sierpnia 18, 2019

13 lat prowizorki - Łódzki Dom Kultury

2. Łódzki Dom Kultury

To osobliwa instytucja, tkwiąca głęboko korzeniami w zamierzchłych czasach. Współpracowałem z nią kilkanaście lat organizując przeróżne imprezy (nie tylko komiksowe). Jednak zawsze potrafiła mnie zadziwić. Wiele układów i zależności personalnych jest dla mnie tajemnicą do dziś. Nie mogę zrozumieć również ogromnej niechęci do porozumienia, a niekiedy nawet okazywana wrogość między różnymi działami domu kultury. Doprawdy, każdy z nich jest państwem w państwie. Aby można było cokolwiek uzyskać od najniższego rangą pracownika dowolnej komórki, należy zdobyć przychylność jej naczelnika. Taka sytuacja skutecznie utrudnia wszelkie działania organizacyjne.

Na przykład: kiedy w 2002 roku część sal ŁDeKu była remontowana i kiermasz wydawnictw musiałem urządzić w sali kinowej (wtedy jeszcze bez foteli), z której wyjścia prowadzą między innymi do galerii fotograficznej. Naturalnym wydawało się skorzystanie z niej, aby uczestnicy festiwalu mogli łatwo dostać się na wystawy komiksowe usytuowane na wyższych piętrach (galerie połączone są wspólną klatką schodową). Pomimo iż festiwal miał „zielone światło” od dyrekcji ŁDeKu, żadna siła nie była w stanie nakłonić kierownika galerii fotograficznej do współpracy. Dlatego każdy uczestnik imprezy, który będąc na kiermaszu zapragnął obejrzeć prace konkursowe, musiał zejść dwa piętra niżej, przejść do drugiej klatki schodowej, i dopiero pokonawszy trzy kondygnacje wzwyż mógł znaleźć się w galerii. Proste.

W domu kultury znajdują się dwie sale kinowe, a ostatnie lata obfitują w ekranizacje literatury obrazkowej. Pomyślałem kiedyś, że można byłoby przy okazji festiwalu zorganizować w kinach ŁDeKu tygodniowy przegląd filmów komiksowych. Wzbogaciłby on repertuar łódzkich kin, a jednocześnie skutecznie informował o zbliżającej się imprezie. Niestety, przez wiele lat pomysł ten był sprawnie torpedowany przez kierownika kina, oburzonego tak narzuconą formą aktywności. Pewnego razu cała sprawa otarła się nawet o dyrekcję instytucji. W wyniku czego, wyraźnie skruszony kierownik kina poprosił mnie o listę filmów do projekcji. Lecz wybrał z niej jedynie tytuły, które jemu pasowały, i puścił je bez żadnej reklamy w czasie, który był dla niego odpowiedni. W ten sposób zademonstrował swój stosunek do organizatorów międzynarodowej imprezy. Nic więc dziwnego, że Instytut Brytyjski, który patronował festiwalowi w ubiegłym roku, do przeglądu filmów wybrał kino... odległe o 2 kilometry od ŁDeKu.

Rokrocznie czyha na organizatorów festiwalu wiele podobnych problemów. Przeważnie zdarza się, że czegoś nie można zrobić, bo akurat komuś to przeszkadza. A jeśli nawet jest szansa aby urzeczywistnić jakieś zamierzenie bezkonfliktowo, to najpierw należy dostąpić łaski odpowiedniego pracownika domu kultury. Pamiętam własne perypetie w galerii. Zanim zaczynałem realizować wystawy, obliczałem ile będę potrzebował ram, w których będą umieszczone prace. Następnie ustalałem z działem technicznym termin dostarczenia do galerii wystarczającej ich ilości (kilkudziesięciu). Jednak określonego dnia czekało na mnie tylko kilka sztuk. Kolejne kilkanaście ram otrzymałem łaskawie po pewnym czasie. Ponadto oburzony dostawca zaznaczał, że jego kierownik nie informował go o moich potrzebach. Teraz musiałem zwrócić się z prośbą do kierownika działu odpowiedzialnego za festiwal. Jeśli miałem szczęście i ŁDeKowy zegar nie wybił jeszcze magicznej godziny 16 (po której zamiera wszelkie konstruktywne życie tej instytucji) mogłem otrzymać następnych kilkanaście ram. Nadal było ich mało, lecz kontynuowałem pracę. Brakujące ramy kierownik zwykle wygrzebywał gdzieś z czeluści ŁDeKu, i kończyłem wystawę (niestety, dopiero pierwszą). Praca przy organizacji festiwalu co roku przypomina zmagania przysłowiowej muchy w smole. Zawsze powtarza się ten sam scenariusz, tak jakby impreza była organizowana po raz pierwszy. Przepraszam, w latach ubiegłych były problemy ze stelażami i czystymi szybami (oraz cudownymi koszyczkami), których zawsze brakowało, ale w końcu można było zgromadzić wystarczającą ilość (niektóre kryły się w bardzo ciekawych miejscach). Podobne perypetie związane są także z przygotowaniem kiermaszu. Nikt w domu kultury nigdy nie wie ile jest wolnych stolików, ławek, gablot, krzeseł, oraz gdzie one się aktualnie znajdują. Tak jakby przedmioty te żyły własnym życiem. Przed każdą imprezą muszę je tropić od nowa. Czasami myślę, że wszystkie schematy realizacji zamierzeń należą w tej instytucji do jakiegoś odwiecznego, tajemnego rytuału, o którego przebieg dbają najstarsi rezydenci ŁDeKu...

Mimo to, że mam kontakty z ŁDeKiem od wielu lat, ciągle poraża mnie biurokracja rządząca działaniami tej instytucji. Aby wykonać kserokopię jakiegoś dokumentu, przygotować w pracowni komputerowej ulotkę lub afisz informujący o jakimkolwiek działaniu, należy sporządzić szczegółowe zamówienie, które musi uzyskać akceptację (podpis) dyrektora, lub przynajmniej kierownika działu. Kłopoty wynikające z konieczności sprostania tym wymogom zabierają czas i rujnują nerwy każdego, nawet najbardziej odpornego organizatora. Jednak myliłby się ktoś sądząc, że jeśli posiada ważne (opatrzone podpisem szefa), ŁDeKowe zamówienie, wszystkie drzwi instytucji stoją przed nim otworem. Dopiero wtedy zaczynają się schody. Bowiem każdy pracownik ŁDeKu jest panem i władcą własnego stanowiska pracy, w myśl zasady: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. ŁDeK nie zatrudnia zwykłych ludzi. Nic więc dziwnego, że posiadacz certyfikatu spotyka na swej drodze barona kserografu, magnata komputerowego lub cesarzową księgowości. Jeśli trafi on na dobry humor pana i uzyska natychmiastową audiencję, może nazywać siebie szczęściarzem. Przeważnie jednak usłyszy: „maniana” (chyba, że ma znajomości), bo pracownik jest właśnie zajęty lekturą prasy, układaniem pasjansa albo grą w kulki. Nie od dziś wiadomo, że w kulturze nie zarabia się wiele. Być może więc jaka płaca, taka praca. Są jednak inne profity. Słyszałem o pewnym pracowniku domu kultury zajmującym „kluczowe” stanowisko, którego cała rodzina już dawno urządziła się za wielką wodą. Zaś on sam, mimo zachęty z ich strony, nie zamierza opuścić kraju przodków. Tutaj jest kimś. Piastuje „ważny” urząd. Ludzie muszą się z nim liczyć. A kim byłby za granicą?... Dom kultury zatrudnia ludzi z wyższym wykształceniem, jako pracowników fizycznych. Ale są również tacy (pracują w biurze), którzy nie potrafią zredagować ulotki informacyjnej o najmniejszej nawet imprezie (a może im się nie chce). Jestem pewien, że gdyby kiedyś zbłąkani terroryści, albo życzliwi kosmici przyczynili się do redukcji pogłowia personelu ŁDeKu o połowę, nikt nie zauważyłby ich braku.

Żeby więc na własnej skórze nie odczuwać wpływu biurokratycznej machiny, często sam przygotowywałem potrzebne materiały. Robiłem to również w trosce o ich jakość, ponieważ plakaty, ulotki, zaproszenia czy inne druki wykonywane na zlecenie, wyglądały przeważnie na robotę pod przymusem. Nigdy nie zapomnę plakatu, jaki stworzył na turniej komputerowy naczelny grafik ŁDeKu. Spójrzcie uważnie na „dzieła” tego „artysty” towarzyszące festiwalowi co roku. Totalna amatorszczyzna. W ostatnich latach dyrekcja domu kultury zabroniła korzystania z usług zewnętrznych, więc moje działania wiązały się niestety z dodatkowymi kosztami, które oczywiście ponosiłem z własnej kieszeni. Tłumaczenia w rodzaju: że ŁDeKowa kserokopiarka jest kiepskiej jakości, albo że zależy na czasie, a „Pana Ździsia” nie ma już w pracy (bo pracuje na pół etatu), nie pomagały. Rachunkami za kserokopie mógłbym dzisiaj wytapetować sobie mieszkanie.

Czasami pracownicy ŁDeKu sami utrudniają sobie życie (pewnie z nudów). Zaczynają od drobiazgów, takich jak brak numeratora do biletów. Może wygodniej jest ręcznie opisać kilka tysięcy pasków. Bilety są drukiem ścisłego zarachowania, więc muszą być ponumerowane. Krążą legendy o numeratorze oraz o innych przydatnych narzędziach, jak klucze do stelaży, lub śrubokręty. Ale tak naprawdę, to nikt żadnego z nich nigdy nie widział. I jeśli kiedykolwiek ujrzycie festiwalowy bilet z wydrukowanym numerem, będzie to sprawka drukarni (ale przecież one są kserowane), a może ja zafunduję im numerator... Nie będzie to mój pierwszy „sponsoring” tej instytucji. Parę lat temu organizowałem tu Cyberiadę (turniej komputerowy). W czasie przygotowań do kolejnej imprezy okazało się, że w domu kultury nie będzie wystarczającej ilości przedłużaczy do komputerów. Mój kolega, który miał sklep komputerowy, zgodził się wypożyczyć mi kilka sztuk na weekend. Jednak po Cyberiadzie przedłużacze zniknęły (może uciekły), więc musiałem kupić nowe.

W biurze organizacyjnym festiwalu funkcjonuje zeszyt, w którym muszą być notowane ze szczegółami (numer, rozmówca, cel rozmowy) wszystkie zamiejscowe i komórkowe rozmowy telefoniczne. Przecież biling nie pokaże tematu rozmowy. Informacje zawarte w zeszycie kontrolowane są w regularnych odstępach czasu, a pracownice biura odpowiadają za wszelkie wątpliwości. Zdarzało im się zapłacić karę za niezidentyfikowane rozmowy, więc boją się telefonować. Dzięki temu, kiedy przed ubiegłorocznym festiwalem Sobieraj (kierownik) wyjechał do sanatorium, jego współpracownice rzadko konsultowały przygotowania z szefem. Obawiały się podjąć jakąkolwiek decyzję, dlatego codziennie (przez osiem godzin) „pracowały” jedynie nad kolorowymi pismami dla pań. Przed każdą imprezą, kilka razy w tygodniu odwiedzam biuro organizacyjne. Zgadnijcie, kto najczęściej „wisi” na telefonie? A jaka wyniknęła afera, kiedy zeszyt kontrolny po festiwalu zaginął. Na szczęście, obyło się bez ofiar wśród personelu. Okazało się bowiem, że Mamut (mamut) „przypadkowo” go zabrał (miał niezłą lekturę). Mimo to widać gołym okiem, że postęp cywilizacyjny nie obcy jest włodarzom domu kultury. Kilka lat temu, żeby wysłać faks z ŁDeKu, niezbędna była pisemna zgoda dyrektora. Natomiast faksować można było tylko raz w tygodniu, w środę (międzynarodowy dzień faksu?)...

To wszystko pikuś. Przed ostatnim festiwalem zadziwiły mnie panie z księgowości. Nikt rozsądny o brak zajęć nigdy by ich nie posądzał. A jednak. Postanowiły one wystawiać faktury VAT do każdego stolika na giełdzie. Oczywiście swoją akcję motywowały odpowiednim, ważnym przepisem Urzędu Skarbowego. Wiem doskonale, że nie był to najważniejszy powód ich działań. Musiały przecież zaznaczyć swoją obecność przy organizacji międzynarodowej imprezy. Trochę były zdziwione niewielkim zainteresowaniem fakturami ze strony uczestników giełdy. Jednak specjalnie nie zraziły się tym faktem. Zapewne przy następnej okazji będą dołączały fakturę do każdego biletu festiwalowego... A może wystarczyłoby stosowną informację umieścić na bilecie. Nie, byłoby to zbyt proste.

Gdybym chciał opowiedzieć o wszystkich „urokach” Łódzkiego Domu Kultury powstałaby gruba książka. Nie mam jednak czasu, ani chęci aby się tym zająć. Poza tym pozbawiłbym rozrywki przyszłych organizatorów festiwalu... Świadom ograniczeń i problemów, jakie stawia przed organizatorami substancja domu kultury, byłem naprawdę zaskoczony, kiedy po trzech latach starań udało mi się zorganizować dla uczestników festiwalu niedrogie noclegi na terenie ŁDeKu. Tak więc instytucja jest reformowalna. Być może za kilka lat komiks wkroczy nawet do galerii fotograficznej. Boję się o tym marzyć...

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?