zauważyłem, że wśród osób wybranych do oceny prac jest uczestnik konkursu. Zgodziłem się również na losowy tryb przyznawania nagród. Po imprezie miałem ogromnego kaca moralnego, dlatego postanowiłem zrezygnować z głosowania Akademii Komiksu.

Ku ogromnemu zmartwieniu kierownika, organizatorzy konkursu wrócili do poprzedniego sposobu oceny prac. Zniknął jednak coroczny problem poszukiwania odpowiednich ludzi do jury. Teraz, grono sędziowskie zasilały osoby spośród członków Akademii Komiksu. Oczywiście te, które nie brały udziału w konkursie.

Zastanawiam się, czy zawsze należy jurorów „prowadzić za rączkę”. Często ich działania charakteryzuje dziwne lenistwo. Pisałem już, że werdykty sędziów są niekiedy dyskusyjne. Dlaczego nie potrafią oni myśleć samodzielnie? Czy każdy warunek oceny konkursowych prac musi być zapisany w regulaminie? Moja ostatnia zmiana w jego treści dotyczyła fabularnego zamknięcia historii komiksowej. Oczywiste jest dla mnie, że dzieła nie należy oceniać znając jedynie jego fragment. Dlaczego jurorzy warunek ten muszą mieć jasno określony w regulaminie? Wybierając najlepsze prace, wielokrotnie zachwycali się jedynie ich warstwą wizualną, nie zwracając uwagi na to, czy oceniają skończony, dobrze opowiedziany komiks. A przecież, nie są oni arbitrami w konkursie rysunkowym, ani też rzeźbiarskim. Jest to od początku konkurs komiksowy, więc podstawowym kryterium wyboru najciekawszych realizacji powinny być jedynie zasady rządzące sztuką narracyjną. Ale czy w ogóle jakieś warunki regulaminu są dla jurorów ważne? Jednym z nadrzędnych, jest ustalony termin przysłania prac na konkurs. Sędziowie nigdy nie przywiązywali do niego wagi. Nie przeszkadzało im nawet, kiedy jeden ze znanych autorów montował swój komiks na wystawie podczas obrad jury. Ludzie którzy co roku oceniają prace konkursowe, to zamknięte grono osób znających się od lat. Z braku pieniędzy na jego utrzymanie, nie ma w tym gremium nowych poważnych arbitrów. Chyba już nigdy ten stan się nie zmieni. Uznanego autorytetu nie skusi bowiem stolik na giełdzie, albo łóżko do spania w ŁDeKu, zamiast honorarium. Niewykluczone też, że kiedyś z tego powodu dojdzie do afery.

Dwukrotnie miałem nadzieję znaleźć się w składzie jury. Nie chciałbym się chwalić, lecz dysponuję dość znaczną wiedzą o komiksie. Być może nie jest ona równie profesjonalna jak u Szyłaka czy Birka, ale niewielu ludzi z branży legitymuje się podobną. Zazwyczaj mam ustalony pogląd na każdy temat. Jednak nie boję się go zmienić, pod wpływem dobrze umotywowanych argumentów. Mój autorytet uznaje wielu twórców, a także organizatorzy imprez komiksowych. Mimo to, ani razu nie udało mi się zasiąść w szacownym gronie sędziowskim. Zwyciężyła siła wyższa. Pierwsza szansa przepadła, kiedy Sobieraj na jurora powołał znanego, młodego rysownika. Moje miejsce w jury zajął wtedy jego kolega, scenarzysta. Rysownik oznajmił kierownikowi: „albo sędziują razem, albo wcale”. I obaj zostali sędziami. Dlaczego tak zależało im na 100 złotych honorarium? Czyżby chcieli przegłosować kandydaturę kolejnego znajomego? Za drugim razem zostałem odsunięty od składu sędziowskiego za sprawą znanego łódzkiego grafika, który na stałe przeniósł się do Warszawy. Nie miał gdzie przenocować w trakcie festiwalu, więc Sobieraj zaproponował mu łóżko w ŁDeKu w zamian za sędziowanie. Jestem ciekaw, czy w innych konkursach również powołuje się sędziów w podobny sposób?

Z roku na rok bierze udział w konkursie coraz mniej polskich autorów. Powodem takiej sytuacji na pewno nie jest obawa amatorów przed „zawodowcami”. Na szczęcie, ostatnio coraz liczniej uczestniczą w zmaganiach zagraniczni twórcy. Dlatego liczba przysyłanych komiksów niewiele się zmienia. Zastanawiam się tylko, jak długo utrzyma się taka tendencja. Czy w kraju, w którym nie przeznacza się środków na promocję komiksu, ani też na kształcenie twórców, znajdą się za parę lat chętni do udziału w konkursie?

Ponieważ kilka razy byłem świadkiem nadużycia uprawnień ze strony jurorów, chciałem to zmienić, więc zdecydowałem się wejść do tego grona. Kiedy to się nie udało, postanowiłem znaleźć inny sposób na pokazanie uczestnikom festiwalu pomyłek sędziowskich. Zorganizowałem plebiscyt publiczności. Przez kilka lat męczyłem się z tym „fantem”, ale w końcu dałem za wygraną. Przyczyną mojego postanowienia był znowu brak opieki nad przedsięwzięciem ze strony organizatorów. Wśród uczestników imprezy byli tacy, którzy zbierali porzucone kupony do głosowania, i zwiększali szanse swoich ulubieńców. Problemy moralne nigdy specjalnie nie zaprzątały uwagi konwentowych gości. Oczywiście to ja wymyśliłem plebiscyt, więc powinienem się nim opiekować. Jednak podczas imprezy zajmowałem się już tyloma sprawami. Dlaczego nie mogłem liczyć na pomoc pracowników ŁDeKu? Wystarczyłoby przecież urządzić plebiscyt na wystawie konkursowej, i zatrudnić jedną osobę, która pilnowałaby przebiegu głosowania. Ale tak się nie stało. Nic więc dziwnego, że wyniki plebiscytu były często tak stronnicze, jak rezultat podobnej inicjatywy krakowskiej. Zwyciężali zawsze autorzy mający najbardziej przedsiębiorczych fanów.

Powiem teraz parę słów o nagrodzie Krakowskiego Klubu Komiksu. Pomysł Kamila Śmiałkowskiego realizowany jest od kilku lat przez grupę zapaleńców. Od początku organizatorzy tego plebiscytu specjalnie nie przykładali się do realizacji swojego zamierzenia. Przypominam sobie stertę kuponów do głosowania, leżącą bez dozoru na stoliku w Staromiejskim Domu Kultury. Tam właśnie organizowane były Krakowskie Spotkania Komiksowe. Każdy kto chciał, mógł wziąć sobie dowolną ilość kuponów i zagłosować na swojego faworyta. Czy wynik takich wyborów mógł być miarodajny? Raczej nie. Na szczęście, ostatnie plebiscyty organizowane przez KKK nie powtarzają już tego błędu. Jednak stosunek krakowiaków do przedsięwzięcia niewiele się zmienił. Przykładem tego może być ubiegłoroczne rozstrzygnięcie konkursu. Ponieważ krakowska impreza przestała istnieć, klubowicze postanowili wręczyć swoje statuetki na festiwalu w Łodzi. Jakaż była konsternacja uczestników imprezy, kiedy w trakcie oficjalnego rozdania nagród, zabrakło chętnych do odebrania „kloca” (litera K odlana z gipsu). Krakowiacy zapomnieli zaprosić na uroczystość laureata.

Kłopoty były również z nagrodami w łódzkim konkursie komiksowym. Przede wszystkim brakowało na nie pieniędzy (ile razy jeszcze będę to przypominał). Ale organizatorzy konwentu starali się wykorzystać dostępne możliwości. Co roku zadawali sobie to samo pytanie. Jak można uhonorować zdobywcę Grand Prix, dysponując jedynie paroma groszami? Początkowo Conturowcy musieli załatwiać odpowiednie trofeum we własnym zakresie. Pierwszą statuetkę (a raczej płaskorzeźbę) wykonał własnoręcznie Piotrek Kabulak. Składała się ona z ceramicznej płytki łazienkowej, na której autor przy pomocy modeliny przedstawił jakąś postać komiksową. Owe dzieło tylko niektórym przypadło do gustu. Piotrek chyba zraził się surową oceną jego pracy, dlatego zakończył produkcję nagród. Wtedy właśnie nastała „era” plakietek grawerowanych. Okres ten zawdzięczamy Sobierajowi, który często musiał przygotowywać różne suweniry na własne imprezy, toteż miał pewne doświadczenie w tym względzie. Tymczasem konwent się rozwijał. Nie wypadało więc uszczęśliwiać laureatów konkursu komiksowego banalnym kawałkiem metalu. W międzyczasie, poważniej zająłem się przygotowaniem imprezy, dlatego zaczęła ona przynosić dochód ŁDeKowi. Kierownik był uszczęśliwiony, bo mógł wreszcie przeznaczyć większe środki na odpowiednią statuetkę. Ja byłem odmiennego zdania. Uważałem bowiem, że młodym twórcom bardziej przydadzą się pieniądze niż figurka do postawienia na półce. Oczywiście zgadzałem się z tym, że główny laureat konkursu powinien być odpowiednio uhonorowany. Sądziłem jednak, iż lepszą nagrodą byłaby dla zwycięzcy unikatowa grafika mistrza (np. oryginał plakatu), zamiast gadgetu okolicznościowego? Swoimi rozważaniami podzieliłem się z Sobierajem. Mój pomysł średnio mu się spodobał, ale przy braku innej alternatywy, zaakceptował go w końcu.

Lecz do realizacji zamierzenia kierownik przystąpił we właściwy sobie sposób. Mianowicie, zwrócił się do Henryka Chmielewskiego, twórcy postaci Tytusa, z propozycją wykonania statuetki Grand Prix. Od początku sceptycznie przyglądałem się akcji Sobieraja. Uważałem bowiem, że taka forma nagrody utwierdzać będzie w świadomości społecznej stereotyp komiksu, jako produktu dla małoletniego odbiorcy. Przecież małpka Tytus jest bohaterem komiksów dla dzieci. Tymczasem w konkursie przeważały dorosłe prace. Nie podejrzewałem jednak, że będzie to najmniejszy problem związany z działaniem kierownika. Papcio Chmiel nie miał wcześniej doświadczenia z rzeźbą, ale do pomysłu Sobieraja podszedł z ogromnym entuzjazmem. Wykonał z modeliny dwie prace: figurkę Tytusa, oraz płaskorzeźbę ukazującą jego fizjonomię. Zaproponował również aby realizację odlewów powierzyć jego znajomemu, który pracę wykona za niewielką opłatą. Domyślacie się pewnie, że ten argument nie uszedł uwadze kierownika. Wszystko zostało zrobione zgodnie z jego intencjami. Tylko efekt tych działań różnił się „nieco” od zamierzonego. Figurka Tytusa uległa zniszczeniu już na etapie przygotowania formy. Wygląd płaskorzeźby również odbiegał znacznie od projektowanego. Ale czy można było wymagać jubilerskiej finezji od eksperta w dziedzinie odlewów z żeliwa?!... Natomiast dla Sobieraja, przy wyborze usługodawcy, istniał tylko jeden argument: „Panie Witku, odlew u tego faceta kosztuje 5 złotych za kilo. Gdzie ja znajdę tańszego wykonawcę nagrody?”... Skąpstwo kierownika zemściło się na nim wkrótce. Kiedy zabrakło „złomu”, musiał on poszukać nowego wykonawcy koszmarnego odlewu. Tym razem, podobna realizacja pomysłu Sobieraja kosztowała już organizatorów 500 złotych od sztuki...

Nowa wersja „małpy” została przez kolejnego autora dodatkowo uszlachetniona. Ale pomimo tych zabiegów, płaskorzeźba była nadal zbyt brzydka, aby można nią było uszczęśliwiać laureatów Grand Prix. Kierownik wymyślił więc nagrodę specjalną dla osób, którym nie wypadało odmówić jej przyjęcia. Ofiarą pierwszego „złoma” padł Wojtek Birek, znany publicysta komiksowy, który przez wiele lat pomagał przy organizacji łódzkiego festiwalu. Sobieraj nazwał swoje wyróżnienie Nagrodą Humoris Causa, zaznaczając tym dodatkowo żartobliwy charakter całego zamierzenia. Jednak wielu osobom zajmującym się popularyzacją komiksu nie było do śmiechu. Wkrótce też okazało się, że brakuje chętnych do przyjęcia tego pustego wyróżnienia. Już na początku akcji powiedziałem kierownikowi, żeby o mnie zapomniał. Mamut również nie chciał być obdarowany „małpą”. Ale Sobieraj to zdolna bestia, toteż szybko znalazł sposób na układnych laureatów. Zaczął wyciągać ich z grobu...

Z obecną statuetką Grand Prix również związana jest pewna historia. Poszukaniem nowego rzeźbiarza zajął się oczywiście Sobieraj. Szybko znalazł zdolnego twórcę, który o komiksie wiedział niewiele, ale z pewnością miał inne, ukryte zalety. Pierwszy projekt tego artysty został przez Conturowców nazwany „kosiarzem”. Na szczęście, twórca migiem poprawił swoje dzieło, i tak powstała dzisiejsza figurka „kreślarza”. Za jedną statuetkę, wykonaną z plastiku i odpowiednio spatynowaną, autor zażyczył sobie 1000 złotych. Nie wiem czy to dużo, lecz kwota ta stanowi jedną trzecią środków przeznaczonych na Grand Prix. Natomiast, kiedy laureat w ramach nagrody otrzymuje na przykład telewizor (dobrze, że nie świnię), pozostałych pieniędzy zostaje mu jedynie na uregulowanie stosunku z Urzędem Skarbowym. Przyznacie chyba, że nie jest to odpowiednia „marchewka” dla wyróżnionego twórcy. No cóż, pozostaje mu jedynie prestiż związany ze zwycięstwem w międzynarodowym konkursie. Ale tym nikt się nie naje...

Myliłby się ktoś sądząc, że pierwszą figurkę za tysiaka otrzymał znakomity rysownik, twórca najlepszego komiksu w konkursie. Premierowa statuetka powędrowała do rąk urzędnika łódzkiego magistratu, który „przylepił się” do imprezy jak przysłowiowy „rzep do końskiego ogona”. Przez ostatnie lata pod płaszczykiem edukacji przeciwpożarowej realizował on własne ambicje. To dziwny facet, ale z gatunku tych „nie do ruszenia”. Mimo reorganizacji urzędu on zawsze znajdował miejsce dla siebie. Kiedyś występował jako „strażak”, dzisiaj stoi za Centrum Zarządzania Kryzysowego. On również załatwił sobie dostęp do Sobieraja przez dyrekcję ŁDeKu, więc kierownik musi się z nim liczyć. Na przykład: w ubiegłym roku „strażak” zażyczył sobie miejsce w głównym programie festiwalu. Dotąd zajmował się tylko dziećmi. Z jakim skutkiem? Już o tym pisałem. Tym razem postanowił uhonorować znajomych „twórców”. Na nic zdały się moje argumenty, że jego protegowani nie będą żadną atrakcją. Życzenie „strażaka” było dla Sobieraja święte.

Tak jak przewidywałem, frekwencja na spotkaniu była znikoma... Czym się zasłużył dla festiwalu ten człowiek, aby wywierać na organizatorach taką presję? Parę razy fundował, z pieniędzy urzędu (czyli podatników), kilka drobnych nagród rzeczowych dla uczestników pseudo konkursu dziecięcego. Kiedyś pomógł też wydrukować broszurkę związaną z sympozjum komiksologicznym. Lecz dostał już za to nagrodę, więcej wartą niż jego pomoc. Pewnego razu, w relacji telewizyjnej z łódzkiego magistratu, zobaczyłem naszą pierwszą figurkę „kreślarza”. Stała ona skromnie na półce obok innych urzędniczych trofeów. Jestem ciekaw, czy pozostałe nagrody zostały również wymuszone na ofiarodawcach...

Jedynie skromne środki dostępne w budżecie festiwalu determinują ów szał rozdawnictwa nagród. Gdyby były większe, Sobieraj wręczałby statuetki wszystkim ulubieńcom. Obecnie, tylko dwaj „kreślarze” (i jedna „małpa”) zajmują miejsce w kosztorysie imprezy. Jeden z nich przeznaczony jest dla najlepszego komiksu w konkursie. Natomiast drugi, dla wydawcy. Nie wiem jednak, kto decyduje o przyznaniu tego ostatniego. Czyżby to była kolejna nagroda opłacona z góry? W końcu Kołodziejczkowi zabraknie miejsca na półce...

Dawniej Conturowcy przyznawali jeszcze małe Grand Prix (mała wielka nagroda?!). Na szczęście, obywali się wtedy bez drogocennej figurki. W przyszłości powinni również wprowadzić mikro Grand Prix, dla uzdolnionych przedszkolaków, a wszyscy byliby uszczęśliwieni. Szkoda tylko, że nigdy nie nurtował ich problem: czy zawsze nagroda główna powinna być przyznana. Nawet jeśli nie będzie w konkursie pracy, która na takie wyróżnienie zasługuje? W ubiegłych latach zdarzało się bowiem, że niektóre komiksy były nagradzane „na siłę”. Oczywiście, nad ustalonym systemem przydziału czuwa sam kierownik. Jego podstawowa dyrektywa brzmi: wszystkie nagrody muszą być rozdane, ponieważ tak zapisane jest w kosztorysie. Co powiedziałaby naczelna księgowa ŁDeKu, gdyby jury odważyło się zrobić inaczej?

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

września 14, 2019

13 lat prowizorki - Konkurs komiksowy

6. Konkurs komiksowy

Pierwszy konkurs zorganizowany został przy okazji łódzkiego konwentu. Mimo skromnej promocji zamierzenia, do udziału w nim przystąpiło wielu autorów z całego kraju. Conturowcy słusznie przewidzieli, jak ogromny potencjał drzemie w narodzie. Odtąd konkurs towarzyszył każdej kolejnej imprezie.

Początkowo w tytule regulaminu widniało sformułowanie: „krótka forma komiksowa”. Wpłynęło ono znacząco na kształt wielu realizacji, doprowadzając do wynaturzeń w materii gatunku. Na wystawie konkursowej można było zobaczyć prace, które z komiksem niewiele miały wspólnego. Przyznacie sami, że szkielety myszy w towarzystwie mechanizmów zegarowych, akwaria z rybkami, gliniane naczynia, a nawet używane podpaski, to nietypowe składniki materii komiksowej. Owe prace powinny być raczej rozpatrywane w kategoriach: rzeźby lub instalacji, nie zaś formy graficznej. Pewnego razu, w ekspozycji konkursowej pojawiła się nawet prezentacja wideo. Tylko co miała ona wspólnego z komiksem? Jedynie jej autor raczył wiedzieć. Niektóre z tych osobliwych prac były nagradzane za oryginalny pomysł, lub planszę w kolorze. Dowodzi to faktu, że nawet jurorzy nie wiedzieli jak traktować takie przejawy twórczości. Moim zdaniem, ów „nowatorski” sposób pojmowania komiksu, miał na celu jedynie ukryć znikome możliwości twórcy. Podobne realizacje przestały straszyć konwentowych gości dopiero, kiedy udało mi się zmienić nazwę konkursu.

Co roku do Łódzkiego Domu Kultury napływało wiele prac. Prezentowały one różny poziom warsztatowy, zdradzając tym wiek oraz doświadczenie autorów. W trosce o najmłodsze pokolenie komiksowych twórców, organizatorzy konwentu wprowadzili do regulaminu kategorię juniorów. Od początku byłem przeciwny takiemu rozwiązaniu. Uważam bowiem, że skoro konkurs ma charakter otwarty, każdy uczestnik winien mieć takie same szanse. Na ocenę prac nie powinny wpływać żadne dodatkowe kryteria. Najlepsze realizacje zawsze będą zauważone. Mój pogląd potwierdził konkurs zorganizowany przy okazji Stulecia Komiksu. Wielu jego uczestników nie podało wieku, więc organizatorzy musieli „na siłę” przydzielać prace do określonych kategorii. Jaki był ambaras, kiedy nagle okazało się, że dojrzały komiks małoletniego twórcy zajął pierwsze miejsce wśród prac seniorów. Natomiast infantylna historyjka dorosłego autora uhonorowana została nagrodą w kategorii juniorów. Być może podziałem na grupy wiekowe Conturowcy próbowali odseparować część słabszych prac od właściwego konkursu. Może chcieli też zwiększyć szanse najmłodszych autorów. A przecież wystarczyło zorganizować osobny konkurs dla dzieci.

Konkursy dla najmłodszych autorów komiksów pojawiły się w programie festiwalu dopiero w ostatnich latach. Jednak sposób realizacji tego zamierzenia był równie powierzchowny, jak przygotowanie całej imprezy. Organizatorzy zajęli się edukacją przy pomocy komiksu, nie zwracając najmniejszej uwagi na edukację komiksową. Ważniejsze były dla nich kolorowe malowanki na zadany temat, niż czytelne przedstawienie problemu. Dlatego wśród prac konkursowych dominowały plansze zawierające przeróżne układy nie powiązanych ze sobą obrazków. Nasuwa się pytanie. Czy dziecka nie można nauczyć przekazywania myśli za pomocą logicznego ciągu obrazów? Ale któż miałby to zrobić, skoro sami pomysłodawcy konkursu komiksowego byli dyletantami w tej dziedzinie. Jedyną zaletą ich komiksów edukacyjnych, wydanych przez Urząd Miasta, była jakość papieru, na którym zostały wydrukowane. O atrakcyjności tych publikacji najlepiej świadczy brak zainteresowania darmowymi egzemplarzami wśród uczestników festiwalu. Podobno komiksy te miały edukować, a nie odstraszać czytelników. Gdyby jednak na zlecenie Urzędu Miasta powstały przyzwoite scenariusze, nie zaś bezduszne instrukcje BHP. Jednocześnie do ich wizualizacji zatrudniono rysowników sprawnie posługujących się językiem obrazkowym. Efekt na pewno byłby odwrotny. A może Centrum Zarządzania Kryzysowego przy UM Łodzi (obecny patron konkursu), zamiast trwonić pieniądze z naszych podatków na efektowne przedsięwzięcia, zorganizowałoby konkurs z prawdziwego zdarzenia? Najpierw dobry scenariusz. Następnie zdolni rysownicy. Komiks który by powstał, miałby szansę odnieść sukces nawet na wolnym rynku. Przykładem takich realizacji, są coroczne akcje wydawnictwa Egmont, podejmujące ważne tematy, a jednocześnie promujące utalentowanych twórców. Ale wróćmy do dzieci. Organizatorzy festiwalu co roku postępują w niezmienny sposób. Zamiast edukować młodych autorów, być może przyszłych twórców komiksów, zadowalają się jedynie prezentacją dziecięcych prac. A wystarczyłoby, razem z regulaminem konkursu, rozesłać do szkół broszurę wyjaśniającą zasady narracji obrazkowej. Uczniowie z pomocą nauczycieli daliby sobie na pewno radę z materią komiksową.

Osobny problem konkursu, to wytwory pełnoletnich grafomanów komiksowych, bombardujących co roku konwent własną twórczością radosną. Prace te wyraźnie obniżają poziom wystawy, oraz znacząco wpływają na ocenę kondycji polskiego komiksu. Conturowcy zawsze byli zdania, żeby na ekspozycji prezentować wszystkie komiksy biorące udział w konkursie. Mój pogląd w tej kwestii był odmienny. Oczywistym jest, że w każdym konkursie (nie tylko komiksowym) zdarzają się prace lepsze i gorsze. Jednak tych ostatnich nie powinno się w żaden sposób popularyzować. Wszystkie komiksy mają prawo do sprawiedliwej oceny przez jurorów. Ale wyboru prac do ekspozycji powinien dokonywać jedynie komisarz wystawy. Tak też zrobiłem, kiedy objąłem stanowisko komisarza przed festiwalem 2003 roku. Nigdy w historii imprezy nie było tak pozytywnych recenzji wystawy konkursowej.

Awans na komisarza zawdzięczałem skrupulatnemu egzekwowaniu regulaminu. Zagadnienie to przez wiele lat było obojętne pozostałym organizatorom konwentu. Zazwyczaj prace Conturowców oraz ich znajomych pojawiały się na wystawie w ostatniej chwili, czyli długo po oficjalnym terminie zgłoszenia. Ponadto, komiksy te dziwnym trafem zajmowały najbardziej eksponowane części galerii. Takie postępowanie miało niewiele wspólnego ze sprawiedliwym traktowaniem wszystkich uczestników konkursu. A już na pewno, nie powinni czynić tak organizatorzy poważnej imprezy. Wielokrotnie upominałem spóźnialskich, ale autorzy nie traktowali poważnie moich uwag. Wszak proceder ten był od lat akceptowany, aż stał się regułą. Postanowiłem temu zaradzić. Zawsze przed festiwalem zajmowałem się spisywaniem konkursowych prac. Wiedziałem więc, które z nich zjawiły się po terminie. Moja akcja polegała na tym, że na wystawie, obok spóźnionych komiksów przylepiłem żółte kartki z adnotacją: „praca poza konkursem”. Natomiast dla jurorów przygotowałem aktualną listę uczestników konkursu. Pozostawał jeszcze komisarz wystawy, który zazwyczaj głuchy był na moje uwagi, lecz łatwo ulegał wpływom kolegów. Dlatego też, swoją akcję przeprowadziłem tuż przed obradami jury, czym zaskarbiłem sobie dodatkową „wdzięczność” maruderów. Jak widać, nie tylko urzędnicy ŁDeKu stwarzali problemy.

Idealny regulamin powinien być prosty i komunikatywny, aby wszystkie reguły były zrozumiałe dla czytelnika. Jednocześnie lapidarny w formie, którą można łatwo spopularyzować. Szczegółowe warunki powinny odpowiadać możliwościom domu kultury w zakresie obsługi konkursu, oraz autorom w nim uczestniczącym. Kilka lat upłynęło zanim wycyzelowałem regulamin do obecnej formy. Ponieważ wielu twórców miało problemy z materią komiksową, ograniczyłem ilość prac, aby każdy autor koncentrował się na jednym pomyśle. W takim rozwiązaniu widziałem również szanse dla nadmiernie płodnych rysowników. Umożliwiłem też, szerszą prezentację komiksów zrealizowanych na komputerze. Drukarki formatu A3 są trudno dostępne, natomiast A4 jest standardem. Wzorem światowych imprez komiksowych wprowadziłem zasadę, iż laureat konkursu realizuje plakat kolejnego festiwalu. Ponieważ zależało mi na wysokim poziomie konkursu, często zachęcałem doświadczonych twórców do wzięcia w nim udziału. Możliwość sprawdzenia własnych umiejętności, w konfrontacji z najlepszymi, powinna być motywacją dla początkujących rysowników. Dzięki internetowi spopularyzowałem konkurs na świecie.

Wystarczył jednak rok, aby nowi organizatorzy festiwalu wprowadzili własne „usprawnienia”. Zaczęło się od powołania kasty zawodowców. Według słownika języka polskiego, zawodowiec to: „ten, kto pracuje zawodowo w jakiejś dziedzinie”, czyli praca ta przynosi mu pewne dochody. Śmiem twierdzić, że nie ma w naszym kraju twórców, którzy zawodowo zajmują się komiksem. Oczywiście jest kilku rysowników, którzy zarabiają publikując swoje historie. Ale gdyby dzięki tym środkom musieli się utrzymać, dawno zmarliby z głodu. Czy można więc nazwać ich zawodowcami? Organizatorzy festiwalu znaleźli jednak rozwiązanie tego dylematu. Postanowili, że „zawodowcy... (to) twórcy mający za sobą publikacje w albumach lub czasopismach dostępnych w oficjalnym obiegu”. Ponadto, również „debiutanci, zdobywcy pierwszych trzech miejsc... w kolejnych konkursach będą startowali... (jako) zawodowcy”. Proste.

Według takiego sposobu myślenia, autorzy komiksów opublikowanych w katalogu festiwalowym to także zawodowcy. Przecież wydawnictwo jest (jak najbardziej) w oficjalnym obiegu. Co prawda, nigdy nie otrzymali oni żadnego honorarium za publikację, ale już są zawodowcami. U nas wszystko jest możliwe. W kraju, w którym na stoiskach komiksowych w dużych księgarniach publikacje polskich autorów policzyć można na palcach jednej ręki, pojawią się nagle setki zawodowych twórców komiksu. Nigdy nawet o tym nie marzyłem.

Ciekaw jestem kto będzie decydował o przydziale do odpowiedniej kategorii, jeśli autor komiksu zapomni podać, że jest zawodowcem lub amatorem. Przecież żaden z organizatorów nie zna wszystkich publikujących twórców. Co z tego? Na komiksie również się nie znają, a decydują o ważnych sprawach z nim związanych. Może selekcji dokona sprzątaczka? Pani ta już kiedyś odegrała ważną rolę w historii konwentu.

Pieniędzy na nagrody zawsze było mało. Nawet Sobieraj wstydził się podawać w regulaminie ich pełną pulę. Miał przecież świadomość, jak znikome są to środki, w porównaniu z innymi konkursami. W jaki sposób zostaną rozdzielone tegoroczne nagrody? Czy „zawodowcy” dostaną większą kasę, natomiast amatorzy będą musieli zadowolić się dyplomem i... paczką dropsów? A może organizatorom zależy bardziej na początkujących twórcach? Czy „zawodowców” ucieszy jedynie uścisk dłoni prezesa (Conturu)?

Gdzie się podziała otwartość konkursu i równość wszystkich jego uczestników? Rzeczywiście, co roku na wystawie pojawiały się prace autorów z większym doświadczeniem. Była to dla nich jedyna okazja prezentacji nowych komiksów, bowiem wydawcy rzadko po nie sięgali. Historie te były często nagradzane. Wyraźnie podnosiły też poziom konkursu. Ich autorzy, znani i doceniani w środowisku, chętnie odwiedzali łódzką imprezę, ponieważ mieli tu możliwość promocji własnej twórczości. Dzięki nim Łódź zyskała miano: „polskiej stolicy komiksu”, a miasto stało się Mekką dla ludzi zainteresowanych literaturą obrazkową. Rozumiem że obecni organizatorzy festiwalu postanowili zniechęcić „zawodowców” do udziału w konkursie. Przecież co roku odbierali oni nagrody słabszym rysownikom. Bo ile razy można pozwolić takiemu Gawronkiewiczowi na zdobycie Grand Prix? Cóż z tego, że jest on w naszym kraju jednym z najlepszych twórców komiksu. Ba, doceniają go nawet za granicą. Pamiętam gorzkie żale młodego adepta sztuki komiksowej Olgierda Ciszaka, opublikowane ładnych parę lat temu na łamach AQQ. Pisał on, że Przemek Truściński ciągle bierze udział w konkursie i zdobywa nagrody, blokując tym szanse młodych, zdolnych twórców. Minęło trochę czasu, i Ciszak również został na festiwalu doceniony. Publikuje także swoje komiksy, które znacznie różnią się od debiutanckich prac. Przeszedł pewną drogę. Może stracił czas, lecz zyskał umiejętności. Amatorzy powinni rozwijać swój warsztat, a nie myśleć o laurach. Jeśli jednak pewni są własnych możliwości, niech zmierzą się z najlepszymi... Wśród laureatów nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej wielu jest posiadaczy kilku statuetek Oskara. Jednak nikt nie próbuje wyodrębniać dla nich osobnej kategorii. W rozgrywce mają takie same szanse jak debiutanci.

Organizatorom festiwalu również nie przypadła do gustu „nowa świecka tradycja”. Mianowicie: laureat Grand Prix projektuje plakat kolejnej imprezy. A może Mamut nie potrafił się do tego odpowiednio zabrać? Zanim popadłem w niełaskę rozmawiałem o plakacie z Jerzym Ozgą (laureat 2003). Z jego strony nie było żadnego problemu. Zgodził się przygotować projekt na wiosnę (okolice WSKi). Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że plakat opracowuje ktoś inny. Czyżby znany i ceniony grafik zawiódł? Śmiem wątpić. Słyszałem, że Mamut zaczął poszukiwania nowego wykonawcy plakatu dopiero, kiedy termin imprezy wyraźnie już zarysował się w kalendarzu. Szło mu nie sporo, ponieważ autor miał tylko rozrysować jego pomysły. A nikt jakoś nie chciał pracować pod dyktando Mamuta. Czyżby więc Tomek Piorunowski, jego dawny kolega z liceum, uległ wpływom „zwierzaka”? A może jest on ostatnią osobą, na którą prezes Conturu może jeszcze liczyć?

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

września 06, 2019

13 lat prowizorki - Kwestia kasy

5. Kwestia kasy

W pierwszych latach konwenty nie przynosiły ŁDeKowi dochodu. Ba, instytucja na każdą imprezę musiała sama organizować pewne środki. Nie było w tym nic dziwnego zważywszy, że podobne działania innych grup związanych z domem kultury również generowały koszty. Mamy jednak gospodarkę rynkową i na kulturze również należy zarabiać (bo padnie). Obecnie Międzynarodowy Festiwal Komiksu jest źródłem niewielkiego dochodu dla ŁDeKu. Podejrzewam jednak, że największego spośród wszystkich pozostałych imprez organizowanych w tej instytucji.

Zyski z pewnością byłyby większe, gdyby impreza się rozwinęła. Jednak w tej kwestii ŁDeK prowadzi własną strategię. Jej głównymi założeniami są: minimalne wydatki na inwestycje (w tym promocję) oraz ograniczanie kosztów własnych. Nie od dziś wiadomo, że brak inwestycji nie sprzyja zbytnio rozwojowi. Natomiast kiepsko promowana, mało znana impreza nie zainteresuje potencjalnych sponsorów. Koło się więc zamyka. Wynikiem takiej polityki jest fakt, że festiwal od lat kisi się w ŁDeKowym kociołku, z którego wyjścia nie widać.

Organizacja festiwalu pochłania co roku znaczące środki. Kilka tysięcy kosztuje przygotowanie konkursu komiksowego. Sama plastikowa figurka Grand Prix uszczupla budżet o tysiąc złotych! Nic więc dziwnego, że festiwal jest obecnie jedyną imprezą komiksową w Polsce, która w swoim programie ma konkurs rysunkowy. Niebagatelne koszty generuje sam ŁDeK. Są to wydatki związane z przygotowaniem wystaw, zakupem materiałów biurowych, opłatami telefonicznymi, oraz za nadgodziny pracowników innych działów (obsługa techniczna, kinooperatorzy, sprzedaż biletów i ochrona?!), a także za kserowanie (bilety, gazeta festiwalowa, sympozjum itp.). Kolejne koszty to honoraria autorskie dla zaproszonych na festiwal gości, jurorów oceniających prace konkursowe, komisarza wystawy, rzecznika prasowego oraz prelegentów. Jeśli nawet wydatki związane ze sprowadzeniem gwiazdy pokrywają sponsorzy, to zazwyczaj zapewnienie odpowiedniego wyżywienia i noclegu należy do organizatorów. Opracowanie i druk katalogu festiwalowego jest również poważnym wydatkiem. Na szczęście, w ostatnich latach bilansuje się on w trakcie imprezy. Mam nadzieję, że to częściowo moja zasługa. Kosztów jest oczywiście więcej...

Pieniędzy na przygotowanie konwentu nigdy nie było w nadmiarze. Początkowo ich pozyskiwaniem zajmował się sam ŁDeK. Czasami pomagali mu w tym młodzi Conturowcy. Ostatnio najefektywniej w tej dziedzinie działał Mamut. Środki pochodziły z różnych źródeł i miały różną formę. Niekiedy były to fanty w rodzaju: telewizora, radiomagnetofonu lub konsoli do gier, albo tylko zestawy przyborów rysunkowych, bądź komiksów (zależnie od sponsora). Kiedyś festiwal wspomagał nawet Urząd Miasta (dawno to było). W ostatnich latach, znaczącym sponsorem jest wydawnictwo Egmont. Na własny koszt sprowadza atrakcyjnych gości, a także pokaźną sumą zasila festiwalowe konto. Na ubiegłorocznym festiwalu do Egmontu dołączyła z podobną ofertą Mandragora. Nawet AQQ dorzuciło swoje trzy grosze (może trochę więcej). Moim zdaniem, pieniędzy tych wystarczyłoby na przygotowanie niezłej imprezy, pod warunkiem gospodarnego zarządzania środkami. Ale Sobieraj chciał więcej (budżet ŁDeKu się kurczy). I w tym momencie rozpoczęła się kariera Mamuta, jako współorganizatora festiwalu. Jego zadaniem było pozyskiwanie dodatkowych sponsorów imprezy. Pracował w reklamie i miał zawodowe kontakty z bogatymi firmami. Bez większych kłopotów mógł więc zdobyć atrakcyjne przedmioty na nagrody (konsole, telefony komórkowe). Problem pojawił się, kiedy do gry zaczęła napływać kasa...

Charakterystyczną cechą konta bankowego ŁDeKu jest to, że jeśli znajdą się na nim pieniądze, żadna siła ich stamtąd nie ruszy. Wyjątek stanowią środki zaplanowane w kosztorysie imprezy. Lecz nie można umieścić w nim wydatków, jeśli nie wiadomo, czy uda się załatwić dodatkowe pieniądze (paragraf 22). Kosztorys przygotowany jest kilka tygodni przed imprezą, w oparciu o stałe, pewne przychody: ubiegłoroczne wpływy, oraz deklaracje rzetelnych sponsorów. Na tym etapie, festiwal musi zostać ostatecznie zbilansowany. Po zatwierdzeniu kosztorysu przez księgowość i dyrekcję, żadna siła nie jest w stanie go zmienić. Innymi słowy: obojętnie ile pieniędzy uzyska się z dodatkowych źródeł, wydać będzie można tylko te, które zostały uwzględnione w dokumencie. Problem ten przez lata spędzał sen z powiek kilku pokoleń organizatorów. Aż wreszcie pazerność ŁDeKu została ukarana. W tym właśnie celu powstało pierwsze Stowarzyszenie Twórcze Contur.

Nie będę jednak cofał się tak daleko w czasie. Przypomnę natomiast kłopoty domu kultury z Conturem Mamuta w trakcie przygotowań do festiwalu 2003 roku. Największy sponsor imprezy - Instytut Brytyjski przeznaczył na jej przygotowanie coś koło 20 tysięcy złotych. Oczywiście pieniądze zostały przekazane na konto stowarzyszenia. Trzeba było widzieć Sobieraja, jak wił się niczym piskorz próbując dogadać się z Mamutem, i uszczknąć coś z tej kasy. „Zwierzak” zaś oszczędnie sypał groszem (znany jest z tego). W rezultacie, ŁDeKowi udało się skorzystać jedynie z połowy pieniędzy festiwalowych. Pozostałe środki (wedle zapewnień Mamuta) miały być przeznaczone na promocję, w tym opracowanie specjalnej publikacji o historii i dokonaniach łódzkich imprez komiksowych. Ale wtedy, konto stowarzyszenia było już puste. Dzięki sprytnym zabiegom, Mamut wyrósł na dyrektora festiwalu, z którym każdy musi się liczyć. Wilk jest syty, ale czy owca cała?

Międzynarodowy Festiwal Komiksu wiele zawdzięcza Mamutowi. Pozyskał on dla imprezy hojnych sponsorów i powinien zostać nagrodzony w odpowiedni sposób (nagroda Humoris Causa, procent od załatwionej kasy). Ale czy w ramach honorarium można pozwolić na kierowanie festiwalem człowiekowi, który nie ma żadnego doświadczenia w przygotowaniu takiej imprezy? Mamut znany jest w Łodzi dzięki aferze z Paradą Wolności, którą niegdyś organizował. Walczył o nią nawet z samym prezydentem miasta, załatwiając sobie doskonałą reklamę. Ale czy naprawdę zależało mu na realizacji tej imprezy? Cofnijmy się w czasie. Przez kilka lat Parada Wolności była świetnym widowiskiem, atrakcją turystyczną i wspaniałą promocją dla miasta. Nie przynosiła ona jednak organizatorom spodziewanych dochodów. Postanowili więc, jesienią 2002 roku, podłączyć się do nowej inicjatywy: Festiwalu Czterech Kultur. Początkowo współpraca między organizatorami układała się dobrze, ale w rezultacie nic z tego mariażu nie wyszło. Wieść gminna niesie, że Mamut sporo „umoczył” (nie tylko) własnych środków w tym zamierzeniu. Impreza śniła mu się nocą długo jeszcze po jej zakończeniu. Czy więc zależało mu na ponownym wikłaniu się w kłopoty? Taki głupi to on nie jest. Przed kamerami mediów lokalnych zagrał rolę organizatora, który nie może wygrać z siłą wyższą. Następnie odkurzył Contur i zabrał się za Festiwal Komiksu.

Czy nie ma sposobu na tego osobnika? Na szczęście jest to „kolos na glinianych nogach”. Wystarczy przyjąć odpowiedni tryb postępowania z Mamutem, a niewykluczone, że wreszcie ujrzymy (mam nadzieję) ludzkie oblicze Conturu. Ubiegłoroczny sponsor festiwalu, częściowo skorzystał z tej metody. Piszę częściowo, ponieważ i tak Mamutowi udało się „zagospodarować” połowę otrzymanej kasy. Ale przynajmniej mecenas był usatysfakcjonowany. ŁDeK niestety mniej. Winę za wszystko ponosi sam poszkodowany. Ofertę pomocy ze strony Conturu, Sobieraj potraktował jak dopust boży, nie zaś działania biznesowe. Uwidacznia to w pełni niedojrzałość kierownika, jako organizatora imprez dużego kalibru. Na pewno brakuje mu kompetencji. Boi się również odpowiedzialności. Przecież do przygotowania giełdy kaktusów, czy nawet Festiwalu Ludzi z Pasją nie są od niego wymagane takie umiejętności. Sobieraj preferuje mniejsze akcje. Natomiast instytucji obojętne jest, czy spotkania gromadzą kilkanaście, czy kilka tysięcy uczestników. W zestawieniach liczy się ich liczba, nie jakość. Duże imprezy stwarzają zbyt wiele kłopotów. Przez wiele lat Łódzki Dom Kultury gościł w swych murach festiwal kina niezależnego: Człowiek w Zagrożeniu. Dziś nie ma po nim śladu. Czy taki sam los spotka Festiwal Komiksu?

Może uda się jeszcze coś zmienić. Oto panaceum na „deszcz złota” dla festiwalu. Przedstawiciel ŁDeKu powinien sporządzić szczegółową umowę z podmiotem, który będzie zajmował się pozyskiwaniem środków na imprezę. Do dobrego tonu należy, aby w dokumencie zawarte były konkretne cele, na jakie zostaną spożytkowane otrzymane dobra, oraz wynagrodzenie dla poszukiwacza „złotego runa”. Żyjemy w gospodarce rynkowej, więc każdemu powinno się opłacać. Ważne aby dokument zawierał jak najwięcej szczegółów typu: kto, kiedy, ile, za ile, co i za co. Wierzyć się nie chce, ale nigdy podobna umowa z przedstawicielem Conturu nie została spisana. Sobieraj jest czasami naiwny jak dziecko. Powinniśmy być wdzięczni Mamutowi, że „odpalił działkę” dla domu kultury. Nie musiał... Wszyscy organizatorzy powinni popracować wspólnie nad budżetem imprezy. Muszą oni zadbać również o to, aby dokument zawierał możliwość bardziej elastycznego dysponowania środkami, w przypadku kiedy na konto ŁDeKu wpłyną większe pieniądze od przewidywanych. Tak, na konto ŁDeKu. Bowiem uważam, że lepiej powierzyć kasę poważnej instytucji, niż sztucznemu tworowi, jakim jest stowarzyszenie Contur.

Gdyby warunki współpracy były określone pisemnie, po zakończeniu imprezy można byłoby rozliczyć podmioty umowy z podjętych zobowiązań. Nie opłacałoby się wtedy kombinować. Każde nieczyste zagranie likwidowałoby nierzetelnego współpracownika. Z przyjęcia takiego trybu postępowania wszyscy powinni być zadowoleni. Dom kultury miałby pieniądze na wydatki i nie musiałby żebrać o każdy „ochłap ze stołu” stowarzyszenia. Sponsor byłby zadowolony z własnej promocji. Nawet Mamut, gdyby otrzymał godziwy „kawałek tortu” zapomniałby o Conturze. Brzmi to tak pięknie, że wydaje się nierealne. Ale wystarczy tylko spróbować. Być może okaże się, że „wilk jest syty i owca cała”. Pozostaje kwestia, kto miałby w sposób fachowy sporządzić dla ŁDeKu umowę. Pracownicy biura festiwalowego tego nie zrobią. Ale przecież, panie z księgowości podobno się nudzą. A może instytucja ma własnego prawnika? Wątpię.

Jednak same pieniądze nie rozwiązują problemu. Ważniejsze jest, aby były one efektywnie wykorzystane. Niestety, obecni organizatorzy festiwalu nie potrafią tego robić. Jeśli będą mieli więcej kasy, to ją roztrwonią. Pewnego razu Sobieraj wygospodarował w budżecie imprezy trochę pieniędzy. Była wtedy jakaś okazja (zawsze się znajdzie). Chyba dziesięciolecie konwentu, czy jakoś tak. Środków tych bynajmniej nie przeznaczył na publikację okolicznościową, świadczącą o dokonaniach organizatorów. Pieniądze wydał na bankiet dla VIPów (w starym stylu). Na zrooowie.

Według rzecznika prasowego imprezy, w tym roku festiwalowi również stuknęła okrągła (15) rocznica. I nikogo nie obchodzi fakt, że pod festiwalowym szyldem miłośnicy literatury obrazkowej spotkają się dopiero szósty raz. A komiksowe imprezy organizowane są od czternastu lat. Najważniejsza jest okazja, więc bez bankietu chyba się nie obędzie.

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?