Zawsze ogromne, negatywne wrażenie robiła na mnie nadbudowa każdej instytucji kultury, z którą miałem do czynienia. Rzesza szeregowych pracowników rozleniwionych codzienną bezczynnością (pracujących jedynie „od święta”). Obojętnych na wszelkie zadania zlecane przez kierownictwo (wystawy, eventy), które zdawkowo im się przydarzały. Bezmyślna garstka wydawało by się ułomnych pomocników, rządzona (a raczej utrzymywana w ryzach) przez równie nieudolnych, co leniwych nadzorców. Pasożyty kultury nie wnoszą żadnych wartości do niematerialnego dziedzictwa naszego kraju, a jedynie zarządzają twórczością innych. Lecz mimo to, cała kasta, z wyjątkową zapalczywością wysysa od lat „soki” z budżetu państwa, niemal nie oferując nic w zamian. Zazwyczaj jest również niesłychanie dumna z własnej, czysto pozorowanej aktywności. Tak jakby to właśnie oni tworzyli kulturę :(
Wielokrotnie zastanawiałem się, czy do krzewienia niematerialnych wartości w moim kraju niezbędne są nadal owe struktury leniwych sługusów. Trwoniące codziennie swój czas i cenne, publiczne środki w różnych instytucjach kultury, podczas symulowanej działalności. Niewątpliwie, owe niezbyt efektywne metody pracy, zostały odziedziczone po poprzednim systemie. W którym wszelkie zasoby kultury i sztuki wymagały reżimowego nadzoru. Aby „jedynie słuszna” partia mogła kontrolować myśli i czyny rodaków. Dlatego, do nadzoru nad kreowaniem artystycznych treści zatrudniano wtedy „odpowiednich” człowieków. Podobnie, jak to czynione było w wielu innych dziedzinach ówczesnego, socjalistycznego świata.
Jestem ciekaw, czy w bardziej cywilizowanych krainach, korzysta się również z podobnie chorych, ułomnych rozwiązań systemowych?.. Przecież upowszechnianiem kultury mogą zajmować się niezależne podmioty, tworzone w zależności od potrzeb. Jestem niemal pewien, że obrane cele byłyby wtedy realizowane bardziej skutecznie oraz zdecydowanie sprawniej niż obecnie. Tacy organizatorzy korzystaliby wyłącznie z pomocy fachowców i specjalistów. Nie zaś, zmuszali do wysiłku „darmowych” niewolników, którzy z reguły, niezbyt chętnie garną się do pracy. Nowe struktury byłyby zasilane energią oraz środkami miłośników oraz pasjonatów. Oczywiście zasoby ludzkie powinny być wspierane pomocą przyjaznych mecenasów (nawet tych państwowych). Wydaje mi się, że popularyzacją kultury nie powinny zajmować się wyłącznie instytucje, drenujące budżet państwa na udawane akcje. Mające na celu jedynie ciągłe uzasadnianie potrzeby własnego istnienia. A skrywające bezustannie permanentne nieróbstwo zatrudnionych orgów :(
Naturalnie zdaję sobie sprawę, że wielu twórcom niezbędna jest pomoc w promocji ich sztuki. Bowiem przeważnie funkcjonują oni we własnym, wyłącznie duchowym wymiarze rzeczywistości. Bardzo odmiennym, od zwykłej, przyziemnej wegetacji szarych obywateli. Ale czy do propagowania tak „świetlanej” misji konieczne są specjalne, nadmiernie rozbudowane struktury dyletantów, pożerające gigantyczne, publiczne środki?
Oczywiście artystom potrzebne są galerie. Odpowiednie areny, na których będą mogli prezentować własną twórczość. Chociaż w XXIwieku doskonałą sceną wydaje się być Internet. Jednak współcześni twórcy, to przeważnie tradycjonaliści. Dlatego do transferu myśli wymagają zawsze sporej przestrzeni fizycznej, zarezerwowanej wyłącznie dla nich. Realnych obiektów (galerii, gmachów, instytucji), które znacznie wzmacniają prestiż każdego eventu. Niezbędne jest również spore audytorium dla pochlebców (prawdziwych lub fałszywych) entuzjastycznie honorujących twórczość „mistrza”. W przeciwnym wypadku artyści nie czują się spełnieni :(
Dlatego odziedziczony po „czasach komuny” system wymusza powstawanie specjalnych budowli (lub adaptację istniejących), w których będzie się tlił płomyk kultury. Owe instytucje, w celu pełnienia „misji”, zatrudniają odpowiednich pomocników, których statutowym zadaniem jest podtrzymywanie „artystycznego ognia”. Ale niestety, tak jest tylko „na papierze”. Zazwyczaj praca w „fabryce kultury” nie wymaga od człowieka posiadania zbyt wielu zdolności (ani przedsiębiorczości). Lecz zatrudnienie w tych enklawach znajdują przeważnie ludzie z wykształceniem wyższym. Przecież państwo musi zaopiekować się niedojdami życiowymi „maszynowo” kończącymi studia, po których nie wiedzą co ze sobą zrobić :( Dlatego w różnych instytucjach kultury powstają etaty dla ludzi „światłych”, potencjalnie zdolnych (czasami nawet inteligentnych :) Ale zazwyczaj niesłychanie leniwych i sfrustrowanych brakiem zajęcia w ich „fachu”. Zainteresowanych innymi dziedzinami życia, niż oferowana funkcja. Człowieków, którzy w realnym świecie sprawdzają się jedynie podczas niezbyt wymagających czynności. Jak zwykli „robole” :( Naturalnie, każda szanująca się placówka kultury dba o to, aby jej pensjonariusze zanadto się nie nudzili. W tym celu jej kierownictwo kreuje często wydumane zadania, które służą jedynie bezproduktywnemu wypełnianiu czasu pracy. Lecz wymagania stawiane wykształconym pracobiorcom nigdy nie są zbyt wygórowane...
Właśnie w takich miejscach odnajdują swoją niszę pasożyty kultury. Osoby przeważnie legitymujące się iluzoryczną wiedzą w temacie oraz pozornymi zdolnościami :( Zatrudnienie w „enklawach kultury” znajdują często dzięki znajomościom. Bowiem tak lekka, niezbyt trudna praca jest marzeniem wielu leniwych wykształciuchów :) Kolejka chętnych jest więc długa, a ilość atrakcyjnych „stołków” niezbyt liczna :(
Kilkakrotnie byłem świadkiem wyjątkowej, wręcz „rodzinnej” atmosfery panującej w biurze festiwalowych orgów. Jestem ciekaw, czy w innych sferach kultury można spotkać więcej takich nisz (jak komiksowa), w których ministerialni decydenci nie mają ekspertów, będących w stanie ocenić profesjonalizm ludzi zatrudnianych w tego typu instytucjach? A może, dla rządzących ważniejszy, od efektywności działań artystycznych „kreatorów kultury”, jest wpływ na samą placówkę. Możliwość osadzenia w niej własnych, zaufanych ludzi :(
Moje opinie dotyczące rodzimych „fabryk kultury” ukształtowane zostały przez obserwacje aktywności pracowników różnych „podmiotów krzewiących”. Największe „doświadczenie” zdobyłem w kontaktach z Łódzkim Domem Kultury. Z którą to instytucją współpracowałem (jako „wolny strzelec”) przez kilkanaście lat. Wiele miesięcy przed każdym eventem musiałem osobiście doglądać działań organizacyjnych (czasami odwiedzając biuro orgów parę razy w tygodniu), bowiem pracownicy domu kultury niezmiernie rzadko przejawiali własną inicjatywę... Komórką eŁDeKu sprawującą „opiekę” nad konwentem komiksowym rządził wtedy Sobieraj (kierownik działu). Mimo iż obrazkowy event, po zaledwie kilku latach, okazał się największą imprezą goszczącą w tym gmachu, Sobieraj zawsze traktował konwent, jak inne aktywności społeczne przygarnięte przez tego „mecenasa”. Tak samo, jak inicjatywy w rodzaju: spotkań różnych klubowiczów (seniorów, kombatantów, miłośników kwiatów, itp.), giełdy staroci, czy wystawy kaktusów (?!). Działo się tak, ponieważ kierownik eŁDeKu był rozliczany (przez dyrekcję) wyłącznie z ilości eventów, nie zaś z efektów ich społecznego oddziaływania, lub popularności wśród odwiedzających. Nic więc dziwnego, że Sobieraj preferował bardziej kameralne spotkania. Z większymi imprezami zawsze wiązały się dodatkowe kłopoty... Gdyby nie pomoc zewnętrzna różnych pasjonatów (w tym moja), event komiksowy dawno przestałby istnieć :( Onegdaj, między innymi z podobnej przyczyny, „uciekł” z eŁDeKu ważny, prestiżowy festiwal „Człowiek w zagrożeniu” (prezentujący niezależne, zaangażowane filmy o tematyce społecznej). Po prostu, jego organizacja stwarzała kierownikowi zbyt wiele problemów :( Sobierajowi, od pewnego czasu (sukcesu Festiwalu Komiksu), towarzyszyły dwie asystentki (sekretarki?). Dzięki obrazkowej imprezie chyba awansował w hierarchii urzędniczej ;) Podwładne kierownika przeważnie nudziły się w pracy. Bowiem w codziennej egzystencji, w murach domu kultury, wyzwań było raczej niewiele. Jedna z nich (ta bardziej aktywna), przeważnie spędzała długie godziny „aktualizując wieści” w innych działach. Natomiast druga, bardziej „uduchowiona” (flegmatyczna) asystentka kierownika, kiedy odwiedzałem biuro, często zajęta była wnikliwym lustrowaniem prasy kobiecej. Przecież musiała jakoś zabić czas do „magicznej godziny” szesnastej ;) Ale pewnego roku, przed samym festiwalem komiksu (w czasie, gdy pracy było zawsze najwięcej), sekretarka zrobiła sobie „urlop zdrowotny”... Taki był stosunek do wszelkiej aktywności wielu pensjonariuszy domu kultury :(
Wśród pracowników domu kultury (dowolnego szczebla) był ciągle obecny lęk przed każdą nowością. Asystentki Sobieraja przez długi czas bały się dotykać komputera, który znajdował się w pokoju. Chętniej korzystały z faksu, niż maila (bo zadanie wykonywał ktoś inny). Naturalnie nie wszyscy rezydenci eŁDeKu lękali się nowej technologii. Kiedy na przykład odwiedzałem redakcję „Kalejdoskopu”, częściej na ekranie monitora widywałem otwartego pasjansa, niż efekt składu kolejnego numeru miesięcznika :( W pozostałych działach instytucji bywało podobnie. Zatrudnione w gmachu człowieki musiały samodzielnie znaleźć sposób na radzenie sobie z nudą dnia powszedniego :) Jednak nigdy, przez wszystkie lata współpracy z tą instytucją, nie mogłem zrozumieć licznych animozji, które poważnie wpływały na kontakty oraz efektywność pracowników różnych komórek domu kultury. Nic więc dziwnego, że w trakcie przygotowań do kolejnego konwentu, dziwne interakcje personelu eŁDeKu stwarzały dodatkowe komplikacje organizacyjne. Pisałem o tym w „13lat prowizorki”…
Być może owe chorobliwe, czasami wrogie metody konfrontacji współpracowników, „osobliwie kreatywne” użycie środków przez „sługi kultury”, były również sposobami na zwalczenie nudy, związanej z niezbyt wyszukaną aktywnością? Próbą zaistnienia w otaczającej rzeczywistości inteligentnych osób, na własnych warunkach... Zazwyczaj dowolne sukcesy, w realizacji powierzanych zadań, nie miały wpływu na stałe wynagrodzenie z państwowej kasy. Nie było więc powodu, dla którego szeregowi „kulturokraci” musieli specjalnie starać się podczas tworzenia nowego eventu :(
Do realizacji każdej imprezy, niezbędne są odpowiednie obiekty oraz właściwi ludzie. Orgowie, którzy przygotują event oraz dopilnują wszystkich punktów programu. Miejsca akcji można wynająć, albo zaprosić do współpracy trwałe podmioty struktury miejskiej, jak galerie, muzea czy dworce (a nawet domy kultury :) Dobrych organizatorów, którzy mają doświadczenie w opracowaniu imprez, można również nająć. W gospodarce rynkowej istnieją już firmy, które zajmują się realizacją różnych eventów. Ich praca, mimo iż dość kosztowna, będzie na pewno bardziej efektywna, niż zatrudnianie „darmowych” entuzjastów, zasilanych zupełnie „zielonymi” wolontariuszami (niewolnikami z wyboru). Jestem pewien, że zawodowcy poradzą sobie lepiej podczas organizacji konwentu, niźli etatowe nieroby na państwowym garnuszku. Przecież obecni orgowie również od lat, wielokrotnie zatrudniali specjalistów, jako podwykonawców Festiwalu Komiksu i grania. Począwszy od ludzi do nagłośnienia punktów eventu, poprzez firmy od zabudowy strefy targowej, na organizacji całego turnieju gier (przez ESL) kończąc. Skoro już od dawna, do stworzenia kolejnego konwentu, zatrudnia się profesjonalistów, a większość atrakcji programu imprezy realizują podmioty zewnętrzne (entuzjaści albo „wolni strzelcy”), do czego więc potrzebne są pasożyty kultury, które przez cały rok pożerają środki z naszych podatków?!
Niewątpliwie dla mnie, takim pasożytem jest Mamut :) Zazwyczaj, w trakcie przygotowań, wielki nieobecny. Ale podczas festiwalu oraz innych oficjalnych uroczystości, staje się ekspertem od nachalnego brylowania oraz „prezentowania” wyłącznie własnej osoby. Koniecznie musi zaistnieć w mediach. Pokazać światu, że nadzorca jest kimś ważnym... Zabawne, że podczas imprezy w Atlas Arenie, dyrektor festiwalu zajmuje „kanciapę” w podziemiach obiektu, gdzie nie ma zasięgu komórkowego (?!). Nie można więc z nim się skontaktować... Kiedy jeszcze odwiedzałem kolejne, różne biura orgów, rzadko mogłem Mamuta zastać. Obojętnie, czy to było w eŁDeKu, Domu Literatury, Centrum Komiksu (na Piotrkowskiej), czy nawet w EC1. Zwierzak bez wątpienia lubił działać „w terenie” :) Przeważnie przed festiwalem niewiele robił (oprócz wrażenia). Niekiedy miewał jakieś własne, karkołomne pomysły. Lecz jego zdolności nigdy nie dorównywały zamierzeniom. Tak było w przypadku grafik, czy wyśmiewanych przez fanów komiksu plakatów festiwalowych (które niestety zostały wykonane za „ciężkie pieniądze”). Dlatego realizację wszelkich projektów Mamut najczęściej zlecał innym. Często jednak, starał się przynajmniej stwarzać pozory zaangażowania. Toteż postronnemu obserwatorowi mogło się zdawać, że zwierzak ciągle jest intensywnie zajęty działaniami organizacyjnymi. Niestety, zazwyczaj bywało wręcz odwrotnie. Jeżeli starał się pomagać przy dowolnym projekcie, to bardziej przeszkadzał, niż czynił postęp. Pozostali orgowie traktowali go raczej, jak zło konieczne. Niekiedy powód do żartów. Najczęściej jednak, wyłącznie jako osobliwą tarczę ochronną. Był przecież ich kierownikiem. Łasym sukcesów, ale odpowiedzialnym za błędy całego zespołu... Zwierzak otaczał się wyłącznie ludźmi o niezbyt wygórowanej ambicji. Byli to przeważnie dość tchórzliwi oportuniści. Potrzebowali więc do komfortu funkcjonowania swoistego, niezbyt lotnego „piorunochronu”, w którego cieniu mogli skryć własne wpadki, lub niedociągnięcia.
W ten oto sposób Mamut stał się twarzą łódzkiego Festiwalu Komiksu :( W „doborowym towarzystwie” niewiele musiał robić. Przeważnie stwarzał jedynie wrażenie, iż dokonuje spektakularnych czynów na niwie komiksowej... Typowy Dyzma. Pozorant całkowicie zbędny podczas realizacji dowolnego celu. Systemowy wykształciuch z dyplomem, po studiach, które nie zapewniły mu wiedzy niezbędnej, aby dość tępy mózg potrafił użyć jej w przyszłości... Zbyt kiepski żeby zawodowo pracować reklamie, która to aktywność wymagała od „szczurów” sporej dozy kreatywności... Zbyt leniwy aby rysować, tworząc własną ścieżkę kariery artystycznej... Zbyt głupi, aby dzielić się posiadaną, znikomą wiedzą, jako edukator... Jednocześnie zwierzak był zanadto ambitny, aby nadal pozostawać nikim w środowisku. Jak to miało miejsce w pierwszych latach łódzkiego konwentu komiksowego. Nic więc dziwnego, że kiedy nadarzyła się okazja, chętnie porzucił intratne, lecz trudne do utrzymania stanowisko w stołecznej reklamie, aby zawłaszczyć niezbyt wymagające „krzesło” kierownika w prowincjonalnym domu kultury, którego nikt rozsądny nie chciał zająć. Tutaj z łatwością mógł udawać, że jest kimś i bez stresu „serfować” w przyszłość. Przy milczącej akceptacji obojętnego środowiska. Tak oto Mamut został „piorunochronem” (być może niezbyt świadomie :) Coś za coś...
Mijają lata, a zwierzak nadal pełni rolę pastucha w stajni Centrum Komiksu, bo nadal nie ma chętnych aby usunąć go ze stołka... Taką karierę cwana miernota może chyba zrobić tylko w naszym pięknym kraju :(
O problemach organizacyjnych festiwalu, wynikających z „pomocy” Mamuta, pisałem już w „13lat prowizorki”. Kilka lat temu ja również pomogłem zwierzakowi w przygotowaniu prezentacji wystawy Tytusa, Romka i A'Tomka dla wrocławskiego magistratu. Wziąłem też udział w przedstawieniu projektu zleceniodawcy. Podczas spotkania uderzył mnie fakt, że dyrektor łódzkiego festiwalu nie potrafił w zrozumiały sposób przedstawić całego zamierzenia, które przecież firmował własną osobą. Ale on zawsze, niemal w każdej (nawet najdrobniejszej) sprawie, wysługiwał się pomocnikami. Jak więc miał nabrać doświadczenia w rozmowach ze sponsorami? Nie przeszkodziło mu to jednak zażądać dość wygórowanej kwoty za realizację projektu. Nic więc dziwnego, że wystawa TRiA nie pojawiła się w pierwotnej formie, czasie, ani lokalizacji. Lecz jej nędzne skrawki pokazano na łódzkim festiwalu. Mamut więc zyskał plusa :( Kiedyś wyjątkowo uczestniczyłem w festiwalowej gali. Bardzo zniesmaczyło mnie wtedy radosne stwierdzenie ze sceny, ówczesnego prezydenta Łodzi, że „Adam... jest najlepszym organizatorem”. Pikanterii wypowiedzi polityka dodawał fakt, iż obaj bohaterowie, kilka tygodni wcześniej, walczyli brutalnie w mediach (niemal „na noże”) o łódzką Paradę Wolności, której zwierzak był niechlubnym organizatorem... Dyrektor festiwalu komiksu zawsze starał się wkradać w łaski polityków (dowolnej opcji). Świadczy to niewątpliwie o jego pierwotnym sprycie oraz szczególnym wyrachowaniu. A może romanse z władzą były sposobem na utrzymanie „stołka” w instytucji kultury... Być może więc mylę się i rzeczywiście zwierzak jest „najlepszym organizatorem” ;) Napisałem o nim więcej w tekście: Mamut humanum est :)
Skoro nadzorca przeważnie jest nieobecny, ktoś w ekipie konwentowych orgów musi wykonywać „czarną robotę”. Potrzebni są więc ludzie zarządzający poszczególnymi detalami eventu. Nawet, jeśli robią to nieudolnie. Bez przekonania. Raczej z przymusu, niż obowiązku :( Niezbędne są osoby pilnujące realizacji kolejnych punktów programu imprezy. Ale również dbające o promocję festiwalu, jego atrakcji oraz obsługę zaproszonych gości. Kiedyś robiłem to wszystko niemal samodzielnie. Lecz impreza w przeciągu lat znacznie się rozrosła i być może obecnie niezbędna jest znacznie większa liczba opiekunów... Jednak niemal przez cały, poprzedzający rok mają oni niewiele pracy. Chyba więc nie ma potrzeby zatrudniać na etatach tak licznej grupy pasożytów kultury. Zwłaszcza, że większość atrakcji festiwalu (wystawy, prelekcje, strefę targową, cosplay, czy turnieje growe) zawsze realizują okazjonalni podwykonawcy. Podczas tworzenia każdego eventu niezbędna jest dobra organizacja pracy. Której niestety przeważnie brakuje obecnym orgom. Najdziwniejsze jest, że skoro ta sama ekipa robi konwent od dwóch dekad, inteligentne człowieki powinny się czegoś nauczyć. Ale widocznie, nudząc się przez rok cały, organizatorzy festiwalu zapominają sprawdzone schematy pracy :( Jak wspominałem, w międzyczasie łódzka impreza znacznie się rozrosła. Lecz w kolejnych latach ubywało w programie bardziej spektakularnych punktów. Wymagających większej atencji ze strony organizatorów (jak sympozjum komiksologiczne, czy konkurs na „krótką formę...” i związany z nim katalog). „Ciężkiej” pracy ubywało, lecz ilość etatów w biurze nie malała wcale... Z pierwotnych atrakcji imprezy pozostał tylko jeden masywny „filar”. „Jarmark komiksowy”, którego ongiś byłem twórcą i przez kilka dekad organizatorem. A który obecnym orgom służy jedynie, jako parawan uzasadniający istnienie tak licznej grupy darmozjadów :( Pozwolę sobie przypomnieć, że od połowy lat .90 (do 2003roku), opiekę nad całym festiwalem roztaczałem niemalże w pojedynkę. Nie będąc etatowym pracownikiem żadnej instytucji kultury. Natomiast pomoc, ze strony środowiska, była przeważnie nieliczna i raczej bardzo skromna... Naturalnie pisałem już o tym w „13lat prowizorki” :)
Prawą ręką Mamuta wśród festiwalowych orgów jest Pik. Znany też w niektórych kręgach, jako Jualari. Osobnik bez wątpienia kulturalny i niewątpliwie inteligentny. A nawet czasami pracowity ;) Zupełne przeciwieństwo zwierzaka :) Kiedy w 2004roku „opiekun” konwentu z eŁDeKu odchodził na emeryturę myślałem nawet, że Piotr przejmie jego funkcję i zostanie dyrektorem festiwalu... Zupełnie mi to nie przeszkadzało, ponieważ z bystrymi ludźmi zawsze potrafiłem się dobrze porozumieć. Jednak Pik nie objął prestiżowego stanowiska. Zapewne odstraszyła go znaczna odpowiedzialność, związana z nową funkcją... W czasach, gdy organizowałem w Łódzkim Domu Kultury różne komiksowe eventy (do 2003roku), Piotr bywał pomocny. Może niezbyt nachalnie, ale na pewno zauważalnie :) Pracował wtedy (chyba jako dziennikarz) w jednej z łódzkich gazet. A może był wolnym strzelcem?.. Kiedy inteligent stchórzył (w niezbyt ładnym stylu), dyrektorski stołek zajął Mamut. Natomiast Pik, chcąc nie chcąc, został jego niewolnikiem :( W zastępstwie „szefa” przygotowywał poszczególne punkty programu każdej kolejnej imprezy. Zajmował się też całą „sferą biurokratyczną” eventu (ale chyba wspomagała go Kasia :) Spośród całego grona nowego „dyrektoriatu” Jualari interesował się komiksem nieco bardziej. I choć nie była to jego główna pasja, pielęgnował ją przez lata starannie... Wcześniej, jako współorganizator Festiwalu Komiksu zasłynął jedynie stworzeniem okolicznościowej „gazetki”. Pierwsza „eMeFKa News” ukazała się 2002roku. Czterostronicowa, kserowana ulotka w formacie A4 przypominała raczej informator ze średnio aktualnymi wieściami oraz sporą ilością przaśnych obrazków (rysowanych przeważnie „na kolanie”), niż jakąkolwiek gazetę. W niczym nie przypominała mojego „Świata Komiksu”, który robiłem na komiksowe imprezy w połowie lat .90. Zresztą sam autor eMeFKi raczył ten fakt zauważyć, we wstępniaku do pierwszego numeru ulotki. Początkowo, dla niesamowicie licznego (jak na efekty pracy) grona redakcyjnego, była to zabawa z użyciem plebejskiego humoru, nożyczek i kleju. Jednak z czasem „gazetka” stała się kolejną fasadą legitymizującą rzekomo tytaniczną pracę nowych, festiwalowych orgów :( Ale już od kolejnego roku na łamach ulotki pojawiło się miejsce dla sponsorów łódzkiej imprezy. Czyżby więc miała spełniać efekt marketingowy? Chyba nie. Przy tak słabym rozpowszechnianiu, na mecenasach wywierała raczej tylko efekt psychologiczny... Natomiast podkreślanie „ogromnego” wysiłku orgów, podczas składu tej „wiekopomnej” publikacji, było przez lata głównym motywem wiążącym konwentowe wieści. W nielicznych, skromnych tekstach ukazujących się na kartkach eMeFKi dominowało żenujące jojczenie, ile pracy musieli włożyć redaktorzy w stworzenie kolejnego numeru. Jak wiele nieprzespanych nocy kosztowało ich owe „poświęcenie” ;) Zachowywali się tak, jakby informacje w ulotce (średnio aktualne) były nagłym objawieniem i nie można było większości materiału przygotować wcześniej. Nie zaś, koniecznie w nocy, przed samą imprezą... Nakład eMeFKi kserowanej o brzasku zawsze był znikomy (w stosunku do liczby odwiedzających event gości). Nic więc dziwnego, że „periodyk” znikał niezwykle szybko. Dlatego niewielu uczestników festiwalu miało szansę zauważyć tak „zacną” inicjatywę. Skutkiem tego, zagrożony był mit „ciężkiej pracy” konwentowych orgów, w świadomości ogółu środowiska :( Lecz przydupasy Mamuta znalazły sposób, aby podtrzymać i wzmocnić kolejną fasadę. Z inicjatywy Centrum Komiksu, a firmowane przez Contur, powstało specjalne wydawnictwo zawierające pomniejszone, archiwalne edycje dziwacznej „gazetki” (papier jest cierpliwy). Egzemplarze „eMeFKa News - komplet 2002-2015” zostały wydane drukiem, w nakładzie który chyba przewyższał wszystkie poprzednie, pojedyncze edycje ulotki Piotra. Książka ponadto była zszywana w drukarni... Ta wyjątkowa procedura drukarska stosowana jest dość rzadko (ze względu na koszty). Tylko w przypadku specjalnych, trwałych publikacji... Lecz pieniądze nie grają roli, jeśli liczy się sława oraz utrwalenie „wiekopomnych” czynów dla potomności :) Wątpliwa spuścizna redaktora została więc skutecznie przekazana przyszłym pokoleniom miłośników imprez komiksowych :) Najważniejsze jednak było, że ów tomik, we właściwy sobie sposób, dokumentował pozory aktywności całej ekipy nowych orgów, pod rządami Mamuta. Bez wątpienia, owa „cenna” publikacja znalazła honorowe miejsce (w specjalnej gablocie) w Centrum Komiksu i TePe :)
W porównaniu z dokonaniami zwierzaka Pik, od pierwszych lat ery Mamuta, był nad wyraz aktywny w środowisku. Często wyjeżdżał na różne „delegacje” krajowe i zagraniczne. Robił to „służbowo”, ale chyba też prywatnie. Jednak z reguły jego wyprawy nie przynosiły większych korzyści (ani dla festiwalu, ani dla rodzimego, komiksowego światka). Chociaż sporadyczne sukcesy musiały być zawsze odpowiednio opisane oraz właściwie „rozdmuchane”. Najczęściej cokolwiek na wycieczkach zyskiwali jedynie członkowie dyrektoriatu. Albo zaprzyjaźnieni, bezwolni wyznawcy zwierzaka... Jualari prywatnie jest również twórcą wielu komiksowych inicjatyw. Różnych trwałych publikacji (a nawet komiksów) oraz artykułów prasowych. Stale współpracuje z miesięcznikiem kulturalnym „Kalejdoskop”, który chyba nadal ma siedzibę w eŁDeKu. „Regularnie prowadzi warsztaty komiksowe w placówkach oświatowych i kulturalnych oraz powoływany jest (raczej sam się powołuje :) do składów jury konkursów poświęconych komiksowi”. Zacytowałem fragment auto-laurki z jego bloga... Swoją obrotnością Pik często chwali się w „socialach” :) Chyba jednak redaktor nie udziela się „pro bono”. Wątpię także, aby owe liczne aktywności realizował wyłącznie w zaciszu domowym. Po ośmiu godzinach „ciężkiej”, nudnej i niezbyt efektywnej pracy na etacie. Trzeba sobie przecież jakoś dorabiać do „chudej” pensji. Jeśli oczywiście nadarzają się ku temu możliwości ;) Zdobywanie dodatkowych środków (poza pensją) „bokami”, w godzinach pracy, to narodowa (świecka) tradycja ;) Powstała jeszcze w czasach „komuny” i nadal jest kultywowana w trakcie odbębniania niezbyt zajmujących, państwowych posad :) Ciekawe jest jednak, jakie zdanie posiada, w temacie „twórczego” wykorzystania opłaconego czasu pracy, pracodawca Piotra?.. Kiedy pewnego razu miałem podpisać umowę z EC1 - miastem kultury (w sprawie organizacji strefy targowej festiwalu), treść dokumentu nieco mnie zmroziła. Wynikało z niego, że chlebodawca przejmuje wszelkie prawa własności do wszystkich efektów mojej eventowej aktywności :( Ciekawi mnie, czy w przypadku Piotra stosowane są podobnie surowe reguły? Czy nominalny pracodawca redaktora świadom jest aktywności skrywanej pod „płaszczykiem” etatu? A może o wszystkim wie i wyraził zgodę na bardziej efektywne wykorzystanie czasu pracy? Albo dostaje „dolę” ;)
Jedną z ostatnich inicjatyw Jualariego na niwie komiksowej było chyba tworzenie Leksykonu Komiksu Łódzkiego. Raczej nie śledzę poczynań członków nowego dyrektoriatu. Dlatego o zacnej inicjatywie dowiedziałem się, kiedy Piotr osobiście (mailem ;) poprosił mnie, abym zredagował wpis własny (?!). Oczywiście ceniony redaktor nie zamierzał realizować słownika z potrzeby serca, a tym bardziej za darmo. Środki na ten cel uzyskał naturalnie bez problemu z budżetu państwa (nie po raz pierwszy zresztą). Pochwalił się tym faktem na blogu... Podejrzewam, że wszyscy orgowie zatrudnieni oficjalnie (na etacie) w biurze festiwalowym, albo Centrum Komiksu posiadają jakieś „boki”. Sposoby na dorobienie do państwowej pensji. Mają przecież do dyspozycji mnóstwo wolnego czasu. I raczej nie wstydzą się kultywowania naszej narodowej tradycji ;)
Dojeniem ślepego, państwowego mecenasa kultury zajmują się również pasożyty spoza „dyrektoriatu”. Czasami możliwość zyskują tylko po znajomości z członkami „bractwa”. Innym razem przywilej jest formą nagrody za służalczą współpracę. Bardziej spolegliwych wyznawców nagradza się prowadzeniem różnego rodzaju prelekcji, warsztatów… albo oprowadzeń kuratorskich ;) Na tych spotkaniach chyba najbardziej cierpią przypadkowi słuchacze, a na pewno „więźniowie” wycieczek szkolnych. Bowiem nikt nigdy nie sprawdza znajomości tematu u prelegenta. Bo niby kto ma to czynić?! Okazjonalne wystawy są nagrodą wyłącznie dla lubianych przez centrum artystów. Czasami dyrektoriat nagradza wybranych umieszczeniem na liście płac eventowych orgów. Obojętnie, jaką aktywność by preferowali. Kreatywnie przygotowany kosztorys zawsze znajdzie im odpowiednią. Najbardziej zasłużonym wyznawcom oferowany jest udział w zagranicznych wojażach… Oczywiście, wszystko na koszt państwa :(
Kiedyś na biurku Piotra zauważyłem przypadkowo kosztorys kolejnego festiwalu. Ciekawa była dysproporcja między honorarium dla mnie (za przygotowanie całej strefy targowej), a zapłaty dla fotografa (prywatnie, kolegi Jualariego), który robił fotki w trakcie imprezy. Moje zaangażowanie w pracę: konsultacje z wystawcami, orgami, firmą od zabudowy targowej oraz tworzenie planów strefy w obiektach Atlas Areny, a także opracowanie materiałów reklamowych, trwało niemal trzy miesiące. Natomiast fotograf, za kilka godzin banalnego „pstrykania” otrzymał trzykrotnie wyższą gażę :(
Pik udziela się również intensywnie, jako scenarzysta komiksowy. Chyba najbardziej znany jest jego cykl historyjek w rodzaju „głupi i głupszy”. Według mnie, komiksy te są raczej kiepskie. Ale podobno przeznaczone są „dla dzieci” (pisałem już o nadużywaniu tego „wytrychu”). Naiwne opowiastki Piotra ilustrują przeważnie obrazki znanego grafomana komiksowego... Moim zdaniem autor, który od lat drapie rysunki niezmiennie, niemal kompulsywnie, na poziomie „zeszytów gimnazjalnych”, jest ze wszech miar godzien tytułu grafomana. Ćwierć wieku temu, nagrodzeni wówczas w konkursie „Łowcy skór”, byli ciekawą nowinką na rodzimym, skromnym poletku komiksowym. Jednak od tamtego czasu rysownik nie posunął się w rozwoju, ani na krok :( Widocznie doskonałości nie można już ulepszyć ;) Spółka autorska (Pik i Robi) stworzyła niegdyś skromną broszurkę do nauki rysowania komisów (która oczywiście została wydana za festiwalowe pieniądze). Jednak obawiam się, czy grafik opanował w pełni zasady kompozycji? Czy jest dla niego zrozumiałe pojęcie narracji sekwencyjnej?.. Nie przeszkodziło mu to jednak w przygotowaniu, wraz z Piotrem, dwóch książek o komiksowej alchemii (?!). Żadnej z tych publikacji nie widziałem, więc nie mogę ich docenić ;) Ale podejrzewam… jaki kraj, taka alchemia :) Nie muszę chyba dodawać, że Robi (mimo swojej wiedzy) prowadził również warsztaty w łódzkim Centrum Komiksu. To było oczywiste.
Jak widać, niektóre pasożyty kultury działają bardzo aktywnie na niwie komiksowej. Szkoda tylko, że podobnych efektów nie można dostrzec w trakcie festiwalu, który przecież robiony jest za nasze pieniądze :(
Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek stworzyła SI
(z niewielką pomocą Witka :).
Zrób sobie festiwal
Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
...dla dzieci
- czy twórczość dla dzieci rzeczywiście musi być gorsza?
Centrum Komiksu i TePe
- nowa instytucja, czy kolejna fasada?
Pasożyty kultury
- jak to możliwe, że tak wielu zdziałało, przez dekady, tak niewiele?
ciąg dalszy nastąpi...