sierpnia 24, 2019

13 lat prowizorki - Jaśnie Pan Urzędnik

3. Jaśnie Pan Urzędnik

Kiedyś myślałem, że w domu kultury tworzy się dobra niematerialne. Artyści kreując swoją sztukę sprawiają, że życie staje się piękniejsze. Pozytywna energia krąży w murach instytucji, a jej pracownicy pełnią służebną rolę wobec twórców. Byłem wtedy młody i głupi.

Szybko przekonałem się, że prawdziwa rzeczywistość jest inna. Wystarczyło zobaczyć przygotowania do pierwszego konwentu. Młodych rysowników, którzy mogli wreszcie zrealizować swoje marzenia. Stworzyć imprezę. Pokazać całemu światu własną twórczość. Widziałem jak gasł entuzjazm w oczach Conturowców borykających się z przygotowaniem wystawy. No i te dyskusje. Koszmarnie długie nasiadówki w biurze organizacyjnym, podczas których wałkowano kilkakrotnie te same tematy, mimo iż większość spraw była już ustalona. „Zabawne” dygresje kierownika wysłuchiwane po raz kolejny. Później, w trakcie konwentu, nieustanne strofowanie i presja „wielkiego brata”. Bezustanne poszukiwania zaginionych kluczy, oraz inne „uroki” współpracy z tą instytucją kulturalną. Czy możecie uwierzyć, że cały ten zamęt generowała jedna osoba?

Pracuj efektownie, ale nie wychylaj się. Pilnuj stołka. Wykonuj bez szemrania wszystkie polecenia służbowe i bądź lojalny w stosunku do przełożonych. Pilnuj stołka. Utrzymuj dobre stosunki z kierownictwem innych działów. Pilnuj stołka. Trzymaj krótko współpracowników niższych rangą. Pilnuj stołka. Bądź niezwykle ostrożny w stosunku do ludzi z zewnątrz. Lecz przede wszystkim,.. pilnuj stołka.

Gdyby Andrzej Sobieraj, kierownik działu zajmującego się w domu kultury organizacją różnych imprez, zdawał egzamin z powyższych zasad dobrego urzędnika, otrzymałby ocenę celującą. Jednak jego „pomoc” w przygotowaniach do konwentu była często problematyczna. W zasadzie, większość wad jakie w moim tekście przypisałem całej instytucji, wynikało z kontaktów z jego osobą. Lecz nie mogłem ich uniknąć, jeśli chciałem cokolwiek w ŁDeKu zrobić.

Przypominam sobie pewną historię. Było to jakiś czas po zakończeniu piątego konwentu w 1994 roku. Przygotowania wyssały ze mnie ostatnie soki. Na imprezę przygotowałem pierwszy numer antologii Komiks Forum, lecz nie mogłem odpowiednio go wypromować, ponieważ cały czas naprawiałem błędy innych. Dziwne że tylko ja, jako organizator, czułem się odpowiedzialny za wszystkie elementy konwentu. Po imprezie byłem wykończony i rozgoryczony. Miałem serdecznie dość bałaganu organizacyjnego, tworzonego przez niepoważnych ludzi. Postanowiłem więc sam zorganizować własną imprezę, również w domu kultury. Nie chciałem jednak mieć do czynienia z Sobierajem. Facet podczas konwentu wystarczająco mnie zmęczył. Był on powodem problemów z katalogiem oraz honorariami za prelekcje. Kierownik nie wywiązał się z ustnej umowy ze mną, bał się bowiem przekroczyć budżet imprezy, dlatego sam musiałem uregulować niektóre płatności.

Rozwiązanie kwestii Sobieraja było dziecinnie łatwe. Przygotowałem plan oraz kosztorys swojej imprezy, a następnie skierowałem się na wyższy szczebel instytucji. Pani dyrektor ŁDeKu doceniła moją pracę i po chwili namysłu zgodziła się na realizację zamierzenia. Zastrzegła jednak, że będę musiał kontaktować się z Sobierajem, ponieważ jest on kierownikiem jedynej komórki, która zajmuje się organizacją podobnych imprez w domu kultury. Chcąc nie chcąc, musiałem się na to zgodzić. Ale wtedy Sobieraj był już innym człowiekiem. Wyraźnie nabrał do mnie szacunku. Nie przeszkadzał mi w pracy, a nawet starał się pomagać. W końcu go zaakceptowałem, razem z jego wadami. Cóż, skoro był filarem nie do ruszenia.

Impreza się udała. Zgromadziła niemal tyle samo uczestników co konwent. Były wystawy, prelekcje, warsztaty komiksowe (po raz pierwszy), projekcje filmów, giełda oraz konkurs na komiks gazetowy. Pierwsze Targi Komiksu miały program niemal konwentowy. Ich realizacja kosztowała mnie trochę wysiłku, ale byłem zadowolony. Dzięki targom udowodniłem Conturowcom, że bez ich pomocy mogę zorganizować dużą imprezę. Mój sukces był tym większy, ponieważ wykonałem wszystko dysponując znikomymi środkami.

Chciałbym przybliżyć nieco charakter głównego „organizatora” festiwalu, tym wszystkim, którzy nie mieli okazji poznać go osobiście. Przypomnijcie sobie postać gospodarza domu z telewizyjnego serialu Alternatywy 4. Oczywiście kierownik z ŁDeKu nie jest takim prostakiem, jak bohater szklanego ekranu. Posiada mgr. przed nazwiskiem, więc ukończył różne szkoły. Jednak współpraca z nim, oraz „pomoc” jakiej udziela w trakcie przygotowań do kolejnej imprezy, podobne są często do efektów działań telewizyjnego Anioła. Słyszałem też nieco o wcześniejszej karierze kierownika. Jego współpracownicy z podłódzkiej placówki również „bardzo go lubili”.

Mimo wszystko, nauczyłem się pracować z Sobierajem. Dziwiło to Conturowców, zwłaszcza tych, którzy zetknęli się z nim bliżej. Oni nie potrafili go zaakceptować. Najdłużej przy organizacji konwentu wytrzymał Tomek Tomaszewski. Jednak w końcu, jemu również kierownik zbyt mocno zalazł za skórę. Przyczyniła się do tego pewna międzynarodowa wystawa, która nigdy nie doszła do skutku, ponieważ facet nie wykonał w odpowiednim czasie ważnego telefonu. Ale to już nie moja historia.

Kiedy zostałem sam na placu boju, zacząłem realizować wcześniejsze zamierzenia. Pierwszym był festiwal. Bardzo mi pomógł Kamil Śmiałkowski (nieświadomie zresztą). Mianowicie, na spotkaniu przed konwentem 1999 roku pokazałem kierownikowi ulotkę reklamującą krakowski Festiwal Komiksu i Mangi. Powiedziałem też, że jeśli nie zmienimy nazwy łódzkiej imprezy stracimy sponsorów i szanse na dalszy rozwój. Moja propozycja nie przypadła Sobierajowi do gustu. Na szczęście, w gabinecie oprócz niego była jeszcze Pani Ewa (pracownica działu). Zaproponowałem więc głosowanie nad zmianą nazwy. Pani Ewie festiwal podobał się bardziej od konwentu. I tak już zostało.

Ponieważ festiwal był moim pomysłem (Conturowcy nie chcieli zmieniać nazwy), przejąłem się bardzo jego organizacją. Poprawiłem regulamin konkursu i zacząłem aktywnie promować go w kraju i na świecie. Wynikiem tych działań były pierwsze zagraniczne prace na wystawie konkursowej. Zachęciło to mnie do dalszych wysiłków w tym kierunku. W kolejnych latach zająłem się propagowaniem festiwalu w internecie. Robiłem to na własną rękę, ponieważ ŁDeK jeszcze długi czas nie miał dostępu do sieci. Trochę przerażały mnie rachunki telefoniczne, ale miło było zobaczyć informacje o festiwalu na zagranicznych stronach. Impreza stała się międzynarodowa. Oprócz nowych uczestników konkursu mieliśmy także zagranicznych gości. Co prawda, ich nazwiska brzmiały raczej swojsko. Ale fakt pozostaje faktem.

Sobieraj „jadł mi z ręki”. Był bardzo zadowolony, ponieważ to on nominalnie zajmował się organizacją międzynarodowej imprezy. Wzrósł jego prestiż w gronie pozostałych kierowników ŁDeKu. Mnie nigdy nie zależało na splendorze, więc pozwoliłem Sobierajowi cieszyć się tą funkcją. Ale w przygotowaniach do imprezy kierownik był raczej papierową postacią. Wszelkie decyzje podejmowałem ja (oczywiście „w konsultacji”). Sobieraj tak uzależnił się od mojej opinii, że o mały włos nie doszło do kryzysu. Mianowicie, kiedy przed jednym z festiwali prace organizacyjne spiętrzyły się bardzo, nagle zamilkłem. Zbliżał się termin oddania katalogu do drukarni. Była to priorytetowa realizacja, więc musiałem zająć się nią w pierwszej kolejności. Tymczasem kierownik przeszkadzał mi w pracy, dzwoniąc co pół godziny z pytaniami o każdy szczegół imprezy. W końcu się wkurzyłem i wyłączyłem telefon na jeden dzień. Kiedy nazajutrz zjawiłem się w domu kultury, Sobieraj był na mnie bardzo obrażony. Powiedział: „Panie Witku, tyle spraw mamy na głowie, a pan nagle zamilkł. Już myśleliśmy, że coś się panu stało. Mieliśmy nawet zamiar wezwać pogotowie”. Hm... To miłe, że tak się wtedy troszczyli o mnie (czyli „woła roboczego”). Na szczęście, „złego diabli nie wezmą”...

Między komiksowymi imprezami kierownik zajmuje się równie ważnymi sprawami. Przygotowuje spotkania ludzi nadmiernie wysokich i magików, akwarystów i ptaszników, Piłsudczyków i Kresowiaków oraz miłośników starego Lwowa. Organizuje Dni Gór i Morza (albo odwrotnie), giełdy staroci, filatelistów i kaktusów, wystawy i koncerty, oraz wiele innych akcji o podobnym ciężarze gatunkowym. Oczywiście nie robi tego wszystkiego własnymi rękami, ale czuwa nad całością. Jak widać, jest niezmiernie wszechstronnym pracownikiem ŁDeKu.

Kierownik pod swoją opieką ma również kluby, zrzeszające niemal samych geriatryków. Sobieraj raczej nie przepada za młodzieżą. Może uczniowie szkoły, której klasy umieszczono nad jego gabinetem, dają się zanadto we znaki? Po co miałby zajmować się młodymi ludźmi? Znają oni przecież tyle atrakcyjnych sposobów na spędzenie wolnego czasu (szczególnie w biednym mieście). Na pewno nie powinni pałętać się po kulturalnej instytucji. Nic więc dziwnego, że mangowcy szukający miejsca dla swojego klubu, nie mieli szans u kierownika. Trochę szkoda, bo młoda krew byłaby bazą dla komiksowych działań domu kultury. Tak jak to było za czasów pierwszego Conturu. Teraz przed każdym dniem mangowym na festiwalu, Sobieraj musi od nowa zabiegać o ich względy. Nie ma bowiem komu powierzyć przygotowania tego punktu programu. Kierownik lubi utrudniać sobie życie.

Kolejny przykład, to Klub Miłośników Fantastyki. Dzięki mojemu poparciu, jego kariera w ŁDeKu zaszła nieco dalej. Spotykaliśmy się co tydzień przez pół roku, nie czyniąc żadnej szkody substancji domu kultury. Niestety, przed wakacjami Sobieraj skreślił nas z listy. Być może nie chciał zostawiać po sobie sprawnie działającej grupy, udawał się bowiem na zasłużoną emeryturę. Na pewno jednak zrobił to na złość mnie, ponieważ osobiście byłem w działalność klubu zaangażowany. No cóż. Łódzki Klub Miłośników Fantastyki działa od lat 70-tych. W swojej historii przetrwał stan wojenny, przemiany gospodarcze i ustrojowe, oraz wielokrotne przeprowadzki. Czy mógłby mu więc zaszkodzić jakiś urzędniczyna? Raczej nie. Zaczęliśmy więc spotykać się na korytarzu (jak w stanie wojennym). Miejsce to było bardziej gościnne od wielu sal ŁDeKu. W zimne dni, chętnie korzystały z niego pracujące pod domem kultury kobiety publiczne, oraz ich menadżerowie.

Znam zasady współpracy z ŁDeKiem. Wiem doskonale, że instytucja nie udostępnia pomieszczeń za darmo, nawet na działalność kulturalną. Aby więc nie płacić za wynajmowanie sal, oprócz spotkań klubowych powinniśmy również co jakiś czas organizować bardziej spektakularne akcje. Wszak dom kultury musi wykazywać się działalnością. Kto jednak ma się tym zajmować, skoro urzędnicy mają ręce zajęte trzymaniem własnych stołków?

Ponieważ wtedy byłem już banitą, poprosiłem prezesa klubu o prezentację Sobierajowi planowanych działań klubu fantastyki. Swoją rozmowę z kierownikiem streścił mi w jednym zdaniu: „Witek, jak mogłeś przez tyle lat współpracować z tym idiotą?”

Członkowie klubu fantastyki to poważni ludzie. Są wśród nich tłumacze literatury, prawnicy, informatycy. Łączą ich wspólne zainteresowania literaturą i sztuką. Mają na swoim koncie organizacje wielu konwentów, wystaw, przeglądów filmowych. Dlaczego więc nie mogą działać w ŁDeKu? W czym są oni gorsi od hodowców ptaszków lub zbieraczy kaktusów, ulubieńców Sobieraja? Czy w tej instytucji jest jeszcze miejsce na kulturę? Elementy fantastyki pojawiają się na każdym festiwalu. Ciągle więc potrzebni są eksperci. W ubiegłym roku kierownik importował prelegentów z Warszawy, chociaż pod nosem miał zawodowców. Koszty były znaczące, a efekty... Kto był na imprezie, ten widział. Na szczęście, brytyjski sponsor zapewnił wystarczającą ilość gotówki do zmarnowania. Czy Sobieraj zawsze musi wywarzać otwarte drzwi?

Niektóre „atrakcje” komiksowych imprez są zasługą kierownika. Na szczęście, niewiele jego projektów doszło do skutku. Zwykle brakowało wykonawców (facet jest od myślenia), albo środków na ich realizację. W programie festiwalu nie było więc komiksowych pocztówek, stempli i znaczków okolicznościowych, oraz występów folklorystycznych. Chociaż... Sobieraj kocha artystów wszelkiego autoramentu (najbardziej amatorów). Zawsze pragnął nasycić nimi każdą imprezę firmowaną przez jego Sekcję do spraw Ruchu Społeczno-Kulturalnego, Łódzkiego Domu Kultury. Właśnie kierownikowi festiwal zawdzięcza wszystkie jarmarczne akcje. Pamiętacie występy „niedzielnych” rycerzy w ubiegłym roku, albo koncert jazzowy rok wcześniej? To jego pomysły. Ale jaki mają one związek z komiksem?

Tylko jedno z zamierzeń Sobieraja przetrwało próbę czasu - aukcja. Jednak pierwszą licytację oryginalnych plansz oraz komiksów przygotowałem ja, podczas Stulecia Komiksu (1996). Była to kolejna impreza, którą sam organizowałem.

Oczywiście nie mogłem liczyć na pomoc finansową ze strony ŁDeKu. Poprosiłem więc kilku rysowników, aby przekazali jedną pracę na aukcję. Uzyskane pieniądze miały wspomóc imprezę. Sam również wystawiłem kilka komiksowych rarytasów z własnej kolekcji. W odróżnieniu od unikatowych grafik, komiksy zlicytowałem wszystkie. Świadczyło to o niewielkim zainteresowaniu oryginalnymi pracami ze strony uczestników aukcji. Plansze, które nie znalazły nabywców, zawisły w gabinecie Sobieraja. A ja znowu byłem sponsorom własnej imprezy... No proszę. Wymyśla, finansuje, realizuje. Idealny organizator.

Kierownik nigdy nie miał szczęścia do aukcji. Jeśli nawet udało mu się upłynnić wszystkie fanty, pojawiał się problem beneficjenta uzyskanych środków. Pamiętam kłopoty Sobieraja z odszukaniem dziecięcego hospicjum, o którym dowiedział się z telewizji, i postanowił je wspomóc. Cóż, nie łatwy jest los mecenasa za cudze pieniądze. Lecz nie ważny jest cel. Liczy się aukcja, czyli efektowny punkt programu. Niekiedy dziwił mnie sposób realizacji tego pomysłu. Zdarzało się, że klient niezadowolony zakupem wymieniał obiekt po licytacji. A co powiecie na wystawienie brudnego podkoszulka Chmielewskiego, który w trakcie festiwalu został przez autora poplamiony kawą. Pewnie nabył go jakiś fan Tytusa, pragnący sklonować Papcia Chmiela. Na koszulce zostały przecież komórki rysownika.

Możecie posądzać mnie o czepianie się drobiazgów. Ale przecież mądrość ludowa rzecze: „diabeł tkwi w szczegółach”. One to powodują początkowo niewielkie problemy, by w rezultacie doprowadzić do katastrofy. Czy nie stałoby się tak, gdyby łódzki Festiwal Komiksu nagle zniknął? Jak niewiele do tego brakuje. Wystarczy żeby Mamut przestał czerpać korzyści z imprezy. Co roku są inni sponsorzy, ponieważ poprzedni wycofali swoje poparcie, kiedy poznali jego „talent organizacyjny”. A jeśli kolejnych mecenasów zabraknie? Będzie mniej pieniędzy na przygotowanie imprezy. Nie wystarczy już wtedy „okruszków” dla Mamuta, i zapomni on o festiwalu tak, jak pożegnał się z Paradą Wolności. Kto więc zajmie się organizacją? Emeryt na pewno sam nie przygotuje imprezy. Byłoby to zabójcze dla jego zdrowia. A poza tym, jak wielokrotnie powtarzał, on na komiksie się nie zna. Czy kolejna inicjatywa kulturalna zniknie z mojego miasta?

Dom kultury stracił już niejedną szansę. Raz jeszcze pozwolę sobie wrócić do moich działań. Oprócz komiksów interesuję się grami komputerowymi. Zawsze wiedziałem, że w tej gałęzi rozrywki drzemią ogromne możliwości. Zachęcony sukcesem Stulecia Komiksu oraz targów, postanowiłem zorganizować imprezę dla graczy. Wyzwanie było ogromne, ponieważ sam musiałem zajmować się każdym szczegółem. Sobieraj mówił: „Panie Witku, ja się na tym nie znam. Pan zrobi to lepiej.”, i spychał na mnie wszystkie obowiązki. Załatwiałem więc komputery, nagrody i promocję całej imprezy. Było to dość trudne, zważywszy że budżet wynosił... zero złotych. A przecież musiałem w nim jeszcze uwzględnić honorarium dla pani sprzedającej bilety, oraz nadgodziny pracowników domu kultury. Oczywiście nie mogłem nawet marzyć o materialnym wynagrodzeniu mojej pracy. To nie leżało w naturze ŁDeKu (kierownik tak mówił).

Turniej komputerowych graczy nazwałem Cyberiada. Słowo to, będące tytułem zbioru opowiadań fantastycznych Sanisława Lema, dobrze kojarzyło się z igrzyskami (spartakiada) cybernetycznych wojowników. Ku olbrzymiemu zaskoczeniu kierownika, impreza odniosła spory sukces. Przysporzyła mu oprócz sławy organizatora, parę groszy do kasy ŁDeKu. Ale jak długo mogłem realizować turnieje, angażując jedynie własne siły? Nie jestem specjalnie łasy na nagrody. Udowodniłem to wielokrotnie pracując społecznie przy realizacji różnych projektów. Ale jak długo można harować na czyjeś konto?  W 2003 roku Łódzki Dom Kultury obchodził 50-lecie swojego istnienia. Z tej okazji Sobieraja ruszyło sumienie i zapragnął uhonorować moją współpracę z instytucją. Mowa była o jakimś dyplomie dla „zasłużonego działacza kultury” (czy jakoś tak). Ale na szczęście, nic z tego nie wyszło. Jak bym się dzisiaj czuł obdarowany taką „marchewką”?

Ostatnią edycję Cyberiady zorganizowałem w roku 1999, czyli rok wcześniej, zanim ruszyły World Cyber Games, światowe igrzyska komputerowych graczy. Wydarzenie które obecnie tak chętnie relacjonują media. Tym razem, w przygotowaniach pomagał mi człowiek z warszawskiej firmy reklamowej. Po zakończeniu imprezy powiedział do mnie: „Daj sobie spokój z organizacją Cyberiady w ŁDeKu. W domu kultury nie ma warunków dla tej imprezy. Łatwiej byłoby zrobić turniej w budynku obok (Textilimpex). A najchętniej, to odkupiłbym od Ciebie prawa do niej i zrobiłbym ją w Warszawie”. Mimo że byłem jedynym prawdziwym organizatorem, nie sprzedałem praw do Cyberiady. Nie zrobiłem też kolejnej imprezy. Miałem dość harówki, z której korzyści czerpali inni.

Podobny los spotkał wkrótce Targi Komiksu, które przez kilka lat organizowałem w maju. Również grudniowa Gwiazdka z Komiksem w ŁDeKu raczej się nie odbędzie. A pamiętacie comiesięczne spotkania komiksowe? One również przez parę lat zajmowały miłośników historii obrazkowych. Sobieraj już nie jest ich „organizatorem”. Nadeszła kolej na festiwal. Co się stanie z imprezą, kiedy zabraknie sponsorów, a Mamut porzuci nową „zabawkę”?

Kiedyś otrzymałem propozycję zorganizowania imprezy komiksowej w łódzkiej Hali Expo. Miało to być przedsięwzięcie wyłącznie komercyjne. Mamut rzuciłby się na temat wszystkimi czterema kończynami. Ja jednak uważałem, że komiksowa impreza w tak dużym obiekcie nie zarobiłaby na siebie. Nie chciałem też, aby organizatorzy ponosząc straty zrazili się do komiksu. Dlatego zrezygnowałem z oferty. Myślę jednak, że w takiej hali można byłoby przygotować akcję łączącą różne gatunki kultury popularnej. Targi Pop Kultury, na których komiks mógłby zaistnieć obok filmu, muzyki, mody... Byłaby to świetna promocja dla miasta. Czy ktoś wykorzysta ten pomysł?

Ale zanadto odbiegłem od tematu. O Sobieraju wspomnę jeszcze nie raz w tym tekście. Mimo wszystko, życzę kierownikowi spokojnej emerytury. Mam nadzieję, że nie będzie już straszył na Festiwalu Komiksu.

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?