października 31, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con
- tragedia w trzech aktach :)


akt 1 - Tam...

Nigdy nie byłem na Comic Conie, choć bardzo chciałem. Ani na tym prawdziwym, w San Diego. Ani nawet na tym, organizowanym w Bolandzie, w Warsawie :) Nadszedł więc czas, aby pierwszy handlarz komiksowy Bolandu (a przynajmniej najstarszy :) pojawił się również na tej imprezie. Stało się to na czwartej edycji stołecznego konwentu. Gdzieś na wsi. W Nadarzynie pod Warszawą. Ptak maczał w tym palce :) Na szczęście były ładne, wygodne autobusy, które regularnie dowoziły gawiedź ze Stolycy na imprezę.

Mała dygresja. W międzyczasie (od ostatniego mojego wpisu na blogu) pojawiło się dodatkowe wyjaśnienie przesunięcia terminu łódzkiego festiwalu komiksu. Mianowicie, Mamut obawiał się, że Comic Con, wtedy odbywający się we wrześniu, odbierze uczestników organizowanej od ćwierci wieku, w październiku właśnie, łódzkiej imprezie. Uważam, że troski zwierzaka były bezpodstawne. To są zupełnie inne imprezy. Co widać, słychać i czuć :)

 Choć nazwa zobowiązuje, warszawski Comic Con jest imprezą raczej dla fanów telewizyjnych seriali i popkulturowych gadżetów, niż miłośników komiksu. I chyba kilka lat upłynie, zanim cokolwiek się w tej materii zmieni. Oczywiście, wśród uczestników eventu było niejakie zainteresowanie komiksem. Jednak, na zasadzie obowiązującego aktualnie trendu, niż głębszego uczucia do tej dziedziny sztuki. Czyli, poszukiwany był Venom, który właśnie trafił do kin. Znani ze srebrnego ekranu Avengersi również byli modni. Ale komiksy dotąd nie ekranizowane, już mniej. Natomiast, publikacje słabo znane szerszemu ogółowi, niezależne, nie wzbudzały zainteresowania prawie wcale.

Ale wróćmy do wyprawy. Udział w Comic Conie był dla mnie wyzwaniem na wielu płaszczyznach.
Po pierwsze, finansowej. Koszty uczestnictwa w konwencie dla osoby takiej jak ja, czyli kolekcjonera i drobnego handlarza były horrendalne. Rozumiem, że warszawska impreza ma charakter komercyjny i musi zarabiać prawdziwe pieniądze. Ale traktowanie kolekcjonera amatora na równi z profesjonalnym sklepem, lub wydawnictwem komiksowym jest pozbawione senu. Drobni zbieracze komiksów nie pochwalą się na giełdzie swoimi zbiorami wcale. Natomiast małe wydawnictwa, dla których wysokie koszty promocji są również nie do przyjęcia, prezentują swoje publikacje pod szyldem czegoś w rodzaju wspólnego sklepu. A przecież sklepów komiksowych mamy dostatek. Tych realnych i wirtualnych. Dlatego propozycje Comic Conu, dla miłośnika komiksu, nie są żadną atrakcją.

W Łodzi, na festiwalu komiksu rozwiązaliśmy ten problem w prosty sposób. Drobni zbieracze komiksów, czy innych gadgetów, małe, niezależne wydawnictwa mogą wynająć zwykły stolik, na trzy dni imprezy, za jedyne 100zł. Takie stoiska nie stanowią konkurencji dla profesjonalnych handlarzy, czy dużych wydawców, ale zwiększają atrakcyjność eventu dla odwiedzających.
Jakoś udało mi się rozwiązać finansowy problem udziału w Comic Conie :)

Pozostała logistyka. Aby uatrakcyjnić moje stoisko na festiwalu w Łodzi zrobiłem sobie z tektury kilka standów, na których mogę prezentować komiksy. Stojaki te, ustawione obok siebie, tworzą "komiksową ścianę", która robi duże wrażenie na każdym odwiedzającym festiwal. Miłośnicy komiksu mogą łatwo dostrzec na niej tytuł, który ich zainteresuje. Ponadto, niemal każdy odwiedzający pragnie zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na tle ścianki. Nieskromnie dodam, że moja ścianka występuje na większości foto i wideorelacji z łódzkiej imprezy. W tym roku dobudowałem do niej ażurową konstrukcję, na której mogłem wieszać plakaty komiksowe. Zwiększyło to znacznie wizualną atrakcyjność obiektu. Takiej ekspozycji nie miał na festiwalu nikt :)

W Łodzi dysponuję zaprzyjaźnionym transportem, który umożliwia dostarczenie moich konstrukcji na festiwal. Chciałbym w tym miejscu podziękować niezastąpionemu Krzyśkowi, który co roku dostarcza moje bambetle do Atlas Areny. Dziękuję też Rysiowi, który w tym roku odwiózł mnie po imprezie do domu.

Przeniesienie mojego stoiska do Warszawy było nie lada wyzwaniem. Nie mam samochodu, ponieważ go nie potrzebuję. Jestem z miasta... które jest najbardziej zakorkowaną aglomeracją w Bolandzie :( ja jednak tego nie zauważam... bo mam roower :) Jak więc miałem przewieźć bambetle na Comic Con? Samochód bagażowy odpadał, ze względu na horrendalne koszty. Pozostawał pociąg. Na szczęście mieszkam niedaleko stacji Łódź-Chojny, przez którą przemykają pociągi jadące do Warszawy z południowego zachodu. Musiałem jednak, tak przekonstruować swoje stoisko, aby zmieściło się w dłoniach :) Na standy i plakaty zbudowałem futerał z tektury, z uchwytem, który był przeznaczony dla jednej ręki. Natomiast, wózkiem z komiksami nawigowałem drugą :) Tylko na papierze wydawało się to proste :( Jednoczesne przemieszczanie obu obiektów było nad wyraz męczące. Dlatego często używałem metody wahadłowej. Najpierw przenosiłem jeden element cargo na pewien dystans i wracałem po następny. Czynność tę powtarzałem dopóki nie pokonałem wymaganej trasy. Początkowo nie było to zbyt męczące, lecz wymagało czasu :(

Pozostała kwestia noclegu. Ze względu na moją obecną sytuację, do każdego działania podchodzę budżetowo. Wiedziałem, że na poprzednich Comic Conach była możliwość darmowego noclegu w hali. Kupiłem więc wór do spania i Matę Kari :) w nadziei, że spędzę komiksowe noce wśród moich obrazkowych wydawnictw. Niestety, dwa dni przed imprezą dowiedziałem się, że noclegu w hali nie będzie. Organizator powiedział, że za drogo kosztowało ich ogrzewanie przestrzeni nocą, dlatego zrezygnowali. No cóż, każdy powód jest dobry żeby zaoszczędzić :( Wiem to po sobie :)

Zaniepokojony perspektywą noclegu "pod mostem" (wiem, że Warszawa ma ich wiele, a jakiś Patryk obiecywał, że będzie więcej :) umieściłem apel: "kto przytuli Witka" na fejsie. Nikt na niego nie odpowiedział, choć wielu znajomych mieszka w Stolycy :(

I tu kolejna dygresja :) Przez wiele lat, w trakcie festiwalu, użyczałem noclegu różnym osobom z komiksowego światka. Kiedyś nawet, w mojej kawalerce, miałem jednocześnie trzech gości. Ale żaden "znajomy" z fejsa mi nie pomógł :( To doskonale świadczy o fałszywości tego portalu. Fejsowicze zza szyby ekranu "spijają sobie z dzióbków", celebrują znajomość, bezustannie obsypują się lajkami, groźnie apelują o "naprawianie świata", ale kiedy pojawia się realne wyzwanie, odwracają się do niego dupą :! Dlatego, przez lata nie chciałem mieć do czynienia z tym zakłamanym portalem. Szpiegującym swoich użytkowników. Ale w końcu uległem. Założyłem profil mojemu rowerowi. Bo mnie o to poprosił :)

Na szczęście, lokum znalazłem dzięki mamie Mateusza, znajomego z Warszawy, który wielokrotnie odwiedzał moje stoisko na festiwalu w Łodzi. Problem noclegu w Warszawie został rozwiązany.

Bilety na pociąg, wraz z miejscówkami, kupiłem dwa dni wcześniej, aby uniknąć kłopotu przed samym wyjazdem. W Internecie znalazłem plany wagonu, który umożliwiał przewóz roweru. A ponieważ moje bambetle wyraźnie przekraczały gabaryty bagażu dodatkowego, wykupiłem dla nich dodatkowe miejsce przeznaczone na rower właśnie.

W dzień wyjazdu wyszedłem z domu wystarczająco wcześnie, aby metodą wahadłową dotrzeć spokojnie na stację. Byłem tam z dwudziestominutowym zapasem. I właśnie tam opuściło mnie szczęście :(

Pani Megafonowa, o dziwo, czytelnym głosem, oznajmiła, w której części peronu zatrzyma się mój wagon. Było to o tyle ważne, ponieważ pociąg bawił na stacji jedynie chwilkę i bałem się, że nie zdążę załadować wszystkich bambetli, zanim odjedzie. Futerał "wchodził" do wagonu na raz. Lecz wózek był tak ciężki, że jego zawartość musiałem ładować na raty. "Zaokrętowanie" trwało więc trochę. Ale zdążyłem. Podczas tej czynności straciłem tylko jeden uchwyt plecaka :( Lecz pozostał mi drugi :) Oczywiście, mój wagon stanął na stacji po drugiej stronie zapowiadanego składu. Dlatego dotarcie do wykupionego miejsca, już korytarzami wagonu, zajęło mi niemal jedną trzecią czasu podróży. Metodą wahadłową, oczywiście :(

Zrobiłem fotkę i uruchomiłem tablet, żeby stwierdzić że WiFi w wagonie było. Zgodnie z szumnymi ogłoszeniami przewoźnika. Jednak transfer był tak wolny, że na swoim ekranie widziałem pojedyncze bity informacji, spływające łaskawie z niewidzialnego routera :( W końcu, odpuściłem sobie serfowanie po sieci. A resztę podróży spędziłem kontemplując maszynę PESY i sącząc leniwie pomarańczowy izotonik, który sobie przygotowałem w międzyczasie. Bowiem od rana zdążyłem już wylać z siebie ze dwa wiadra potu :(

Pełen obaw dojeżdżałem do Dworca Zachodniego, najbliższego wsi Nadarzyn, w której odbywał się Comic Con. Znałem ten ponury dworzec jeszcze z czasów "komuny". Podejrzewałem, że nic od tamtego okresu się nie zmieniło. Czyli, na moje bambetle czekało mnóstwo "krwiożerczych" schodów, a windy ułatwiające życie podróżnym były raczej w planach (pewnie jakiegoś Patryka :)
Przypomniałem sobie zapewnienia kumpla: "Mamy XXIwiek, teraz w Warszawie wszystko jest nowoczesne, zmodernizowane i żyje się lepiej". Jednak, to ja miałem rację :(

Wydostanie na zewnątrz dworca kosztowało mnie kolejne dwa wiadra potu :( Wysiłek mój nieco osłodził widok kulejącego Niemca z walizeczką na kółkach i drugą w dłoni. Wysiadł on z "mojego" pociągu, i miał przed sobą podobną trasę do przebycia. Kiedy metodą wahadłową :) stękając z wysiłku, pokonywał schody do tunelu wyjściowego i tęsknym wzrokiem omiatał ruiny windy dla niepełnosprawnych, pomyślałem sobie: "to kara, za Powstanie Warszawskie" :)

Dworzec Zachodni to przedziwna Wieża Babel. Można tu spotkać, co kilka metrów, kolejnego obcokrajowca. W pokonaniu jednej grupy schodów pomogli mi dwaj obywatele mówiący po rosyjsku :) Dworzec więc, jest doskonałą wizytówką rzeczywistości Bolandu, nie tylko dla tubylców :(

Jedynym sposobem dotarcia na imprezę było skorzystanie z taksówki. Świadom działania "mafii" w okolicy dworca, zamówiłem "taryfę" telefonicznie. Kiedy przyjechała, musiałem znaleźć jeszcze kilka centymetrów asfaltu, który nie był zarezerwowany na wyłączność przez liczne korporacje taksówkowe. Moja taryfa stała 50metrów i kolejne wiadro potu dalej :(

Droga do Nadarzyna upłynęła spokojnie, do momentu, kiedy dowiedziałem się ile będzie kosztował przejazd. Cena obu biletów (dla mnie i Rovera :) w obie strony, z ledwością pokryłaby koszty. Ale trafiłem na promocję. Dlatego taksówkowa "przyjemność" kosztowała mnie jedynie pięć dych :)
Przed finałową halą czekał jeszcze labirynt barierek, stworzony zapewne przez jakiegoś szalonego organizatora, który skutecznie oddalał wejście. Ale cieszyłem się, bo wreszcie dotarłem tam...
- kolejny akt dramatu wkrótce...