września 21, 2019

13 lat prowizorki - Jurorzy i nagrody

7. Jurorzy i nagrody

Czasami myślę sobie, że dla jurorów konkursu komiksowego regulamin powinien być tak szczegółowy, jak przepisy Unii Europejskiej dotyczące kształtu banana. Sędziowie wielokrotnie popełniali gafy, nagradzając prace, które nie powinny być przez nich zauważone. W konkursie dla rysowników doceniali kiedyś rzeźbiarskie wyczyny Conturowców. Obecnie, często nagradzają fragmenty prac lub wariacje na tematy komiksowe. Co należy zrobić, żeby konkursowi arbitrzy zaczęli rzetelnie wykonywać swoją profesję?

Ludzi zajmujących się zawodowo komiksem jest w naszym kraju niewielu. Z czystym sumieniem mógłbym wymienić jedynie dwa nazwiska: Birek i Szyłak. To za mało, aby można było zapewnić obiektywną ocenę prac konkursowych. Dlatego też, organizatorzy konwentu musieli uzupełniać skład sędziowski osobami luźno z komiksem związanymi. Początkowo byli to wykładowcy uczelni plastycznych, oraz osoby związane z instytucjami kulturalnymi. Kiedyś w gronie jury znalazł się nawet Waldemar Ruszczyc, ówczesny dyrektor Muzeum Karykatury. Jednak mimo ogromnej wiedzy z historii sztuki, ludzie ci słabo znali się na komiksie. Oceniając prace konkursowe uwzględniali ważne elementy, lecz nie doceniali oni walorów sztuki narracyjnej. Pewnego razu, znany grafik Andrzej Pągowski sprzeciwił się przyznaniu Grand Prix komiksowi, który obarczony był niewielkim błędem kompozycyjnym. Lecz kiedy w następnym roku zabrakło takiego eksperta, ten sam twórca dostał nagrodę główną. W nowej pracy nie było już błędu, ale komiks był raczej kiepski (choć ładnie namalowany). Dlaczego Conturowcom nigdy nie przyszło do głowy, aby zaangażować do oceny historii obrazkowych człowieka z branży filmowej (reżysera, scenarzysty)?

Dodatkowym kłopotem, wynikającym z powołania na jurorów osób znanych, było zapewnienie im odpowiedniego honorarium. Zazwyczaj, uszczuplało ono znacznie środki przeznaczone na realizację konkursu. Ja również stanąłem przed tym problemem, kiedy w 1996 roku przygotowywałem konkurs na Stulecie Komiksu. Chcąc zaoszczędzić na kosztach, oraz wprowadzić do jury więcej elementów świadomości komiksowej, zrezygnowałem z tradycyjnego sposobu sędziowania. Do oceny prac konkursowych powołałem Akademię Komiksu.

Oto założenia akademii, które spisałem w konsultacji z Waldkiem Jeziorskim - prawnikiem, wydawcą antologii Czas Komiksu:

  • Akademia Komiksu jest nieformalnym stowarzyszeniem osób związanych z komiksem.
  • Akademia Komiksu powołana została do oceny prac komiksowych nadesłanych na konkurs jubileuszowy 100 Lat Komiksu.
  • Celem akademii jest popularyzacja komiksu oraz nobilitacja tego gatunku sztuki w środowisku kulturalnym.
  • Członkostwo w akademii jest dobrowolne. Jej członkowie nie otrzymują z tego tytułu żadnych świadczeń i nie ponoszą żadnych związanych z nim kosztów.
  • W skład Akademii Komiksu wchodzą: twórcy - laureaci konkursów komiksowych organizowanych przy Ogólnopolskich Konwentach Twórców Komiksu; przedstawiciele komiksowych środowisk twórczych; publicyści - zawodowo zajmujący się krytyką komiksową; przedstawiciele polskich wydawców publikujących komiksy.

Pomysł z akademią sprawdził się znakomicie. Prace konkursowe prezentowane na wystawie jubileuszowej oceniło niemal trzydzieści osób. Nigdy w historii imprez komiksowych nie było tak dużego składu sędziowskiego. Werdykt tego gremium został przyjęty pozytywnie przez innych uczestników spotkania. Lecz przede wszystkim, Sobieraj nie musiał nikomu płacić. Argument ten zaważył na dalszym wykorzystaniu akademii przez kierownika. Nowy sposób wyboru najlepszych historii obrazkowych został użyty przy najbliższym konwencie, ale z nieco innym skutkiem.

Podczas Stulecia Komiksu sam czuwałem nad sprawnym przebiegiem głosowania. Natomiast w trakcie późniejszych imprez nie miał kto tego robić. Dochodziło więc do poważnych nadużyć. Problem polegał na tym, że wielu zdolnych rysowników ze środowiska łódzkiego było laureatami konkursów konwentowych. Według założeń Akademii Komiksu, każdy z nich miał prawo głosu. W rezultacie, ich konkursowe oceny przeważnie wspomagały kolegów. Dla pracowników domu kultury było obojętne, kto wybiera najlepsze prace. Praktycznie każdy, kto zgłosił się do biura konwentowego, mógł otrzymać kupon do głosowania. Wyniki takiego plebiscytu zaczynały być problematyczne. W trosce o sprawiedliwy werdykt jury postanowiłem ograniczyć zapędy niektórych akademików. W tym celu, przed konwentem ustalałem listę osób uprawnionych do głosowania. Ale przy braku kontroli ze strony organizatorów imprezy, rozwiązanie to również nie zdało egzaminu. Zdarzyło się podczas jednego konwentu, że dwie różne prace uzyskały tą samą ilość punktów. Wynik obliczeń znany był dopiero przed uroczystym rozdaniem nagród. Ich rodzaj był ściśle ustalony w „świętym” kosztorysie, więc kierownik nie śmiał tego zmienić. Zdecydował natomiast, że należy wybrać tylko jednego szczęśliwca spośród nominowanych. Lecz ktoś inny musiał rozwiązać ten dylemat. Sobieraj nie mógł przecież siebie obarczać taką odpowiedzialnością. Niestety, w imprezowym rozgardiaszu odszukał tylko dwóch członków akademii. Ja byłem zwolennikiem jednego komiksu, zaś mój kolega drugiego. Obaj przytaczaliśmy poważne argumenty, uzasadniając własne stanowisko, ale żaden nie chciał ustąpić. Czas naglił, a ja byłem już bardzo zmęczony imprezą, dlatego zgodziłem się na propozycję rzutu monetą. Mój faworyt przegrał. Klęskę odniosła również formuła obiektywnego typowania najlepszych prac. Okazało się później, że racja była po mojej stronie. Mianowicie, na komiks zwycięzcy głosował wcześniej jego scenarzysta. Chyba nie powinien tego robić, jeśli był w składzie sędziowskim. Dziwne, ale tylko ja czułem się winnym zaistniałej sytuacji. Przecież nie zauważyłem, że wśród osób wybranych do oceny prac jest uczestnik konkursu. Zgodziłem się również na losowy tryb przyznawania nagród. Po imprezie miałem ogromnego kaca moralnego, dlatego postanowiłem zrezygnować z głosowania Akademii Komiksu.

Ku ogromnemu zmartwieniu kierownika, organizatorzy konkursu wrócili do poprzedniego sposobu oceny prac. Zniknął jednak coroczny problem poszukiwania odpowiednich ludzi do jury. Teraz, grono sędziowskie zasilały osoby spośród członków Akademii Komiksu. Oczywiście te, które nie brały udziału w konkursie.

Zastanawiam się, czy zawsze należy jurorów „prowadzić za rączkę”. Często ich działania charakteryzuje dziwne lenistwo. Pisałem już, że werdykty sędziów są niekiedy dyskusyjne. Dlaczego nie potrafią oni myśleć samodzielnie? Czy każdy warunek oceny konkursowych prac musi być zapisany w regulaminie? Moja ostatnia zmiana w jego treści dotyczyła fabularnego zamknięcia historii komiksowej. Oczywiste jest dla mnie, że dzieła nie należy oceniać znając jedynie jego fragment. Dlaczego jurorzy warunek ten muszą mieć jasno określony w regulaminie? Wybierając najlepsze prace, wielokrotnie zachwycali się jedynie ich warstwą wizualną, nie zwracając uwagi na to, czy oceniają skończony, dobrze opowiedziany komiks. A przecież, nie są oni arbitrami w konkursie rysunkowym, ani też rzeźbiarskim. Jest to od początku konkurs komiksowy, więc podstawowym kryterium wyboru najciekawszych realizacji powinny być jedynie zasady rządzące sztuką narracyjną. Ale czy w ogóle jakieś warunki regulaminu są dla jurorów ważne? Jednym z nadrzędnych, jest ustalony termin przysłania prac na konkurs. Sędziowie nigdy nie przywiązywali do niego wagi. Nie przeszkadzało im nawet, kiedy jeden ze znanych autorów montował swój komiks na wystawie podczas obrad jury. Ludzie którzy co roku oceniają prace konkursowe, to zamknięte grono osób znających się od lat. Z braku pieniędzy na jego utrzymanie, nie ma w tym gremium nowych poważnych arbitrów. Chyba już nigdy ten stan się nie zmieni. Uznanego autorytetu nie skusi bowiem stolik na giełdzie, albo łóżko do spania w ŁDeKu, zamiast honorarium. Niewykluczone też, że kiedyś z tego powodu dojdzie do afery.

Dwukrotnie miałem nadzieję znaleźć się w składzie jury. Nie chciałbym się chwalić, lecz dysponuję dość znaczną wiedzą o komiksie. Być może nie jest ona równie profesjonalna jak u Szyłaka czy Birka, ale niewielu ludzi z branży legitymuje się podobną. Zazwyczaj mam ustalony pogląd na każdy temat. Jednak nie boję się go zmienić, pod wpływem dobrze umotywowanych argumentów. Mój autorytet uznaje wielu twórców, a także organizatorzy imprez komiksowych. Mimo to, ani razu nie udało mi się zasiąść w szacownym gronie sędziowskim. Zwyciężyła siła wyższa. Pierwsza szansa przepadła, kiedy Sobieraj na jurora powołał znanego, młodego rysownika. Moje miejsce w jury zajął wtedy jego kolega, scenarzysta. Rysownik oznajmił kierownikowi: „albo sędziują razem, albo wcale”. I obaj zostali sędziami. Dlaczego tak zależało im na 100 złotych honorarium? Czyżby chcieli przegłosować kandydaturę kolejnego znajomego? Za drugim razem zostałem odsunięty od składu sędziowskiego za sprawą znanego łódzkiego grafika, który na stałe przeniósł się do Warszawy. Nie miał gdzie przenocować w trakcie festiwalu, więc Sobieraj zaproponował mu łóżko w ŁDeKu w zamian za sędziowanie. Jestem ciekaw, czy w innych konkursach również powołuje się sędziów w podobny sposób?

Z roku na rok bierze udział w konkursie coraz mniej polskich autorów. Powodem takiej sytuacji na pewno nie jest obawa amatorów przed „zawodowcami”. Na szczęcie, ostatnio coraz liczniej uczestniczą w zmaganiach zagraniczni twórcy. Dlatego liczba przysyłanych komiksów niewiele się zmienia. Zastanawiam się tylko, jak długo utrzyma się taka tendencja. Czy w kraju, w którym nie przeznacza się środków na promocję komiksu, ani też na kształcenie twórców, znajdą się za parę lat chętni do udziału w konkursie?

Ponieważ kilka razy byłem świadkiem nadużycia uprawnień ze strony jurorów, chciałem to zmienić, więc zdecydowałem się wejść do tego grona. Kiedy to się nie udało, postanowiłem znaleźć inny sposób na pokazanie uczestnikom festiwalu pomyłek sędziowskich. Zorganizowałem plebiscyt publiczności. Przez kilka lat męczyłem się z tym „fantem”, ale w końcu dałem za wygraną. Przyczyną mojego postanowienia był znowu brak opieki nad przedsięwzięciem ze strony organizatorów. Wśród uczestników imprezy byli tacy, którzy zbierali porzucone kupony do głosowania, i zwiększali szanse swoich ulubieńców. Problemy moralne nigdy specjalnie nie zaprzątały uwagi konwentowych gości. Oczywiście to ja wymyśliłem plebiscyt, więc powinienem się nim opiekować. Jednak podczas imprezy zajmowałem się już tyloma sprawami. Dlaczego nie mogłem liczyć na pomoc pracowników ŁDeKu? Wystarczyłoby przecież urządzić plebiscyt na wystawie konkursowej, i zatrudnić jedną osobę, która pilnowałaby przebiegu głosowania. Ale tak się nie stało. Nic więc dziwnego, że wyniki plebiscytu były często tak stronnicze, jak rezultat podobnej inicjatywy krakowskiej. Zwyciężali zawsze autorzy mający najbardziej przedsiębiorczych fanów.

Powiem teraz parę słów o nagrodzie Krakowskiego Klubu Komiksu. Pomysł Kamila Śmiałkowskiego realizowany jest od kilku lat przez grupę zapaleńców. Od początku organizatorzy tego plebiscytu specjalnie nie przykładali się do realizacji swojego zamierzenia. Przypominam sobie stertę kuponów do głosowania, leżącą bez dozoru na stoliku w Staromiejskim Domu Kultury. Tam właśnie organizowane były Krakowskie Spotkania Komiksowe. Każdy kto chciał, mógł wziąć sobie dowolną ilość kuponów i zagłosować na swojego faworyta. Czy wynik takich wyborów mógł być miarodajny? Raczej nie. Na szczęście, ostatnie plebiscyty organizowane przez KKK nie powtarzają już tego błędu. Jednak stosunek krakowiaków do przedsięwzięcia niewiele się zmienił. Przykładem tego może być ubiegłoroczne rozstrzygnięcie konkursu. Ponieważ krakowska impreza przestała istnieć, klubowicze postanowili wręczyć swoje statuetki na festiwalu w Łodzi. Jakaż była konsternacja uczestników imprezy, kiedy w trakcie oficjalnego rozdania nagród, zabrakło chętnych do odebrania „kloca” (litera K odlana z gipsu). Krakowiacy zapomnieli zaprosić na uroczystość laureata.

Kłopoty były również z nagrodami w łódzkim konkursie komiksowym. Przede wszystkim brakowało na nie pieniędzy (ile razy jeszcze będę to przypominał). Ale organizatorzy konwentu starali się wykorzystać dostępne możliwości. Co roku zadawali sobie to samo pytanie. Jak można uhonorować zdobywcę Grand Prix, dysponując jedynie paroma groszami? Początkowo Conturowcy musieli załatwiać odpowiednie trofeum we własnym zakresie. Pierwszą statuetkę (a raczej płaskorzeźbę) wykonał własnoręcznie Piotrek Kabulak. Składała się ona z ceramicznej płytki łazienkowej, na której autor przy pomocy modeliny przedstawił jakąś postać komiksową. Owe dzieło tylko niektórym przypadło do gustu. Piotrek chyba zraził się surową oceną jego pracy, dlatego zakończył produkcję nagród. Wtedy właśnie nastała „era” plakietek grawerowanych. Okres ten zawdzięczamy Sobierajowi, który często musiał przygotowywać różne suweniry na własne imprezy, toteż miał pewne doświadczenie w tym względzie. Tymczasem konwent się rozwijał. Nie wypadało więc uszczęśliwiać laureatów konkursu komiksowego banalnym kawałkiem metalu. W międzyczasie, poważniej zająłem się przygotowaniem imprezy, dlatego zaczęła ona przynosić dochód ŁDeKowi. Kierownik był uszczęśliwiony, bo mógł wreszcie przeznaczyć większe środki na odpowiednią statuetkę. Ja byłem odmiennego zdania. Uważałem bowiem, że młodym twórcom bardziej przydadzą się pieniądze niż figurka do postawienia na półce. Oczywiście zgadzałem się z tym, że główny laureat konkursu powinien być odpowiednio uhonorowany. Sądziłem jednak, iż lepszą nagrodą byłaby dla zwycięzcy unikatowa grafika mistrza (np. oryginał plakatu), zamiast gadgetu okolicznościowego? Swoimi rozważaniami podzieliłem się z Sobierajem. Mój pomysł średnio mu się spodobał, ale przy braku innej alternatywy, zaakceptował go w końcu.

Lecz do realizacji zamierzenia kierownik przystąpił we właściwy sobie sposób. Mianowicie, zwrócił się do Henryka Chmielewskiego, twórcy postaci Tytusa, z propozycją wykonania statuetki Grand Prix. Od początku sceptycznie przyglądałem się akcji Sobieraja. Uważałem bowiem, że taka forma nagrody utwierdzać będzie w świadomości społecznej stereotyp komiksu, jako produktu dla małoletniego odbiorcy. Przecież małpka Tytus jest bohaterem komiksów dla dzieci. Tymczasem w konkursie przeważały dorosłe prace. Nie podejrzewałem jednak, że będzie to najmniejszy problem związany z działaniem kierownika. Papcio Chmiel nie miał wcześniej doświadczenia z rzeźbą, ale do pomysłu Sobieraja podszedł z ogromnym entuzjazmem. Wykonał z modeliny dwie prace: figurkę Tytusa, oraz płaskorzeźbę ukazującą jego fizjonomię. Zaproponował również aby realizację odlewów powierzyć jego znajomemu, który pracę wykona za niewielką opłatą. Domyślacie się pewnie, że ten argument nie uszedł uwadze kierownika. Wszystko zostało zrobione zgodnie z jego intencjami. Tylko efekt tych działań różnił się „nieco” od zamierzonego. Figurka Tytusa uległa zniszczeniu już na etapie przygotowania formy. Wygląd płaskorzeźby również odbiegał znacznie od projektowanego. Ale czy można było wymagać jubilerskiej finezji od eksperta w dziedzinie odlewów z żeliwa?!... Natomiast dla Sobieraja, przy wyborze usługodawcy, istniał tylko jeden argument: „Panie Witku, odlew u tego faceta kosztuje 5 złotych za kilo. Gdzie ja znajdę tańszego wykonawcę nagrody?”... Skąpstwo kierownika zemściło się na nim wkrótce. Kiedy zabrakło „złomu”, musiał on poszukać nowego wykonawcy koszmarnego odlewu. Tym razem, podobna realizacja pomysłu Sobieraja kosztowała już organizatorów 500 złotych od sztuki...

Nowa wersja „małpy” została przez kolejnego autora dodatkowo uszlachetniona. Ale pomimo tych zabiegów, płaskorzeźba była nadal zbyt brzydka, aby można nią było uszczęśliwiać laureatów Grand Prix. Kierownik wymyślił więc nagrodę specjalną dla osób, którym nie wypadało odmówić jej przyjęcia. Ofiarą pierwszego „złoma” padł Wojtek Birek, znany publicysta komiksowy, który przez wiele lat pomagał przy organizacji łódzkiego festiwalu. Sobieraj nazwał swoje wyróżnienie Nagrodą Humoris Causa, zaznaczając tym dodatkowo żartobliwy charakter całego zamierzenia. Jednak wielu osobom zajmującym się popularyzacją komiksu nie było do śmiechu. Wkrótce też okazało się, że brakuje chętnych do przyjęcia tego pustego wyróżnienia. Już na początku akcji powiedziałem kierownikowi, żeby o mnie zapomniał. Mamut również nie chciał być obdarowany „małpą”. Ale Sobieraj to zdolna bestia, toteż szybko znalazł sposób na układnych laureatów. Zaczął wyciągać ich z grobu...

Z obecną statuetką Grand Prix również związana jest pewna historia. Poszukaniem nowego rzeźbiarza zajął się oczywiście Sobieraj. Szybko znalazł zdolnego twórcę, który o komiksie wiedział niewiele, ale z pewnością miał inne, ukryte zalety. Pierwszy projekt tego artysty został przez Conturowców nazwany „kosiarzem”. Na szczęście, twórca migiem poprawił swoje dzieło, i tak powstała dzisiejsza figurka „kreślarza”. Za jedną statuetkę, wykonaną z plastiku i odpowiednio spatynowaną, autor zażyczył sobie 1000 złotych. Nie wiem czy to dużo, lecz kwota ta stanowi jedną trzecią środków przeznaczonych na Grand Prix. Natomiast, kiedy laureat w ramach nagrody otrzymuje na przykład telewizor (dobrze, że nie świnię), pozostałych pieniędzy zostaje mu jedynie na uregulowanie stosunku z Urzędem Skarbowym. Przyznacie chyba, że nie jest to odpowiednia „marchewka” dla wyróżnionego twórcy. No cóż, pozostaje mu jedynie prestiż związany ze zwycięstwem w międzynarodowym konkursie. Ale tym nikt się nie naje...

Myliłby się ktoś sądząc, że pierwszą figurkę za tysiaka otrzymał znakomity rysownik, twórca najlepszego komiksu w konkursie. Premierowa statuetka powędrowała do rąk urzędnika łódzkiego magistratu, który „przylepił się” do imprezy jak przysłowiowy „rzep do końskiego ogona”. Przez ostatnie lata pod płaszczykiem edukacji przeciwpożarowej realizował on własne ambicje. To dziwny facet, ale z gatunku tych „nie do ruszenia”. Mimo reorganizacji urzędu on zawsze znajdował miejsce dla siebie. Kiedyś występował jako „strażak”, dzisiaj stoi za Centrum Zarządzania Kryzysowego. On również załatwił sobie dostęp do Sobieraja przez dyrekcję ŁDeKu, więc kierownik musi się z nim liczyć. Na przykład: w ubiegłym roku „strażak” zażyczył sobie miejsce w głównym programie festiwalu. Dotąd zajmował się tylko dziećmi. Z jakim skutkiem? Już o tym pisałem. Tym razem postanowił uhonorować znajomych „twórców”. Na nic zdały się moje argumenty, że jego protegowani nie będą żadną atrakcją. Życzenie „strażaka” było dla Sobieraja święte.

Tak jak przewidywałem, frekwencja na spotkaniu była znikoma... Czym się zasłużył dla festiwalu ten człowiek, aby wywierać na organizatorach taką presję? Parę razy fundował, z pieniędzy urzędu (czyli podatników), kilka drobnych nagród rzeczowych dla uczestników pseudo konkursu dziecięcego. Kiedyś pomógł też wydrukować broszurkę związaną z sympozjum komiksologicznym. Lecz dostał już za to nagrodę, więcej wartą niż jego pomoc. Pewnego razu, w relacji telewizyjnej z łódzkiego magistratu, zobaczyłem naszą pierwszą figurkę „kreślarza”. Stała ona skromnie na półce obok innych urzędniczych trofeów. Jestem ciekaw, czy pozostałe nagrody zostały również wymuszone na ofiarodawcach...

Jedynie skromne środki dostępne w budżecie festiwalu determinują ów szał rozdawnictwa nagród. Gdyby były większe, Sobieraj wręczałby statuetki wszystkim ulubieńcom. Obecnie, tylko dwaj „kreślarze” (i jedna „małpa”) zajmują miejsce w kosztorysie imprezy. Jeden z nich przeznaczony jest dla najlepszego komiksu w konkursie. Natomiast drugi, dla wydawcy. Nie wiem jednak, kto decyduje o przyznaniu tego ostatniego. Czyżby to była kolejna nagroda opłacona z góry? W końcu Kołodziejczkowi zabraknie miejsca na półce...

Dawniej Conturowcy przyznawali jeszcze małe Grand Prix (mała wielka nagroda?!). Na szczęście, obywali się wtedy bez drogocennej figurki. W przyszłości powinni również wprowadzić mikro Grand Prix, dla uzdolnionych przedszkolaków, a wszyscy byliby uszczęśliwieni. Szkoda tylko, że nigdy nie nurtował ich problem: czy zawsze nagroda główna powinna być przyznana. Nawet jeśli nie będzie w konkursie pracy, która na takie wyróżnienie zasługuje? W ubiegłych latach zdarzało się bowiem, że niektóre komiksy były nagradzane „na siłę”. Oczywiście, nad ustalonym systemem przydziału czuwa sam kierownik. Jego podstawowa dyrektywa brzmi: wszystkie nagrody muszą być rozdane, ponieważ tak zapisane jest w kosztorysie. Co powiedziałaby naczelna księgowa ŁDeKu, gdyby jury odważyło się zrobić inaczej?

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?