sierpnia 30, 2019

13 lat prowizorki - Z czego składa się Contur?

4. Z czego składa się Contur?

Pytanie na pierwszy rzut oka wydaje się głupie. Jednak tylko pozornie. Pamiętam początek lat 90. ubiegłego wieku (fajnie brzmi) i grupę młodych rysowników komiksowych, uczniów łódzkiego liceum plastycznego. Byli to: Piotr Kabulak, Tomek Tomaszewski, Witek Domański, Tomek Piorunowski, Przemek Truściński, Robert Waga, Piotr Kania, Marek Skotarski, Piotr Zdrzynicki i Adam Radoń. Twórcy z wielkim potencjałem i pasją do komiksu. Wszyscy rysowali historyjki obrazkowe i nawzajem się inspirowali. Tworzyli grupę, którą nazwali Contur. To oni zarazili ŁDeK chorobą komiksową.

Wszelako dzisiejszy Contur, czyli Stowarzyszenie Twórcze Contur (albo jakoś tak), podobny jest do tamtej grupy, jak dzień do nocy. Niby powtarzają się niektóre nazwiska i na spotkaniach (pewnie ze dwa się odbyły) czasami słychać echa dawnych haseł. Lecz gdzieś ulotnił się dawny entuzjazm i cele są nieco inne. Obecnie młodzi twórcy spoważnieli, wydorośleli. Bardziej interesują się problemami życia codziennego niż młodzieńczymi marzeniami. Wielu „starych” Conturowców nie zajmuje się już komiksem, nie wygrzewa również stołków w stowarzyszeniu. Ale na ich miejsce przyszli nowi, młodsi. Nowa generacja, która ulepiona jest z innej gliny (może lepszej?).

Motorem ostatniej reaktywacji Conturu był Mamut. Stało się to chyba jakieś trzy lata temu. Zastanawiałem się wtedy, po co to robi? Co może zdziałać kierując zbieraniną tak różnych indywidualności? Wypalonych weteranów oraz młodych z pomysłami, ale bez odrobiny doświadczenia. Ludzi którzy interesowali się komiksem, lecz nie mieli ochoty bawić się w organizatorów. Domyślałem się, jaki to przewrotny plan powstał w mamucim rozumku. Potrzebne mu były „martwe dusze” aby mógł zarejestrować stowarzyszenie. Przy pomocy łapanki udało się Mamutowi zgromadzić wystarczającą liczbę członków i „słowo ciałem się stało”. Mnie również prezes zaproponował udział w stowarzyszeniu. Lecz nie wyraziłem zainteresowania. Dzięki temu zostałem wyproszony ze spotkania organizatorów festiwalu, które podobno nie było tajne. Później, w trakcie imprezy, oczywiście pomagałem. W tym względzie, nigdy nie można było liczyć na pełnoprawnych członków Conturu.

Pierwszego stowarzyszenia nie założył jednak Mamut. W grupie było wtedy jeszcze wielu dawnych Conturowców, którzy dobrze znali tego „zwierzaka”. Na początku lat 90. ogromnym autorytetem młodych twórców cieszył się Jakub Wiejacki, znany łódzki grafik oraz wykładowca PWSP. On właśnie zarejestrował Contur, jako stowarzyszenie twórcze. Sobieraj nazywał Wiejackiego „człowiekiem z fajką”. Określenie to najlepiej świadczy o stosunkach panujących między tymi dwoma organizatorami konwentu. Urzędnika domu kultury doprowadzał do wściekłości brak porozumienia z liderem Conturu. Kierownik miał trudności z uzyskaniem jakichkolwiek środków z konta stowarzyszenia. I do dzisiaj niczego się nie nauczył...

Zawsze zastanawiałem się, dlaczego ludzie Conturu nie chcą występować indywidualnie jako organizatorzy. Dlaczego nie firmują własnym nazwiskiem swojej pracy? Przecież zazwyczaj tylko kilka osób działa aktywnie przy realizacji konwentu. Pozostali zjawiają się dopiero... na imprezie. Od lat domagałem się, aby działania poszczególnych osób były jawne. Żeby każdy punkt programu miał własnego, odpowiedzialnego opiekuna. Niestety, nie udało się tego osiągnąć nawet kiedy na „placu boju” pozostało tylko dwóch Conturowców. Co prawda, ja zazwyczaj występuję jako Komiks Forum. Ale jestem twórcą i jedynym wydawcą tej antologii. Wolę promować publikacje niż nazwisko, które nie musi być znane. Natomiast Mamut wszelkie działania kreuje zawsze pod szyldem Conturu. Obojętnie czy występuje sam, lub towarzyszą mu przy pracy jakieś „martwe dusze”. Nigdy nie widziałem (nawet na festiwalu) więcej niż trzech członków stowarzyszenia razem. Może mają oni tajne spotkania? Wątpię też, aby kiedykolwiek zeszła się w jednym miejscu przynajmniej połowa „działaczy” tej organizacji. Kilkanaście osób, to minimum wymagane przy rejestracji. Nie sądzę, aby Contur miał ich więcej. Czy więc stowarzyszenie istnieje w innej formie niż tylko na papierze? A może powstało jedynie po to, aby ukryć odpowiedzialność za błędy Mamuta?

Wiedziałem od początku, że Contur będzie papierowym tworem. Nie tak dawno skarbnik organizacji żalił się, że do kasy nigdy nie wpłynął nawet grosz ze składek członkowskich. Ale któż miałby płacić? Przecież nie „martwe dusze”. Stowarzyszenie nie powstało po to, by drenować kieszenie jego członków, lecz aby pozyskiwać fundusze i gospodarować nimi w „odpowiedni sposób”. Cele statutowe traktowane są przez szefa Conturu jedynie jako ozdobnik wymagany prawem. Oczywiście stowarzyszenie musi wykonywać pewne posunięcia, zawsze odpowiednio rozreklamowane. Jednak to tylko pozory działalności, których zadaniem jest ukrycie prawdziwego powodu istnienia organizacji. Idealnym przykładem takich akcji, jest pomoc przy organizacji międzynarodowej imprezy.

Dlaczego Contur nigdy nie wspierał przygotowań do Warszawskich Spotkań Komiksowych lub krakowskiego festiwalu? Przecież w statucie jest na pewno zapisane coś o promocji polskiego komiksu (lub równie ładnie). Jestem pewien, że warszawiacy na taką pomoc nigdy by się nie zgodzili. Natomiast imprezy krakowskie, rozpłynęły się w miejskim smogu. Pozostaje biedna Łódź, w której oprócz mnie nie ma już nikogo, kto zechciałby zdemaskować symulowane akcje Conturu, a raczej „zwierzaka”, który od początku niepodzielnie rządzi stowarzyszeniem. Dlatego napiszę o tym jeszcze...

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 28, 2019

Rower z kawą ważniejszy od komiksowej ekspozycji :(

Na festiwal do Łodzi przyjeżdżają co roku olbrzymie rzesze fanów komiksu. Za każdym razem event gości również sporą liczbę twórców sztuk wizualnych. Śmiem twierdzić, że największą w kraju. Przynajmniej, jeśli chodzi o komiksy. Pewnie jestem chory umysłowo ponieważ kiedyś ubzdurałem sobie, że impreza dla fanów literatury obrazkowej powinna zewsząd epatować obrazami.

Naturalną ozdobą każdego eventu są wystawy. Ale one, od czasów Atlas Areny, „wyemigrowały” gdzieś w miasto. Poza obszar imprezy. W myśl zasady: niech całe miasto „żyje” komiksem (jak w Angouleme). Może to i dobrze. Na „placu boju” pozostały jedynie skromne ekspozycje okolicznościowe, które zazwyczaj ogląda niewielu. A także prezentacja laureatów konkursu dziecięcego, która moim zdaniem nie powinna być „atrakcją” festiwalu. Bowiem utwierdza w społeczeństwie przekonanie, że komiks, to rozrywka wyłącznie dla dzieci.

Na pierwszych konwentach bardzo dobrą tradycją było organizowanie w trakcie imprezy comics session. Czyli wspólnego rysowania na dużych planszach, w specjalnie wydzielonej przestrzeni. Każdy uczestnik spotkania mógł tam pochwalić się własnymi zdolnościami rysunkowymi. Amatorzy stawali obok „mistrzów”, a publiczność podziwiała efekty ich pracy. Dzięki odpowiedniej organizacji całego przedsięwzięcia poziom rysunków był naprawdę niezły. Choć zdarzały się przypadki komiksowej grafomanii :) Comics session było niewątpliwie unikalną atrakcją łódzkich imprez.

Jednak pod rządami Mamuta akcja ta uległa dziwnemu wynaturzeniu. Odtąd amatorzy mazali swoje bohomazy publicznie na sztalugach, pod dyktando jakiegoś dyletanta (pracownika eŁDeKu), który nie znał się na rysunku wcale. A na komiksie, tym bardziej. Przecież był tylko odpustowym wodzirejem :) Całość prezentowała tak żenujący poziom, że na kolejnych imprezach zrezygnowano z tej „atrakcji”. W tym samym okresie „mistrzowie” demonstrowali swój kunszt rysunkowy wieczorami, na pijacko-densowym afterparty. Zabawa nazywała się: „wybory rysunkowej miss festiwalu”. Czy jakoś tak. Nigdy tam nie byłem, więc nie mogę oceniać tej akcji. Jednak myślę, że pod wpływem promili atmosfera była naprawdę świeeetna :)

Ostatnie comic session w „starym stylu” przygotowałem ja. Było to przy okazji pożegnania starego dworca kolejowego Łódź Fabryczna, który miał wkrótce zostać zburzony. Podczas festiwalu, w przestrzeni targowej znajdującej się w budynku Textilimpexu, na dużych planszach rysowali: Rosiński, Tomaszewski i wielu innych znanych twórców, których poprosiłem osobiście. Niewątpliwie, na oczach zgromadzonej publiczności powstała rzecz unikalna. Może ją kiedyś udostępnię szerszej społeczności :) Oczywiście, każda festiwalowa akcja musi być w odpowiedni sposób przygotowana. Zawsze uważałem, że powinna mieć ona również swojego opiekuna. Odpowiedzialnego za całą realizację. Jednak, kiedy go zabraknie, z atrakcji „nici” :(

Od lat, wizualna strona przestrzeni handlowej Międzynarodowego Festiwalu Komiksu niczym nie różni się od podrzędnych targów książki. Wszędzie takie same boksy zbudowane ze ścianek octanorm. Takie same lady, oraz podobni sprzedawcy. Tylko zawartość półek jest różna, bardziej komiksowa :) Nikt by nie przypuszczał, że impreza gromadzi w tym miejscu awangardę grafików naszego pięknego kraju. Uważam bowiem, że aby dobrze rysować komiksy należy mieć naprawdę wysokie umiejętności ilustratorskie. W całej historii festiwalu, chyba tylko raz powstała specjalna aranżacja komiksowa. Było to stoisko Gildii promujące album „Kot Rabina”. Nawet Egmont, potentat w branży komiksowej, przez większość lat miał ekspozycję w stylu „tania książka”. Dopiero ostatnio to się zmieniło. Częściowo za moją sprawą :) Napiszę o tym jeszcze...

Jako organizator strefy targowej, oraz miłośnik wszelkich sztuk wizualnych :) starałem się odmienić obraz imprezy w oczach festiwalowych gości. Tak, aby event zapierał im dech w piersiach również od wizualnej strony :) Kiedyś zaproponowałem pozostałym organizatorom prosty konkurs na najładniejsze stoisko festiwalu. Ale pomysł upadł, jak większość moich propozycji. To rozległy temat, więc napiszę o tym jeszcze...

Skoro więc nie mogłem realizować moich wizji „globalnie”, postanowiłem stworzyć atrakcyjną ekspozycję we własnym zakresie :) Przez lata doświadczenia nauczyłem się, że komiksy umieszczone w pudełkach sprzedają się słabo. A poza tym, niszczą się, ciągle przeglądane przez klientów. Natomiast, na powierzchni stolika jest za mało miejsca na moją bogatą kolekcję :) Dlatego skonstruowałem specjalne stojaki, na których komiksy ustawione są pionowo. Owe standy zajmują bardzo mało miejsca. Mają niewielką głębokość (tylko 30cm). Natomiast moja kolekcja prezentuje się na nich bardzo okazale. Dzięki temu, wzbudza duże zainteresowanie oglądających. Kilka standów umieszczonych obok siebie (każdy ma szerokość 70cm) tworzy niesamowitą „ścianę komiksów”, której nie oprze się żaden miłośnik literatury obrazkowej :) Całość uzupełniają plakaty komiksowe, powieszone na specjalnej listwie nad standami. Ekspozycja jest bez wątpienia atrakcją każdej imprezy. Wielu festiwalowych gości robi sobie na jej tle pamiątkowe selfie. A na warszawskim Comic Conie, zawodowy fotograf na tle mojej komiksowej ściany robił zdjęcia cospleyerom. Taka prezentacja kolekcji komiksów jest ekspozycją unikalną, której wielu innych wystawców mi zazdrości. Znajdują się na niej wyłącznie publikacje oryginalne, amerykańskie. Obecnie dość rzadkie (szczególnie w naszym kraju). „Najmłodszy” komiks na wystawie ma prawie 20lat. Ponadto, cała konstrukcja jest bardzo lekka, ponieważ wykonałem ją z tektury. Toteż, w razie potrzeby, nawet dziecko może bez trudu ją przesunąć. Dlatego, komiksowe stojaki najlepiej „czują się” przy ścianie :)

Projektując swoje stoisko starałem się aby zajmowało w przestrzeni targowej jak najmniejszą powierzchnię, ponieważ wiem jaka ona jest cenna :) Jednocześnie postanowiłem wykorzystać miejsce, które nie pomieści tradycyjnej zabudowy targowej, ani nawet zwykłego stolika dla kolekcjonera. Nie chciałem zajmować przestrzeni innym wystawcom. Moje standy mogłem ustawić gdzieś przy ścianie, w korytarzu, a nawet przejściu. Nie blokowały bowiem ruchu. Dotychczas kolorowe stojaki „pojawiły się” na festiwalu komiksu w Łodzi, warszawskim Comic Conie, oraz na imprezie „Niech żyje komiks” zorganizowanej w Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Wszędzie budziły zachwyt i zainteresowanie :)

Tak mogłoby wyglądać moje stoisko na tegorocznym festiwalu

Komiksowe standy są estetyczne i bardzo kolorowe. Bezpieczne dla eventowych gości. Łatwo je przemieścić ponieważ są lekkie. A także ekologiczne i nietoksyczne :) Moja „ściana komiksów” ozdobi chętnie każdą imprezę komiksową, grową lub fantastyczną. Oczekuje tylko zaproszenia :)

Wrócę teraz do ostatniej wizyty w biurze organizatorów festiwalu, w budynku EC1. To było dziwne spotkanie. Ale wreszcie dowiedziałem się, że przestałem być potrzebny jako organizator festiwalu komiksu. Witek zrobił swoje. Witek może odejść :(

Zaczęło się spokojnie. Chwilę rozmawiałem z Piotrem o problemach organizacyjnych nadchodzącej imprezy. Piotr zajmuje się układaniem programu festiwalu. Robi to sposobem jemu wygodnym. Mianowicie, poszczególne prelekcje, bądź spotkania autorskie, ustala godzinowo w kolejnych salach. Później, zazwyczaj tydzień przed imprezą :(, program pojawia się na stronie festiwalowej (?!), oraz w broszurze dostępnej dla odwiedzających event. Metoda Piotra Jest logiczna. Jednak niezbyt ergonomiczna. Teraz, kiedy uczestnik imprezy zechce dowiedzieć się, co na niego czeka o konkretnej godzinie, musi przewertować cały program (kilka stron), sala po sali. Wygodniejszy byłby zapewne wykaz w układzie godzinowym. Wtedy gość festiwalu mógłby łatwo wybrać jedną z tych atrakcji, które odbywają się w różnych salach jednocześnie, o tej samej porze. Ale chyba byłoby to zbyt proste :(

Wiem, że przed festiwalem Piotr jest bardzo zajętym człowiekiem. I nie ma czasu na jakiekolwiek fanaberie. Zaproponowałem więc, że sam przerobię jego „program salami” :) na wersję godzinową. A następnie, szybko odeślę mu poprawiony tekst, aby mógł go umieścić w broszurce festiwalowej. Już kiedyś tak zrobiłem. A nawet ulokowałem w Internecie, na swojej stronie, godzinową wersję programu. Żeby pokazać wszystkim, że takie rozwiązanie jest lepsze od dotychczas stosowanego. Jednak organizatorzy nie skorzystali z mojej pomocy. Zazwyczaj „olewali” moje działania. Tak było i tym razem. Piotr powiedział: że nikt dotąd (oprócz Witka :) nie zgłaszał uwag do programu w wersji „salami”, więc nic nie będzie zmieniać.

Oczywiście, to szczegół. Ale właśnie takie, z pozoru nic nie znaczące, drobne elementy, kreują wizerunek każdej imprezy w oczach gości. Jeśli organizatorzy nie dbają o detale, to znaczy, że na evencie nie zależy im wcale. „Odwalają” tylko swoją „brudną robotę”. Chałturzą, aby jedynie wykazać się w statystykach :(

Tymczasem do biura przyszedł sam Mamut. Przez chwilę rozmawialiśmy o filmie, który nakręciłem podczas pierwszego łódzkiego Konwentu Twórców Komiksu w październiku 1991roku. Ale to historia na osobny wpis. W końcu, poruszyłem temat mojego festiwalowego stoiska, które przygotowuję od lat. Od początku łódzkich imprez komiksowych. Wszak jestem organizatorem pierwszej komiksowej giełdy :) Piotr skierował mnie do Mariusza, który zajmuje się organizacją strefy targowej festiwalu. I tu zaczęły się „schody” :(

Nie rezerwowałem wcześniej stolika na giełdzie kolekcjonerskiej ponieważ nie był mi potrzebny. Ale miesiąc wcześniej, zanim jeszcze którykolwiek z organizatorów zabrał się do pracy nad festiwalem, rozmawiałem z Mamutem. Tradycyjnie zaoferowałem mu swoją pomoc przy organizacji imprezy. Powiedział mi: „żebym zgłosił się w lipcu, kiedy jego współpracownicy wrócą z urlopów i żebym trzymał rękę na pulsie”. Niestety, rozmowy z Mamutem charakteryzują się tym, że zwierzak pamięta o nich przez kolejne pięć minut :( W podobnej sytuacji znalazł się „Biskup”, który jest drugim największym wystawcą festiwalowym (zaraz po Egmoncie). On też negocjował wcześniej warunki swojego stoiska z Mamutem i o nim również zwierzak zapomniał. Jestem ciekaw, czy tak samo dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gry traktuje sponsorów?.. Napiszę o tym jeszcze... Na szczęście, o Biskupie oraz innych znanych mi wystawcach pamiętałem ja. Osobiście poinformowałem ich, o kończących się wolnych miejscach w strefie targowej. Mimo, że nie należało to już do moich obowiązków. Przecież nie byłem już organizatorem. Na pewno, napiszę o tym jeszcze :)

Stolika nie rezerwowałem, ale w kiermaszu festiwalowym uczestniczyłem co roku od początku istnienia łódzkiej imprezy. Wiedzą o tym wszyscy organizatorzy eventu. Począwszy od dyrektora Mamuta, a na Mariuszu Dziamradze, w tym roku odpowiedzialnym za strefę targową, skończywszy. Co prawda, ten ostatni jest na etacie w EC1 dopiero drugi rok. Ale już wcześniej, chyba będzie z dziesięć lat, pętał się przy festiwalu organizując „turnieje” konsolowe. Miał więc świadomość, że nie jestem zwykłym „człowiekiem z ulicy”, tylko organizatorem festiwalu z długoletnim stażem. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy Mariusz oświadczył mi, że nie ma już miejsc na giełdzie kolekcjonerskiej.

Oczywiście, wyprowadziłem go z błędu. Powiedziałem, że nie chcę blokować cennych stolików innym kolekcjonerom. Kolekcjonerom?! To temat na osobny artykuł. Poprosiłem Mariusza o odrobinę przestrzeni dla moich standów. Trochę miejsca na podłodze, przy ścianie, którego nie zajmie nikt inny. Bowiem żaden stolik kolekcjonerski nie zmieści się na powierzchni o głębokości 30cm. Spojrzałem na plan stoisk i znalazłem wolną przestrzeń idealną dla mnie. Stosunkowo blisko giełdy kolekcjonerskiej i wejścia na główną halę. Ale okazało się, że Mariusz zaplanował tam ustawienie roweru z kawą?! Sic!

Wyobrażacie sobie. Rower, plus zbiornik z kawą na tle dużej białej ściany. Nie wiem jak wąski jest ten rower, ale z pewnością, dużo szerszy niż moje stojaki komiksowe. Na pewno będzie blokował wejście na halę. Nie mówiąc już o zapachu, który będzie roztaczał. A jeśli jeszcze staną przy nim klienci? Przejście będzie znacznie ograniczone. Rok temu, na festiwalu widziałem taki rower. Stał sobie na świeżym powietrzu, przed halą Atlas Areny. Ale widocznie awansował :) Niewykluczone też, że rower jest „znajomym królika” :( W ostatnich latach, nasiliła się tendencja obsadzania intratnych lokacji kumplami Mamuta. Przykład idzie z góry :( Pewnie napiszę o tym jeszcze... No cóż. Dożyłem czasów, w których na imprezie komiksowej rower z kawą jest ważniejszy od komiksów. Chyba czas umierać :(

Ta sytuacja przypomniała mi, moje wieloletnie monitowanie zwierzaka, żeby zakazał w trakcie festiwalu sprzedaży tłustych przekąsek, w hali Atlas Areny. Goście imprezy chętnie pałaszowali chrupki, czy inne nachosy, dostępne w punktach gastronomicznych, umieszczonych obok stoisk komiksowych (?!). A następnie tłustymi paluchami przeglądali wydawnictwa. Efekt takich poczynań widoczny był niestety, dopiero po pewnym czasie. Chciałbym zobaczyć minę autografożercy, który zechce pochwalić się znajomym oryginalnym rysunkiem Rosińskiego. Zdobytym z wielkim trudem na festiwalu. Otwiera album... a tu półprzezroczysta plama :( Pamiętam też jedną z odpowiedzi Mamuta. Zaproponował: że Contur kupi serwetki, które będzie wręczać wszystkim klientom punktów gastronomicznych. Ciekawe, jaki genialny sposób ma dyrektor festiwalu na rozlaną kawę? Może gąbkę? Na rachunek EC1 :)

Ale wróćmy do planu strefy targowej tegorocznego festiwalu w hali Expo. Mariusz powiedział mi: że powierzchnie nie opisane na mapce są jeszcze wolne. Wybrałem najbliższą, która okazała się jednak zajęta. Kolejna „wolna” przestrzeń również taką nie była. W tym momencie dotarło do mnie, że gdybym wskazał dowolny pusty punkt na planie, też byłby zajęty przez jakąś ważną firmę lub kolejnego „znajomego królika”. Trochę się zdenerwowałem i chyba podniosłem nieco głos. Wtedy Mariusz wpadł w histerię. Zaczął piszczeć: „żebym na niego nie krzyczał”. Że od dwóch lat jest etatowym pracownikiem EC1 i nie jestem jego szefem, żebym miał prawo się na niego wydzierać. Widocznie Mamut często go opieprza :) To się chyba nazywa mobbing?

Zrozumiałem, że argument posiadania etatu od dwóch lat, miał dodać Mariuszowi prestiżu. Przypomniałem mu wtedy, iż ja organizuję te imprezy od ponad ćwierć wieku. I gdyby nie moja wieloletnia praca, koleś nie miałby swojego ukochanego etatu. A nawet sam Mamut pewnie by występował w innym „cyrku” :) I choćby z tego powodu „zdobywca etatu” nie powinien mnie traktować jak upierdliwego petenta. Ale raczej jak kogoś, komu cała łódzka impreza wiele zawdzięcza. Z odrobiną szacunku. Nie mówiąc już, o życzliwości :( Odpowiedź była równie histeryczna, co głupia: „teraz wszyscy są organizatorami”. Dalsze moje wyjaśnienia Mariusz starał się zagłuszyć krzykiem. Wtedy spokojnie, tylko przez moment, pokazałem urzędasowi jak wygląda prawdziwy krzyk. Piski Mariusza nie mogły się z nim równać :) To wystarczyło. Niestety, nie było to zbyt mądre posunięcie z mojej strony. Ale nie lubię, jeśli ktoś mnie traktuje jak idiotę :( Wkrótce „przytruchtał” sam Mamut, który doskonale słyszał naszą „rozmowę” z sąsiedniego pokoju. Powiedział mi: „żebym przeprosił jego podwładnego, dlatego że krzyczę na niego w miejscu pracy”. Tak. Jakoś umkło :) dyrektorowi, że ów podwładny był powodem całego zamieszania.

Prawdopodobnie, powodem takiej reakcji Mariusza było „zmęczenie materiału” ludzkiego. Zauważyłem, że Mamut często narzuca swoim współpracownikom taką ilość obowiązków, z którymi nie mogą sobie poradzić. Nierzadko zmienia zdanie w kwestiach zasadniczych. Pod wpływem nieznanego impulsu. Wielokrotnie miałem okazję sam się o tym przekonać :( Na przykład: podczas ostatniego festiwalu zwierzak poprosił mnie (nie mógł mi kazać, bo nie byłem jego podwładnym :), żebym na planie strefy targowej dalej przeniósł stoisko stałego wystawcy, zinu „Mydło”. A na jego miejsce wstawił firmę handlującą kubkami i koszulkami (sprawdziłem to w Internecie)?! Oczywiście Mydło zaprotestowało :) i musiałem całą sprawę odkręcić. W pierwszy dzień festiwalu :( Niestety, fryzy z nazwą i numerem stoiska były już przygotowane wcześniej, przez firmę od zabudowy targowej. I nie miała ona możliwości tego zmienić. Ponieważ jej pracownicy musieliby rozebrać dwa stoiska. W czasie trwania imprezy (?!) Pozostały więc metody „partyzanckie” :) Czyli prowizorka. Bo taki charakter mają rokrocznie przygotowania do kolejnego festiwalu. Oczywiście sprawca całego bałaganu niczym się nie przejmował. Wydawał tylko rozkazy i wymagał ich realizacji. Bez względu na koszty :( Ostatnio również, stres związany z pracą przy festiwalu i odpowiedzialnością za jej efekty kumulował się w Mariuszu. Lecz kiedyś, w jakiś sposób musiał się rozładować. Miałem pecha, że akurat trafiłem na ten moment :(

Mariusz próbował mnie zakrzyczeć, ale się nie rozpłakał. Natomiast Iwona, która przez trzy lata pomagała przy imprezie, często tak reagowała na kontakt z „grubą skórą” dyrektora festiwalu. Iwona miała, z całej ekipy organizatorów, największe doświadczenie w przygotowywaniu różnych eventów. Wiem na pewno, że w hali Expo organizowała targi fotograficzne, o których budżecie zwierzak może tylko pomarzyć. Ponieważ nikt rozsądny nie powierzy mu takich pieniędzy :) Bez wątpienia, festiwalowi była potrzebna osoba z doświadczeniem Iwony. Jednak kobieta zrezygnowała z pracy. Po prostu, miała dość kontaktu z Mamutem :( Olbrzymiego stresu i nerwów z tym związanych. Tak więc, zwierzak ma już na sumieniu Iwonę. Czy będzie miał również Witka? Kto następny opuści ten „okręt”, dowodzony przez durnego „kapitana”?

Oczywiście, Mariusza przeprosiłem od razu. Za to, że miałem czelność podnieść głos na etatowego pracownika EC1 (od dwóch lat :)

Na zakończenie spotkania Mamut powiedział, że poinformuje mnie o moim miejscu w strefie targowej, kiedy tylko firma od zabudowy (?!) ukończy plan stoisk. Ciekawe, czy tym razem dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gry dotrzyma słowa?

Pewnie napiszę o tym jeszcze :(

sierpnia 24, 2019

13 lat prowizorki - Jaśnie Pan Urzędnik

3. Jaśnie Pan Urzędnik

Kiedyś myślałem, że w domu kultury tworzy się dobra niematerialne. Artyści kreując swoją sztukę sprawiają, że życie staje się piękniejsze. Pozytywna energia krąży w murach instytucji, a jej pracownicy pełnią służebną rolę wobec twórców. Byłem wtedy młody i głupi.

Szybko przekonałem się, że prawdziwa rzeczywistość jest inna. Wystarczyło zobaczyć przygotowania do pierwszego konwentu. Młodych rysowników, którzy mogli wreszcie zrealizować swoje marzenia. Stworzyć imprezę. Pokazać całemu światu własną twórczość. Widziałem jak gasł entuzjazm w oczach Conturowców borykających się z przygotowaniem wystawy. No i te dyskusje. Koszmarnie długie nasiadówki w biurze organizacyjnym, podczas których wałkowano kilkakrotnie te same tematy, mimo iż większość spraw była już ustalona. „Zabawne” dygresje kierownika wysłuchiwane po raz kolejny. Później, w trakcie konwentu, nieustanne strofowanie i presja „wielkiego brata”. Bezustanne poszukiwania zaginionych kluczy, oraz inne „uroki” współpracy z tą instytucją kulturalną. Czy możecie uwierzyć, że cały ten zamęt generowała jedna osoba?

Pracuj efektownie, ale nie wychylaj się. Pilnuj stołka. Wykonuj bez szemrania wszystkie polecenia służbowe i bądź lojalny w stosunku do przełożonych. Pilnuj stołka. Utrzymuj dobre stosunki z kierownictwem innych działów. Pilnuj stołka. Trzymaj krótko współpracowników niższych rangą. Pilnuj stołka. Bądź niezwykle ostrożny w stosunku do ludzi z zewnątrz. Lecz przede wszystkim,.. pilnuj stołka.

Gdyby Andrzej Sobieraj, kierownik działu zajmującego się w domu kultury organizacją różnych imprez, zdawał egzamin z powyższych zasad dobrego urzędnika, otrzymałby ocenę celującą. Jednak jego „pomoc” w przygotowaniach do konwentu była często problematyczna. W zasadzie, większość wad jakie w moim tekście przypisałem całej instytucji, wynikało z kontaktów z jego osobą. Lecz nie mogłem ich uniknąć, jeśli chciałem cokolwiek w ŁDeKu zrobić.

Przypominam sobie pewną historię. Było to jakiś czas po zakończeniu piątego konwentu w 1994 roku. Przygotowania wyssały ze mnie ostatnie soki. Na imprezę przygotowałem pierwszy numer antologii Komiks Forum, lecz nie mogłem odpowiednio go wypromować, ponieważ cały czas naprawiałem błędy innych. Dziwne że tylko ja, jako organizator, czułem się odpowiedzialny za wszystkie elementy konwentu. Po imprezie byłem wykończony i rozgoryczony. Miałem serdecznie dość bałaganu organizacyjnego, tworzonego przez niepoważnych ludzi. Postanowiłem więc sam zorganizować własną imprezę, również w domu kultury. Nie chciałem jednak mieć do czynienia z Sobierajem. Facet podczas konwentu wystarczająco mnie zmęczył. Był on powodem problemów z katalogiem oraz honorariami za prelekcje. Kierownik nie wywiązał się z ustnej umowy ze mną, bał się bowiem przekroczyć budżet imprezy, dlatego sam musiałem uregulować niektóre płatności.

Rozwiązanie kwestii Sobieraja było dziecinnie łatwe. Przygotowałem plan oraz kosztorys swojej imprezy, a następnie skierowałem się na wyższy szczebel instytucji. Pani dyrektor ŁDeKu doceniła moją pracę i po chwili namysłu zgodziła się na realizację zamierzenia. Zastrzegła jednak, że będę musiał kontaktować się z Sobierajem, ponieważ jest on kierownikiem jedynej komórki, która zajmuje się organizacją podobnych imprez w domu kultury. Chcąc nie chcąc, musiałem się na to zgodzić. Ale wtedy Sobieraj był już innym człowiekiem. Wyraźnie nabrał do mnie szacunku. Nie przeszkadzał mi w pracy, a nawet starał się pomagać. W końcu go zaakceptowałem, razem z jego wadami. Cóż, skoro był filarem nie do ruszenia.

Impreza się udała. Zgromadziła niemal tyle samo uczestników co konwent. Były wystawy, prelekcje, warsztaty komiksowe (po raz pierwszy), projekcje filmów, giełda oraz konkurs na komiks gazetowy. Pierwsze Targi Komiksu miały program niemal konwentowy. Ich realizacja kosztowała mnie trochę wysiłku, ale byłem zadowolony. Dzięki targom udowodniłem Conturowcom, że bez ich pomocy mogę zorganizować dużą imprezę. Mój sukces był tym większy, ponieważ wykonałem wszystko dysponując znikomymi środkami.

Chciałbym przybliżyć nieco charakter głównego „organizatora” festiwalu, tym wszystkim, którzy nie mieli okazji poznać go osobiście. Przypomnijcie sobie postać gospodarza domu z telewizyjnego serialu Alternatywy 4. Oczywiście kierownik z ŁDeKu nie jest takim prostakiem, jak bohater szklanego ekranu. Posiada mgr. przed nazwiskiem, więc ukończył różne szkoły. Jednak współpraca z nim, oraz „pomoc” jakiej udziela w trakcie przygotowań do kolejnej imprezy, podobne są często do efektów działań telewizyjnego Anioła. Słyszałem też nieco o wcześniejszej karierze kierownika. Jego współpracownicy z podłódzkiej placówki również „bardzo go lubili”.

Mimo wszystko, nauczyłem się pracować z Sobierajem. Dziwiło to Conturowców, zwłaszcza tych, którzy zetknęli się z nim bliżej. Oni nie potrafili go zaakceptować. Najdłużej przy organizacji konwentu wytrzymał Tomek Tomaszewski. Jednak w końcu, jemu również kierownik zbyt mocno zalazł za skórę. Przyczyniła się do tego pewna międzynarodowa wystawa, która nigdy nie doszła do skutku, ponieważ facet nie wykonał w odpowiednim czasie ważnego telefonu. Ale to już nie moja historia.

Kiedy zostałem sam na placu boju, zacząłem realizować wcześniejsze zamierzenia. Pierwszym był festiwal. Bardzo mi pomógł Kamil Śmiałkowski (nieświadomie zresztą). Mianowicie, na spotkaniu przed konwentem 1999 roku pokazałem kierownikowi ulotkę reklamującą krakowski Festiwal Komiksu i Mangi. Powiedziałem też, że jeśli nie zmienimy nazwy łódzkiej imprezy stracimy sponsorów i szanse na dalszy rozwój. Moja propozycja nie przypadła Sobierajowi do gustu. Na szczęście, w gabinecie oprócz niego była jeszcze Pani Ewa (pracownica działu). Zaproponowałem więc głosowanie nad zmianą nazwy. Pani Ewie festiwal podobał się bardziej od konwentu. I tak już zostało.

Ponieważ festiwal był moim pomysłem (Conturowcy nie chcieli zmieniać nazwy), przejąłem się bardzo jego organizacją. Poprawiłem regulamin konkursu i zacząłem aktywnie promować go w kraju i na świecie. Wynikiem tych działań były pierwsze zagraniczne prace na wystawie konkursowej. Zachęciło to mnie do dalszych wysiłków w tym kierunku. W kolejnych latach zająłem się propagowaniem festiwalu w internecie. Robiłem to na własną rękę, ponieważ ŁDeK jeszcze długi czas nie miał dostępu do sieci. Trochę przerażały mnie rachunki telefoniczne, ale miło było zobaczyć informacje o festiwalu na zagranicznych stronach. Impreza stała się międzynarodowa. Oprócz nowych uczestników konkursu mieliśmy także zagranicznych gości. Co prawda, ich nazwiska brzmiały raczej swojsko. Ale fakt pozostaje faktem.

Sobieraj „jadł mi z ręki”. Był bardzo zadowolony, ponieważ to on nominalnie zajmował się organizacją międzynarodowej imprezy. Wzrósł jego prestiż w gronie pozostałych kierowników ŁDeKu. Mnie nigdy nie zależało na splendorze, więc pozwoliłem Sobierajowi cieszyć się tą funkcją. Ale w przygotowaniach do imprezy kierownik był raczej papierową postacią. Wszelkie decyzje podejmowałem ja (oczywiście „w konsultacji”). Sobieraj tak uzależnił się od mojej opinii, że o mały włos nie doszło do kryzysu. Mianowicie, kiedy przed jednym z festiwali prace organizacyjne spiętrzyły się bardzo, nagle zamilkłem. Zbliżał się termin oddania katalogu do drukarni. Była to priorytetowa realizacja, więc musiałem zająć się nią w pierwszej kolejności. Tymczasem kierownik przeszkadzał mi w pracy, dzwoniąc co pół godziny z pytaniami o każdy szczegół imprezy. W końcu się wkurzyłem i wyłączyłem telefon na jeden dzień. Kiedy nazajutrz zjawiłem się w domu kultury, Sobieraj był na mnie bardzo obrażony. Powiedział: „Panie Witku, tyle spraw mamy na głowie, a pan nagle zamilkł. Już myśleliśmy, że coś się panu stało. Mieliśmy nawet zamiar wezwać pogotowie”. Hm... To miłe, że tak się wtedy troszczyli o mnie (czyli „woła roboczego”). Na szczęście, „złego diabli nie wezmą”...

Między komiksowymi imprezami kierownik zajmuje się równie ważnymi sprawami. Przygotowuje spotkania ludzi nadmiernie wysokich i magików, akwarystów i ptaszników, Piłsudczyków i Kresowiaków oraz miłośników starego Lwowa. Organizuje Dni Gór i Morza (albo odwrotnie), giełdy staroci, filatelistów i kaktusów, wystawy i koncerty, oraz wiele innych akcji o podobnym ciężarze gatunkowym. Oczywiście nie robi tego wszystkiego własnymi rękami, ale czuwa nad całością. Jak widać, jest niezmiernie wszechstronnym pracownikiem ŁDeKu.

Kierownik pod swoją opieką ma również kluby, zrzeszające niemal samych geriatryków. Sobieraj raczej nie przepada za młodzieżą. Może uczniowie szkoły, której klasy umieszczono nad jego gabinetem, dają się zanadto we znaki? Po co miałby zajmować się młodymi ludźmi? Znają oni przecież tyle atrakcyjnych sposobów na spędzenie wolnego czasu (szczególnie w biednym mieście). Na pewno nie powinni pałętać się po kulturalnej instytucji. Nic więc dziwnego, że mangowcy szukający miejsca dla swojego klubu, nie mieli szans u kierownika. Trochę szkoda, bo młoda krew byłaby bazą dla komiksowych działań domu kultury. Tak jak to było za czasów pierwszego Conturu. Teraz przed każdym dniem mangowym na festiwalu, Sobieraj musi od nowa zabiegać o ich względy. Nie ma bowiem komu powierzyć przygotowania tego punktu programu. Kierownik lubi utrudniać sobie życie.

Kolejny przykład, to Klub Miłośników Fantastyki. Dzięki mojemu poparciu, jego kariera w ŁDeKu zaszła nieco dalej. Spotykaliśmy się co tydzień przez pół roku, nie czyniąc żadnej szkody substancji domu kultury. Niestety, przed wakacjami Sobieraj skreślił nas z listy. Być może nie chciał zostawiać po sobie sprawnie działającej grupy, udawał się bowiem na zasłużoną emeryturę. Na pewno jednak zrobił to na złość mnie, ponieważ osobiście byłem w działalność klubu zaangażowany. No cóż. Łódzki Klub Miłośników Fantastyki działa od lat 70-tych. W swojej historii przetrwał stan wojenny, przemiany gospodarcze i ustrojowe, oraz wielokrotne przeprowadzki. Czy mógłby mu więc zaszkodzić jakiś urzędniczyna? Raczej nie. Zaczęliśmy więc spotykać się na korytarzu (jak w stanie wojennym). Miejsce to było bardziej gościnne od wielu sal ŁDeKu. W zimne dni, chętnie korzystały z niego pracujące pod domem kultury kobiety publiczne, oraz ich menadżerowie.

Znam zasady współpracy z ŁDeKiem. Wiem doskonale, że instytucja nie udostępnia pomieszczeń za darmo, nawet na działalność kulturalną. Aby więc nie płacić za wynajmowanie sal, oprócz spotkań klubowych powinniśmy również co jakiś czas organizować bardziej spektakularne akcje. Wszak dom kultury musi wykazywać się działalnością. Kto jednak ma się tym zajmować, skoro urzędnicy mają ręce zajęte trzymaniem własnych stołków?

Ponieważ wtedy byłem już banitą, poprosiłem prezesa klubu o prezentację Sobierajowi planowanych działań klubu fantastyki. Swoją rozmowę z kierownikiem streścił mi w jednym zdaniu: „Witek, jak mogłeś przez tyle lat współpracować z tym idiotą?”

Członkowie klubu fantastyki to poważni ludzie. Są wśród nich tłumacze literatury, prawnicy, informatycy. Łączą ich wspólne zainteresowania literaturą i sztuką. Mają na swoim koncie organizacje wielu konwentów, wystaw, przeglądów filmowych. Dlaczego więc nie mogą działać w ŁDeKu? W czym są oni gorsi od hodowców ptaszków lub zbieraczy kaktusów, ulubieńców Sobieraja? Czy w tej instytucji jest jeszcze miejsce na kulturę? Elementy fantastyki pojawiają się na każdym festiwalu. Ciągle więc potrzebni są eksperci. W ubiegłym roku kierownik importował prelegentów z Warszawy, chociaż pod nosem miał zawodowców. Koszty były znaczące, a efekty... Kto był na imprezie, ten widział. Na szczęście, brytyjski sponsor zapewnił wystarczającą ilość gotówki do zmarnowania. Czy Sobieraj zawsze musi wywarzać otwarte drzwi?

Niektóre „atrakcje” komiksowych imprez są zasługą kierownika. Na szczęście, niewiele jego projektów doszło do skutku. Zwykle brakowało wykonawców (facet jest od myślenia), albo środków na ich realizację. W programie festiwalu nie było więc komiksowych pocztówek, stempli i znaczków okolicznościowych, oraz występów folklorystycznych. Chociaż... Sobieraj kocha artystów wszelkiego autoramentu (najbardziej amatorów). Zawsze pragnął nasycić nimi każdą imprezę firmowaną przez jego Sekcję do spraw Ruchu Społeczno-Kulturalnego, Łódzkiego Domu Kultury. Właśnie kierownikowi festiwal zawdzięcza wszystkie jarmarczne akcje. Pamiętacie występy „niedzielnych” rycerzy w ubiegłym roku, albo koncert jazzowy rok wcześniej? To jego pomysły. Ale jaki mają one związek z komiksem?

Tylko jedno z zamierzeń Sobieraja przetrwało próbę czasu - aukcja. Jednak pierwszą licytację oryginalnych plansz oraz komiksów przygotowałem ja, podczas Stulecia Komiksu (1996). Była to kolejna impreza, którą sam organizowałem.

Oczywiście nie mogłem liczyć na pomoc finansową ze strony ŁDeKu. Poprosiłem więc kilku rysowników, aby przekazali jedną pracę na aukcję. Uzyskane pieniądze miały wspomóc imprezę. Sam również wystawiłem kilka komiksowych rarytasów z własnej kolekcji. W odróżnieniu od unikatowych grafik, komiksy zlicytowałem wszystkie. Świadczyło to o niewielkim zainteresowaniu oryginalnymi pracami ze strony uczestników aukcji. Plansze, które nie znalazły nabywców, zawisły w gabinecie Sobieraja. A ja znowu byłem sponsorom własnej imprezy... No proszę. Wymyśla, finansuje, realizuje. Idealny organizator.

Kierownik nigdy nie miał szczęścia do aukcji. Jeśli nawet udało mu się upłynnić wszystkie fanty, pojawiał się problem beneficjenta uzyskanych środków. Pamiętam kłopoty Sobieraja z odszukaniem dziecięcego hospicjum, o którym dowiedział się z telewizji, i postanowił je wspomóc. Cóż, nie łatwy jest los mecenasa za cudze pieniądze. Lecz nie ważny jest cel. Liczy się aukcja, czyli efektowny punkt programu. Niekiedy dziwił mnie sposób realizacji tego pomysłu. Zdarzało się, że klient niezadowolony zakupem wymieniał obiekt po licytacji. A co powiecie na wystawienie brudnego podkoszulka Chmielewskiego, który w trakcie festiwalu został przez autora poplamiony kawą. Pewnie nabył go jakiś fan Tytusa, pragnący sklonować Papcia Chmiela. Na koszulce zostały przecież komórki rysownika.

Możecie posądzać mnie o czepianie się drobiazgów. Ale przecież mądrość ludowa rzecze: „diabeł tkwi w szczegółach”. One to powodują początkowo niewielkie problemy, by w rezultacie doprowadzić do katastrofy. Czy nie stałoby się tak, gdyby łódzki Festiwal Komiksu nagle zniknął? Jak niewiele do tego brakuje. Wystarczy żeby Mamut przestał czerpać korzyści z imprezy. Co roku są inni sponsorzy, ponieważ poprzedni wycofali swoje poparcie, kiedy poznali jego „talent organizacyjny”. A jeśli kolejnych mecenasów zabraknie? Będzie mniej pieniędzy na przygotowanie imprezy. Nie wystarczy już wtedy „okruszków” dla Mamuta, i zapomni on o festiwalu tak, jak pożegnał się z Paradą Wolności. Kto więc zajmie się organizacją? Emeryt na pewno sam nie przygotuje imprezy. Byłoby to zabójcze dla jego zdrowia. A poza tym, jak wielokrotnie powtarzał, on na komiksie się nie zna. Czy kolejna inicjatywa kulturalna zniknie z mojego miasta?

Dom kultury stracił już niejedną szansę. Raz jeszcze pozwolę sobie wrócić do moich działań. Oprócz komiksów interesuję się grami komputerowymi. Zawsze wiedziałem, że w tej gałęzi rozrywki drzemią ogromne możliwości. Zachęcony sukcesem Stulecia Komiksu oraz targów, postanowiłem zorganizować imprezę dla graczy. Wyzwanie było ogromne, ponieważ sam musiałem zajmować się każdym szczegółem. Sobieraj mówił: „Panie Witku, ja się na tym nie znam. Pan zrobi to lepiej.”, i spychał na mnie wszystkie obowiązki. Załatwiałem więc komputery, nagrody i promocję całej imprezy. Było to dość trudne, zważywszy że budżet wynosił... zero złotych. A przecież musiałem w nim jeszcze uwzględnić honorarium dla pani sprzedającej bilety, oraz nadgodziny pracowników domu kultury. Oczywiście nie mogłem nawet marzyć o materialnym wynagrodzeniu mojej pracy. To nie leżało w naturze ŁDeKu (kierownik tak mówił).

Turniej komputerowych graczy nazwałem Cyberiada. Słowo to, będące tytułem zbioru opowiadań fantastycznych Sanisława Lema, dobrze kojarzyło się z igrzyskami (spartakiada) cybernetycznych wojowników. Ku olbrzymiemu zaskoczeniu kierownika, impreza odniosła spory sukces. Przysporzyła mu oprócz sławy organizatora, parę groszy do kasy ŁDeKu. Ale jak długo mogłem realizować turnieje, angażując jedynie własne siły? Nie jestem specjalnie łasy na nagrody. Udowodniłem to wielokrotnie pracując społecznie przy realizacji różnych projektów. Ale jak długo można harować na czyjeś konto?  W 2003 roku Łódzki Dom Kultury obchodził 50-lecie swojego istnienia. Z tej okazji Sobieraja ruszyło sumienie i zapragnął uhonorować moją współpracę z instytucją. Mowa była o jakimś dyplomie dla „zasłużonego działacza kultury” (czy jakoś tak). Ale na szczęście, nic z tego nie wyszło. Jak bym się dzisiaj czuł obdarowany taką „marchewką”?

Ostatnią edycję Cyberiady zorganizowałem w roku 1999, czyli rok wcześniej, zanim ruszyły World Cyber Games, światowe igrzyska komputerowych graczy. Wydarzenie które obecnie tak chętnie relacjonują media. Tym razem, w przygotowaniach pomagał mi człowiek z warszawskiej firmy reklamowej. Po zakończeniu imprezy powiedział do mnie: „Daj sobie spokój z organizacją Cyberiady w ŁDeKu. W domu kultury nie ma warunków dla tej imprezy. Łatwiej byłoby zrobić turniej w budynku obok (Textilimpex). A najchętniej, to odkupiłbym od Ciebie prawa do niej i zrobiłbym ją w Warszawie”. Mimo że byłem jedynym prawdziwym organizatorem, nie sprzedałem praw do Cyberiady. Nie zrobiłem też kolejnej imprezy. Miałem dość harówki, z której korzyści czerpali inni.

Podobny los spotkał wkrótce Targi Komiksu, które przez kilka lat organizowałem w maju. Również grudniowa Gwiazdka z Komiksem w ŁDeKu raczej się nie odbędzie. A pamiętacie comiesięczne spotkania komiksowe? One również przez parę lat zajmowały miłośników historii obrazkowych. Sobieraj już nie jest ich „organizatorem”. Nadeszła kolej na festiwal. Co się stanie z imprezą, kiedy zabraknie sponsorów, a Mamut porzuci nową „zabawkę”?

Kiedyś otrzymałem propozycję zorganizowania imprezy komiksowej w łódzkiej Hali Expo. Miało to być przedsięwzięcie wyłącznie komercyjne. Mamut rzuciłby się na temat wszystkimi czterema kończynami. Ja jednak uważałem, że komiksowa impreza w tak dużym obiekcie nie zarobiłaby na siebie. Nie chciałem też, aby organizatorzy ponosząc straty zrazili się do komiksu. Dlatego zrezygnowałem z oferty. Myślę jednak, że w takiej hali można byłoby przygotować akcję łączącą różne gatunki kultury popularnej. Targi Pop Kultury, na których komiks mógłby zaistnieć obok filmu, muzyki, mody... Byłaby to świetna promocja dla miasta. Czy ktoś wykorzysta ten pomysł?

Ale zanadto odbiegłem od tematu. O Sobieraju wspomnę jeszcze nie raz w tym tekście. Mimo wszystko, życzę kierownikowi spokojnej emerytury. Mam nadzieję, że nie będzie już straszył na Festiwalu Komiksu.

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 18, 2019

13 lat prowizorki - Łódzki Dom Kultury

2. Łódzki Dom Kultury

To osobliwa instytucja, tkwiąca głęboko korzeniami w zamierzchłych czasach. Współpracowałem z nią kilkanaście lat organizując przeróżne imprezy (nie tylko komiksowe). Jednak zawsze potrafiła mnie zadziwić. Wiele układów i zależności personalnych jest dla mnie tajemnicą do dziś. Nie mogę zrozumieć również ogromnej niechęci do porozumienia, a niekiedy nawet okazywana wrogość między różnymi działami domu kultury. Doprawdy, każdy z nich jest państwem w państwie. Aby można było cokolwiek uzyskać od najniższego rangą pracownika dowolnej komórki, należy zdobyć przychylność jej naczelnika. Taka sytuacja skutecznie utrudnia wszelkie działania organizacyjne.

Na przykład: kiedy w 2002 roku część sal ŁDeKu była remontowana i kiermasz wydawnictw musiałem urządzić w sali kinowej (wtedy jeszcze bez foteli), z której wyjścia prowadzą między innymi do galerii fotograficznej. Naturalnym wydawało się skorzystanie z niej, aby uczestnicy festiwalu mogli łatwo dostać się na wystawy komiksowe usytuowane na wyższych piętrach (galerie połączone są wspólną klatką schodową). Pomimo iż festiwal miał „zielone światło” od dyrekcji ŁDeKu, żadna siła nie była w stanie nakłonić kierownika galerii fotograficznej do współpracy. Dlatego każdy uczestnik imprezy, który będąc na kiermaszu zapragnął obejrzeć prace konkursowe, musiał zejść dwa piętra niżej, przejść do drugiej klatki schodowej, i dopiero pokonawszy trzy kondygnacje wzwyż mógł znaleźć się w galerii. Proste.

W domu kultury znajdują się dwie sale kinowe, a ostatnie lata obfitują w ekranizacje literatury obrazkowej. Pomyślałem kiedyś, że można byłoby przy okazji festiwalu zorganizować w kinach ŁDeKu tygodniowy przegląd filmów komiksowych. Wzbogaciłby on repertuar łódzkich kin, a jednocześnie skutecznie informował o zbliżającej się imprezie. Niestety, przez wiele lat pomysł ten był sprawnie torpedowany przez kierownika kina, oburzonego tak narzuconą formą aktywności. Pewnego razu cała sprawa otarła się nawet o dyrekcję instytucji. W wyniku czego, wyraźnie skruszony kierownik kina poprosił mnie o listę filmów do projekcji. Lecz wybrał z niej jedynie tytuły, które jemu pasowały, i puścił je bez żadnej reklamy w czasie, który był dla niego odpowiedni. W ten sposób zademonstrował swój stosunek do organizatorów międzynarodowej imprezy. Nic więc dziwnego, że Instytut Brytyjski, który patronował festiwalowi w ubiegłym roku, do przeglądu filmów wybrał kino... odległe o 2 kilometry od ŁDeKu.

Rokrocznie czyha na organizatorów festiwalu wiele podobnych problemów. Przeważnie zdarza się, że czegoś nie można zrobić, bo akurat komuś to przeszkadza. A jeśli nawet jest szansa aby urzeczywistnić jakieś zamierzenie bezkonfliktowo, to najpierw należy dostąpić łaski odpowiedniego pracownika domu kultury. Pamiętam własne perypetie w galerii. Zanim zaczynałem realizować wystawy, obliczałem ile będę potrzebował ram, w których będą umieszczone prace. Następnie ustalałem z działem technicznym termin dostarczenia do galerii wystarczającej ich ilości (kilkudziesięciu). Jednak określonego dnia czekało na mnie tylko kilka sztuk. Kolejne kilkanaście ram otrzymałem łaskawie po pewnym czasie. Ponadto oburzony dostawca zaznaczał, że jego kierownik nie informował go o moich potrzebach. Teraz musiałem zwrócić się z prośbą do kierownika działu odpowiedzialnego za festiwal. Jeśli miałem szczęście i ŁDeKowy zegar nie wybił jeszcze magicznej godziny 16 (po której zamiera wszelkie konstruktywne życie tej instytucji) mogłem otrzymać następnych kilkanaście ram. Nadal było ich mało, lecz kontynuowałem pracę. Brakujące ramy kierownik zwykle wygrzebywał gdzieś z czeluści ŁDeKu, i kończyłem wystawę (niestety, dopiero pierwszą). Praca przy organizacji festiwalu co roku przypomina zmagania przysłowiowej muchy w smole. Zawsze powtarza się ten sam scenariusz, tak jakby impreza była organizowana po raz pierwszy. Przepraszam, w latach ubiegłych były problemy ze stelażami i czystymi szybami (oraz cudownymi koszyczkami), których zawsze brakowało, ale w końcu można było zgromadzić wystarczającą ilość (niektóre kryły się w bardzo ciekawych miejscach). Podobne perypetie związane są także z przygotowaniem kiermaszu. Nikt w domu kultury nigdy nie wie ile jest wolnych stolików, ławek, gablot, krzeseł, oraz gdzie one się aktualnie znajdują. Tak jakby przedmioty te żyły własnym życiem. Przed każdą imprezą muszę je tropić od nowa. Czasami myślę, że wszystkie schematy realizacji zamierzeń należą w tej instytucji do jakiegoś odwiecznego, tajemnego rytuału, o którego przebieg dbają najstarsi rezydenci ŁDeKu...

Mimo to, że mam kontakty z ŁDeKiem od wielu lat, ciągle poraża mnie biurokracja rządząca działaniami tej instytucji. Aby wykonać kserokopię jakiegoś dokumentu, przygotować w pracowni komputerowej ulotkę lub afisz informujący o jakimkolwiek działaniu, należy sporządzić szczegółowe zamówienie, które musi uzyskać akceptację (podpis) dyrektora, lub przynajmniej kierownika działu. Kłopoty wynikające z konieczności sprostania tym wymogom zabierają czas i rujnują nerwy każdego, nawet najbardziej odpornego organizatora. Jednak myliłby się ktoś sądząc, że jeśli posiada ważne (opatrzone podpisem szefa), ŁDeKowe zamówienie, wszystkie drzwi instytucji stoją przed nim otworem. Dopiero wtedy zaczynają się schody. Bowiem każdy pracownik ŁDeKu jest panem i władcą własnego stanowiska pracy, w myśl zasady: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. ŁDeK nie zatrudnia zwykłych ludzi. Nic więc dziwnego, że posiadacz certyfikatu spotyka na swej drodze barona kserografu, magnata komputerowego lub cesarzową księgowości. Jeśli trafi on na dobry humor pana i uzyska natychmiastową audiencję, może nazywać siebie szczęściarzem. Przeważnie jednak usłyszy: „maniana” (chyba, że ma znajomości), bo pracownik jest właśnie zajęty lekturą prasy, układaniem pasjansa albo grą w kulki. Nie od dziś wiadomo, że w kulturze nie zarabia się wiele. Być może więc jaka płaca, taka praca. Są jednak inne profity. Słyszałem o pewnym pracowniku domu kultury zajmującym „kluczowe” stanowisko, którego cała rodzina już dawno urządziła się za wielką wodą. Zaś on sam, mimo zachęty z ich strony, nie zamierza opuścić kraju przodków. Tutaj jest kimś. Piastuje „ważny” urząd. Ludzie muszą się z nim liczyć. A kim byłby za granicą?... Dom kultury zatrudnia ludzi z wyższym wykształceniem, jako pracowników fizycznych. Ale są również tacy (pracują w biurze), którzy nie potrafią zredagować ulotki informacyjnej o najmniejszej nawet imprezie (a może im się nie chce). Jestem pewien, że gdyby kiedyś zbłąkani terroryści, albo życzliwi kosmici przyczynili się do redukcji pogłowia personelu ŁDeKu o połowę, nikt nie zauważyłby ich braku.

Żeby więc na własnej skórze nie odczuwać wpływu biurokratycznej machiny, często sam przygotowywałem potrzebne materiały. Robiłem to również w trosce o ich jakość, ponieważ plakaty, ulotki, zaproszenia czy inne druki wykonywane na zlecenie, wyglądały przeważnie na robotę pod przymusem. Nigdy nie zapomnę plakatu, jaki stworzył na turniej komputerowy naczelny grafik ŁDeKu. Spójrzcie uważnie na „dzieła” tego „artysty” towarzyszące festiwalowi co roku. Totalna amatorszczyzna. W ostatnich latach dyrekcja domu kultury zabroniła korzystania z usług zewnętrznych, więc moje działania wiązały się niestety z dodatkowymi kosztami, które oczywiście ponosiłem z własnej kieszeni. Tłumaczenia w rodzaju: że ŁDeKowa kserokopiarka jest kiepskiej jakości, albo że zależy na czasie, a „Pana Ździsia” nie ma już w pracy (bo pracuje na pół etatu), nie pomagały. Rachunkami za kserokopie mógłbym dzisiaj wytapetować sobie mieszkanie.

Czasami pracownicy ŁDeKu sami utrudniają sobie życie (pewnie z nudów). Zaczynają od drobiazgów, takich jak brak numeratora do biletów. Może wygodniej jest ręcznie opisać kilka tysięcy pasków. Bilety są drukiem ścisłego zarachowania, więc muszą być ponumerowane. Krążą legendy o numeratorze oraz o innych przydatnych narzędziach, jak klucze do stelaży, lub śrubokręty. Ale tak naprawdę, to nikt żadnego z nich nigdy nie widział. I jeśli kiedykolwiek ujrzycie festiwalowy bilet z wydrukowanym numerem, będzie to sprawka drukarni (ale przecież one są kserowane), a może ja zafunduję im numerator... Nie będzie to mój pierwszy „sponsoring” tej instytucji. Parę lat temu organizowałem tu Cyberiadę (turniej komputerowy). W czasie przygotowań do kolejnej imprezy okazało się, że w domu kultury nie będzie wystarczającej ilości przedłużaczy do komputerów. Mój kolega, który miał sklep komputerowy, zgodził się wypożyczyć mi kilka sztuk na weekend. Jednak po Cyberiadzie przedłużacze zniknęły (może uciekły), więc musiałem kupić nowe.

W biurze organizacyjnym festiwalu funkcjonuje zeszyt, w którym muszą być notowane ze szczegółami (numer, rozmówca, cel rozmowy) wszystkie zamiejscowe i komórkowe rozmowy telefoniczne. Przecież biling nie pokaże tematu rozmowy. Informacje zawarte w zeszycie kontrolowane są w regularnych odstępach czasu, a pracownice biura odpowiadają za wszelkie wątpliwości. Zdarzało im się zapłacić karę za niezidentyfikowane rozmowy, więc boją się telefonować. Dzięki temu, kiedy przed ubiegłorocznym festiwalem Sobieraj (kierownik) wyjechał do sanatorium, jego współpracownice rzadko konsultowały przygotowania z szefem. Obawiały się podjąć jakąkolwiek decyzję, dlatego codziennie (przez osiem godzin) „pracowały” jedynie nad kolorowymi pismami dla pań. Przed każdą imprezą, kilka razy w tygodniu odwiedzam biuro organizacyjne. Zgadnijcie, kto najczęściej „wisi” na telefonie? A jaka wyniknęła afera, kiedy zeszyt kontrolny po festiwalu zaginął. Na szczęście, obyło się bez ofiar wśród personelu. Okazało się bowiem, że Mamut (mamut) „przypadkowo” go zabrał (miał niezłą lekturę). Mimo to widać gołym okiem, że postęp cywilizacyjny nie obcy jest włodarzom domu kultury. Kilka lat temu, żeby wysłać faks z ŁDeKu, niezbędna była pisemna zgoda dyrektora. Natomiast faksować można było tylko raz w tygodniu, w środę (międzynarodowy dzień faksu?)...

To wszystko pikuś. Przed ostatnim festiwalem zadziwiły mnie panie z księgowości. Nikt rozsądny o brak zajęć nigdy by ich nie posądzał. A jednak. Postanowiły one wystawiać faktury VAT do każdego stolika na giełdzie. Oczywiście swoją akcję motywowały odpowiednim, ważnym przepisem Urzędu Skarbowego. Wiem doskonale, że nie był to najważniejszy powód ich działań. Musiały przecież zaznaczyć swoją obecność przy organizacji międzynarodowej imprezy. Trochę były zdziwione niewielkim zainteresowaniem fakturami ze strony uczestników giełdy. Jednak specjalnie nie zraziły się tym faktem. Zapewne przy następnej okazji będą dołączały fakturę do każdego biletu festiwalowego... A może wystarczyłoby stosowną informację umieścić na bilecie. Nie, byłoby to zbyt proste.

Gdybym chciał opowiedzieć o wszystkich „urokach” Łódzkiego Domu Kultury powstałaby gruba książka. Nie mam jednak czasu, ani chęci aby się tym zająć. Poza tym pozbawiłbym rozrywki przyszłych organizatorów festiwalu... Świadom ograniczeń i problemów, jakie stawia przed organizatorami substancja domu kultury, byłem naprawdę zaskoczony, kiedy po trzech latach starań udało mi się zorganizować dla uczestników festiwalu niedrogie noclegi na terenie ŁDeKu. Tak więc instytucja jest reformowalna. Być może za kilka lat komiks wkroczy nawet do galerii fotograficznej. Boję się o tym marzyć...

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 10, 2019

13 lat prowizorki - wstęp

Pozwalam sobie w tym miejscu przypomnieć początki łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii organizacji tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi.

To były inne czasy. Komiks nadal nie cieszył się zbytnią sympatią, ani w mediach, ani wśród potencjalnych konsumentów dóbr kultury. Wydawnictw popularnych było niewiele. A bardziej ambitnych propozycji, praktycznie wcale. Ludzie Conturu i innych nieformalnych grup twórczych (związanych z festiwalem) kończyli studia i „uciekali” z łodzi, za pracą, bądź karierą. Organizacją imprezy praktycznie zajmowałem się tylko ja. Pod patronatem Sobieraja, oczywiście. W ostatnich latach pomagał mi Piotr Kasiński. Czasami pojawiał się Mamut, który na stałe rezydował w Warszawie. Ponoć zdarzyło mu się załatwić, raz czy dwa,  jakiegoś sponsora imprezie (wie to tylko Sobieraj). Jednak przeważnie, bardziej swoimi działaniami wprowadzał zamęt, niż pomagał w organizacji festiwalu. Zresztą, zostało mu to do dziś :(

13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora

13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora - okładka publikacji o historii festiwalu komiksu
13 lat prowizorki - okładka

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

Czy komiks jest sztuką?

Historie obrazkowe towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. Ta forma przekazywania myśli pojawiła się dużo wcześniej niż powstało pismo. Począwszy od prehistorycznych rysunków naskalnych, poprzez egipskie hieroglify oraz bogato ilustrowane, średniowieczne księgi, przekaz wizualny ukazywał swoją uniwersalność. Koś kiedyś powiedział: „jeden obraz, to tysiąc słów”. Jak wiele w tym prawdy. Jestem pewien, że XXI wiek będzie erą cywilizacji obrazkowej. Media już teraz atakują nas zewsząd niezliczoną ilością przekazów wizualnych. Bez prasy, reklamy, filmu, telewizji, oraz internetu nie mogłaby istnieć współczesna cywilizacja. Dzięki mediom docierają do nas proste komunikaty o naturze otaczającego świata, ale również obrazy przemyślane, które wnikając do ludzkiej świadomości pobudzają głębsze uczucia. Wszystkie one są składnikiem obecnej rzeczywistości.

Film jest młodszym bratem komiksu. On również komunikuje się z odbiorcą za pomocą obrazu. W przeciągu stu lat historii kinematografii powstawały arcydzieła gatunku, ale też realizacje nie warte obejrzenia. Jednak dla każdego myślącego człowieka oczywiste jest, że reżyser kręcąc film może stworzyć dzieło sztuki. I choć nie zawsze się to udaje, produkcja filmów powszechnie uważana jest za działalność artystyczną. Publicyści zajmujący się w naszym kraju kulturą znają dorobek światowego kina, lecz niewielu z nich poznało arcydzieła literatury obrazkowej. Czy więc powinni oni wyrokować o wartości artystycznej komiksu jedynie na podstawie skromnego dorobku naszych twórców? Chyba nie. Tym bardziej, że nie możemy pochwalić się większymi osiągnięciami w tej dziedzinie. Kogoś znającego komiks światowy nie zainteresują przecież opowieści z Kajtkiem i Kokoszem, które są jedynie słabą namiastką przygód Asterixa. Zwariowany Tytus, czy milicjant Żbik również nie wzbudzą większej ciekawości. Przez rodzimych miłośników komiksu uznawane niemal za arcydzieła gatunku, poza granicami kraju historie te będą tylko elementami naszego folkloru. Nawet Rosiński, jedyny Polak, który odniósł w komiksie światowy sukces, i jest niewątpliwie wysoko cenionym twórcą, ma niewielkie szanse, aby jego dorobek zostawił głębszy ślad w historii gatunku. Moim zdaniem, większy potencjał drzemie w nowych polskich rysownikach.

Nie jestem krytykiem sztuki, ani kulturoznawcą. Czy więc powinienem głosić że: komiks jest gatunkiem sztuki? Pomyślmy. Skoro opakowanie tkaniną budowli, lub umieszczenie przez twórcę w przestrzeni układu obiektów jest uznawane za działanie artystyczne. Tak prozaiczny przedmiot użytkowy jak krzesło może być dziełem sztuki, dlaczego nie mógłby nim stać się przekaz myśli w formie ciągu obrazów. Komiks na świecie jest bardziej doceniany. Zarówno jako produkt kultury masowej, ale też jako medium posiadające potencjał artystyczny. Utwory literatury obrazkowej nierzadko honorowane są przez znawców sztuki najbardziej prestiżowymi nagrodami. Natomiast w naszym kraju komiks jest powszechnie uznawany za rozrywkę dla dzieci, lub niedojrzałych intelektualnie, infantylnych maniaków. Taki sposób postrzegania gatunku kreują zgodnie media i wydawcy, ale również organizatorzy Festiwalu Komiksu. Jedynie twórcy próbują nieśmiało sprzeciwiać się podobnym stereotypom. Zanim jednak wywołają oni zmianę w świadomości rodaków, powinni opanować do perfekcji arkana komiksowego języka. Dopiero wtedy okaże się, że tworzenie historii obrazkowych rzeczywiście jest sztuką.

List otwarty do miłośników komiksu...

Międzynarodowy Festiwal Komiksu

Nic na to nie poradzę, ale czuję się odpowiedzialny za wizerunek tej imprezy. Od początku pomagałem przy organizacji łódzkich konwentów komiksowych, a ostatnio robiłem nawet więcej. Kiedyś przekonałem organizatorów do zmiany nazwy z konwentu na festiwal. Później, w trosce o zwiększenie siły przebicia, dodałem określenie międzynarodowy. Chciałem, żeby impreza stała się wielka. Aby popularyzowała komiks w Polsce i promowała rodzimych twórców na świecie. Była świętem tego gatunku sztuki. Żeby stała się Międzynarodowym Festiwalem Komiksu znanym nie tylko w naszym kraju.

Od pierwszego łódzkiego konwentu w 1991 roku formuła corocznych spotkań miłośników komiksu w Łódzkim Domu Kultury uległa niewielkim zmianom. Kiedyś organizatorzy nie mieli możliwości, obecnym brakuje woli. Przykro mi to stwierdzić, ale obecny kształt festiwalu jest ciągle daleki od mojego wyobrażenia o nim. Podobną opinię prezentuje wielu uczestników odwiedzających imprezę. Przyczyn takiego stanu jest wiele.

Łódzki Dom Kultury - główny organizator imprezy, traktuje festiwal niemal tak samo jak spotkania miłośników Lwowa, giełdy kolekcjonerów staroci czy wystawy kaktusów. Czyli, należy zebrać grupę zapaleńców, która w oparciu o własne środki i możliwości zrobi show. W normalnym świecie impreza na miarę Międzynarodowego Festiwalu Komiksu byłaby doskonałą okazją do promocji miasta, a przynajmniej instytucji, która ją organizuje. W budżecie miasta byłyby środki na rozwój takiej inicjatywy. Niestety, w naszych realiach jest odwrotnie. Nie dość, że pieniędzy nie ma, to czasami jako organizator czuję się niczym piąte koło u wozu...

Dla Stowarzyszenia Twórców Contur (nie mylić z grupą rysowników Contur), a raczej „konturu” Mamuta - współorganizatora imprezy, festiwal jest doskonałą okazją do skoku na kasę od sponsorów. Dla tego zwierzaka mniej ważny jest wizerunek imprezy czy promocja komiksu, od dobrego samopoczucia firm, które wspomagają festiwal (owa troska nie jest bynajmniej bezinteresowna). Oczywiście sponsorzy też mają swoje prawa, lecz nie można podporządkować im wszystkich działań. W końcu, to nie dla nich organizowany jest festiwal...

Twórcy komiksów również nie traktują festiwalu jak święto. Oczywiście pojawiają się oni na imprezie dość licznie. Uczestniczą w spotkaniach autorskich, seansach autografów. Niekiedy ich prace pojawiają się na wystawach środowiskowych. Lecz robią to wszystko bez przekonania. Jakby z obowiązku (niektórym zdarza się zapomnieć o własnym spotkaniu autorskim). A przecież to właśnie z myślą o nich przygotowywany jest festiwal...

Wydawcy literatury obrazkowej zauważają imprezę (choć nie wszyscy). Jednak większość z nich traktuje festiwal jak kolejną okazję do sprzedaży wydawnictw. Jedynie Mandragora i Egmont interesują się promocją własnych publikacji. Zapraszają twórców na spotkania autorskie. Corocznie przygotowują na festiwal specjalną ofertę komiksów. I to wszystko. Nigdy żaden wydawca nie pokusił się o przygotowanie nawet najmniejszej ekspozycji, prezentującej na przykład prace publikowanych autorów lub plany wydawnicze. A przecież byłaby to doskonała promocja...

Media to osobliwy problem. Zazwyczaj interesują się festiwalem dopiero w trakcie jego trwania. Nie ma więc mowy o wcześniejszej promocji imprezy, tak aby zainteresowała się nią większa liczba potencjalnych uczestników. Zwykły czytelnik komiksów dowiaduje się o festiwalu zbyt późno, aby mógł go odwiedzić. Dlatego frekwencję przeważnie budują jedynie najzagorzalsi fani literatury obrazkowej, zwłaszcza mający dostęp do Internetu. Bowiem tylko to medium informuje wcześniej o wszelkich działaniach komiksowego światka. Osobna sprawa to echa festiwalu. Czytając relacje prasowe z imprezy zawsze dziwiłem się ile błędów merytorycznych może popełnić dziennikarz opisujący festiwal. Ale zazwyczaj (niestety) zajmują się tym ludzie, którzy nie są specjalistami w temacie. Jednak palmę pierwszeństwa w kategorii totalnych bzdur niepodzielnie dzierżą dyskusje internetowe. Kampania negatywna to najgorszy sposób promocji festiwalu. Witamy w polskim piekiełku...

Miłośnicy komiksu z roku na rok pojawiają się na imprezie mniej licznie. Czyżby nie przyciągały ich atrakcje programu? A może nie interesuje ich specjalna oferta wydawców (czasami po promocyjnej cenie), oraz propozycje oficyn niezależnych (niedostępne w normalnej dystrybucji)? Co się dzieje ze zwykłymi czytelnikami komiksów? Oni z reguły trafiają do Łódzkiego Domu Kultury przypadkowo. Powodem takiego stanu rzeczy jest brak polityki informacyjnej oraz właściwej promocji festiwalu...

Powyższe tematy rozwijam na swojej stronie. Zapraszam do dyskusji tych wszystkich, których interesuje los Międzynarodowego Festiwalu Komiksu oraz polskiej literatury obrazkowej.

Pozdrawiam.
Witek Idczak - komiksforum@wp.pl (adres już nieaktualny)


Piątek 12 marca 2004 roku

Znany jestem wśród organizatorów festiwalu z donośnego głosu (może to początek głuchoty), oraz kontrowersyjnych (dla niektórych) wypowiedzi. Być może dlatego wiele moich uwag i pomysłów dotyczących imprezy nie mogłem przedstawić w trakcie zwykłej rozmowy. Współpracownicy często przerywali mi w pół zdania, nie pozwalając dostatecznie umotywować moich zamierzeń. Postanowiłem więc do dyskusji o kształcie kolejnej imprezy wybrać pisemną formę prezentacji poglądów. Takie rozwiązanie nie było zbyt wygodne dla mnie, bowiem nie posiadam talentu literackiego. Musiałem jednak znaleźć sposób, aby wreszcie wyrzucić z siebie to, co od dłuższego czasu leżało mi na duszy.

Moje poglądy nie są zbyt wielką tajemnicą dla (pozostałych trzech) organizatorów festiwalu. Jednak postanowiłem przedstawić je również szerszemu ogółowi komiksowego fandomu. Zdumiała mnie reakcja na mój czyn człowieka, z którym przez lata współpracowałem. Kiedy przekroczyłem dzisiaj próg jego gabinetu, znalazłem się w... przedszkolu. Sobieraj zachowywał się tak, jakbym zabrał mu jego ulubioną zabawkę. Nie pozwolił mi dotknąć komputera, mimo iż tydzień wcześniej szkoliłem na nim obsługującą go panią. W końcu wyprosił mnie z pokoju mówiąc, że musi załatwić jakąś sprawę. Przed publikacją mojego listu wielokrotnie zostawałem sam przy komputerze (nawet kilka godzin). Często również, jako osobie zaufanej, był mi powierzany klucz od pomieszczenia. A tu nagle taka zmiana. W taki sposób dowiedziałem się, że zostałem banitą... Taka reakcja Sobieraja budzi we mnie tym większy niesmak, zważywszy ile facet ten, oraz cała instytucja mnie zawdzięcza. Przez kilkanaście lat służyłem mu pomocą w najróżniejszych sprawach. Sam realizowałem wiele imprez (nie tylko komiksowych), których organizacja była zaliczona na konto Sobieraja, oraz działu przez niego kierowanego. Człowiek ten zawsze mógł na mnie liczyć. Lecz kiedy popełniłem świętokradztwo w postaci upublicznienia kulisów festiwalu, facet się ode mnie odwrócił. W jego biurze stałem się persona non grata.

Nasuwa mi się pewna refleksja. Kiedy w latach ubiegłych poruszałem w obecności Sobieraja temat niepochlebnej opinii dotyczącej festiwalu, publikowanej w prasie branżowej oraz Internecie, moje uwagi zbywał stwierdzeniem: „a niech sobie piszą”. Mnie to bolało, bowiem w realizację każdego pomysłu wkładałem wiele wysiłku. Dlatego ataki na festiwal traktowałem jak skierowane na moją osobę, i pisałem sprostowania. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy Sobieraj sam znalazł się w sieci. I chociaż moje uwagi nie były tak ostre, jak niektóre opinie z forów dyskusyjnych (czy wypowiedzi Śledzia), popadłem w niełaskę. Może prawda zawarta w moich słowach zabolała Sobieraja bardziej, niż najgorsze oszczerstwa? Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, pewnie całą tę sytuację skomentowałbym odpowiednim, soczystym epitetem. Ale jako „stary” organizator postanowiłem pisać dalej... Początkowa forma mojej internetowej wypowiedzi, łagodnie traktowała substancję ŁDeKu. Natomiast o wybrykach Sobieraja nie pisałem wcale. Chciałem dać szansę temu urzędnikowi domu kultury. Miałem bowiem nadzieję, że facet jeszcze się wyprostuje. Niestety, jego struktura okazała się zanadto skostniała (stara, „dobra” szkoła). Teraz, skoro nie mam już nic do stracenia, nie widzę powodu aby dłużej oszczędzać organizatorów festiwalu.

Hm. W programie najbliższej WSKi (Warszawskie Spotkania Komiksowe) rozbawił mnie punkt: „spotkanie z organizatorami tegorocznego MFK”. W pierwszej chwili pomyślałem: kogo jeszcze (oprócz Kasińskiego) Mamut wyciągnie z kapelusza? Wszak Sobieraj chyba się nie zjawi (ŁDeK nie wypłaca już delegacji). A może pojawią się w Warszawie pozostałe „martwe dusze” Conturu. Ale przecież Mamut z Kasińskim to już liczba mnoga. Zapewne tylko oni dwaj roztaczać będą miraże festiwalu przed uczestnikami spotkania. Radziłbym notować ich wypowiedzi. Zabawnie wypadną w konfrontacji z rzeczywistością (tak jak to było w przypadku ubiegłorocznego patronatu Fantastyki).

1. Pierwsze lata

Bez wątpienia, pierwszy Ogólnopolski Konwent Twórców Komiksu odbył się zimą 1991 roku w Kielcach. Pojawili się na nim (niezbyt licznie) wyłącznie autorzy komiksów. Krążyły opowieści, że spotkanie odbywało się w dość osobliwej atmosferze (C2H5OH). Gościli na nim także młodzi rysownicy z grupy Contur, nazwani „pieszczotliwie” przez pozostałych uczestników „mafią łódzką”. Kształt oraz forma kieleckiego konwentu nie przypadł łodzianom specjalnie do gustu, dlatego postanowili przygotować kolejną imprezę własnymi siłami w Łodzi.

Łódzki Dom Kultury zainteresował się inicjatywą młodych twórców. Konwent w nowej formule zorganizowany został jeszcze jesienią tego samego roku. Tym razem impreza była otwarta dla wszystkich zainteresowanych komiksem: twórców, wydawców, krytyków oraz miłośników literatury obrazkowej. Głównym elementem konwentu stał się konkurs komiksowy, który od początku cieszył się ogromnym zainteresowaniem rysowników z całego kraju, oraz uczestników imprezy.

Sukces pierwszego łódzkiego konwentu był w dużej mierze wynikiem ogromnego entuzjazmu, z jakim Conturowcy przystąpili do realizacji własnych marzeń. Łódzki Dom Kultury również był zauroczony współpracą z młodymi twórcami. Jednak konfrontacja zapału, ale też młodzieńczej niefrasobliwości ówczesnych licealistów, z ustalonymi regułami szacownej instytucji nie mogła wytrzymać próby czasu. Nic więc dziwnego, że w kolejnych latach szeregi organizatorów stopniowo się przerzedzały. Pozostali jedynie najwięksi zapaleńcy oraz ci, którym udział w imprezie mógł przynieść korzyści.

Jestem miłośnikiem sztuki komiksowej. Znam prace wielu polskich rysowników. Uważam, że grafików mamy doskonałych. Często jednak forma opowiadanej historii nie dorównuje warstwie plastycznej dzieła. Na pierwszym konwencie było mało komiksów, które by mnie zainteresowały. Twórcy sprawnie posługiwali się rysunkiem, lecz brakowało im znajomości języka komiksu. Postanowiłem więc zorganizować giełdę, dzięki której młodzi autorzy komiksów mieliby dostęp do materiałów szkoleniowych z całego świata. W kolejnych latach zaczęły napływać na konkurs coraz lepsze prace. Nie było jednak wydawców, którzy chcieliby publikować najciekawsze historie. Zdecydowałem że sam się tym zajmę, aby najlepsze komiksy nie odeszły w zapomnienie. Tak powstał pierwszy katalog konwentowy.

Początkowo młodzi organizatorzy konwentu mieli wiele pomysłów na rozwój imprezy. Wszelako zawsze brakowało ludzi, którzy chcieli je realizować. Kiedy dodatkowo pojawiały się problemy, zapał Conturowców nagle znikał. W grupie brakowało osoby, która miałaby wizję przyszłej imprezy, i potrafiła ukierunkować działania organizacyjne. Urzędnik domu kultury, który „opiekował się” konwentem, nie był zainteresowany funkcją lidera. On przecież zajmował się „ważniejszymi” sprawami. Poza tym, nadawał na innych falach, więc dla młodych ludzi był zupełnie obcy. Od początku przyglądałem się zmaganiom Conturowców z materią domu kultury. Jednak trzymałem się na uboczu, zajmując się tylko giełdą oraz wydawnictwami. Uważałem bowiem, że to ich impreza i tylko oni mają prawo decydować o jej kształcie. Kiedy jednak zauważyłem, że łatwiej rozwiązuję problemy organizacyjne, zaproponowałem Conturowcom większą pomoc. Na jednym ze spotkań przed kolejną imprezą oznajmiłem, że mógłbym zostać koordynatorem działań organizacyjnych. Chłopcy doceniali mój wkład w przygotowanie konwentu, dlatego też o mały włos (Agnieszki) nie zostałem kierownikiem imprezy. Kto wie, jak wglądałby dzisiejszy festiwal, gdybym wtedy objął tę funkcję?

Jednak historia potoczyła się inaczej. Conturowcy znaleźli lidera w postaci Jakuba Wiejackiego. Z jego inicjatywy powstało pierwsze stowarzyszenie. Postanowiłem nie przeszkadzać, choć przeczuwałem dalszy rozwój wydarzeń. Usunąłem się w cień i wróciłem do wcześniej podjętych działań. Niekiedy sugerowałem drobne zmiany, albo nowe posunięcia organizacyjne. Wybrałem spokojną drogę ewolucji, zamiast gwałtownych przemian. Może źle zrobiłem?

ciąg dalszy...

sierpnia 06, 2019

stoiska festiwalowe „obok kibla”

Dzisiaj odwiedziłem biuro organizatorów Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier. Dowiedziałem się tam, że układ stoisk w strefie targowej festiwalu będzie przygotowywany przez firmę od zabudowy targowej. Jest to rozwiązanie bardzo wygodne dla organizatorów festiwalu. Ale czy równie dobre dla „starych” wystawców, którzy odwiedzali łódzką imprezę w czasach, kiedy jeszcze wyniki sprzedaży komiksów nie były zbyt obiecujące? Czy powinni oni się dziwić, jeśli ich stoiska znajdą się na końcu hali targowej. Gdzieś „obok kibla” :(

Organizując strefę targową, od początku istnienia łódzkiej imprezy komiksowej, starałem się przygotować ją tak, aby uwzględnić potrzeby wydawców od lat wiernych festiwalowi. Oczywiście, nie mogłem dogodzić wszystkim. Ale wątpię, żeby firma od zabudowy targowej wykazała się podobną starannością. Najwięksi wystawcy mogą spać spokojnie. O interesy Egmontu i Multiversum zadbał już sam Mamut. Natomiast mniejsi wydawcy zostaną potraktowani w myśl zasady: „zapłać i spier..laj”. A firma od zabudowy targowej umieści ich stoisko tam, gdzie będzie jej wygodnie. Takie traktowanie mniejszych podmiotów wpisuje się doskonale w „nową świecką tradycję”. Zapoczątkowaną przez warszawski Comic-Con. Liczy się tylko wynik finansowy imprezy :(

Jak już wspomniałem, pomagałem przy organizacji łódzkich imprez od początku ich istnienia. Jestem też nieoficjalnym kronikarzem tych eventów. Kiedyś popełniłem: „13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora”. Od tamtego czasu zdarzyło się, przy organizacji festiwalu, wiele śmiesznych, strasznych lub dziwacznych sytuacji. Teraz, odkąd nie muszę już przygotowywać strefy targowej, mogę wreszcie zająć się ich spisywaniem :)

Moje wspomnienia pojawią się wkrótce na blogu: komiksforum.blogspot.com
Wrzucę tu też „13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora”. Dla tych, którzy jeszcze tego nie czytali :)