Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zrób sobie festiwal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zrób sobie festiwal. Pokaż wszystkie posty

maja 24, 2025

Centrum Komiksu i TePe

...Ze względów zdrowotnych musiałem na jakiś czas przerwać zapisywanie moich festiwalowych wspomnień. Bowiem ciągłe przypominanie licznych wybryków oraz niekompetencji przydupasów Mamuta nie należało do przyjemności i mogło zakończyć się dla mnie utonięciem w bezmiarze frustracji. Jednak poczucie obowiązku oraz odpowiedzialność pierwszego organizatora zmusza mnie do dalszego przypominania historii łódzkiego Festiwalu Komiksu. Ponieważ nikt inny ze środowiska dotąd rzetelnie tego nie uczynił. Zapewne też, równie starannie, żaden kronikarz nie opowie dziejów łódzkiej imprezy w przyszłości :(

Centrum Komiksu, niczym kosmiczna czarna dziura, pochłania wszelkie nadzieje twórców i miłośników komiksu...

Prawie dwa lata temu, w ramach projektu przekształcenia terenu starej, łódzkiej elektrociepłowni (z początku XXwieku) w przestrzeń użyteczności publicznej (o szumnej nazwie: EC1 Łódź - Miasto Kultury), powstało Centrum Komiksu (i TePe). Obiekt zaistniał w przestrzeni miejskiej (jak i całe „miasto kultury”), dzięki znacznemu wsparciu funduszy europejskich. Fakt ten bezspornie wywarł znaczący wpływ na dalszą działalność instytucji... Oczywiście nie mam wątpliwości, że obrazkowe centrum zostało wyżebrane od magistratu namolnymi prośbami ekipy Mamuta. Jestem jednak pewien, iż używali oni argumentów oraz sukcesów osiągniętych ciężką pracą ludzi, którzy wcześniej tworzyli zarówno konwent komiksowy, jak i zręby nowego środowiska twórczego dziewiątej sztuki. Lecz pierwotni działacze, na niwie komiksowo-eventowej, zostali szybko „zapomniani” przez aktualnych, cwanych orgów. Stało się to natychmiast, po zawłaszczeniu przez zwierzaka całego festiwalu :( Atoli, nawet dla niezbyt lotnych obserwatorów rodzimej rzeczywistości, nie było nic dziwnego w tym, iż wykorzystaniem licznych możliwości (a zwłaszcza profitów) związanych z Centrum Komiksu zajęła się wyłącznie grupka pasożytów kultury, która z czynnym propagowaniem tego gatunku sztuki nigdy nie miała wiele wspólnego. Można to było łatwo dostrzec, po niezwykle skromnych efektach „ich pracy” :(

Naturalnie instytucja taka była bardzo potrzebna na mapie inicjatyw kulturalnych naszego kraju. A zwłaszcza w mieście, w którym przez lata wiele działo się w komiksowej domenie. Jednak szczytna idea została zawłaszczona i wykorzystana przez cwanych człowieków (pasożytów), którzy jedynie szukali spokojnego miejsca dla siebie (poza wszelką kontrolą). Aby, nie przesadzając zbytnio z aktywnością, trwać w swoistym błogostanie oraz czerpać własne korzyści z udziału w projekcie. Jedynie wysysać soki z gałęzi kultury sponsorowanej przez państwo. Centrum Komiksu zostało zrobione w sposób typowy dla wielu zbożnych przedsięwzięć Bolandu. Najważniejsza była fasada instytucji, która musiała zostać przygotowana w atrakcyjny dla laika sposób. Treść przekazu nie liczyła się wcale. Zwłaszcza, że ekspertów będących w stanie ocenić efektywność działania ekipy komiksowych orgów oraz rzetelność misji, zawsze było niewielu. Naturalnie, niektórzy z nich, ci bardziej aktywni w środowisku, zostali skutecznie przekupieni różnymi synekurami. Natomiast pozostali, w temacie centrum, raczej publicznie nie zabierali głosu. Czyżby ze strachu?!

Projekt istniał pierwotnie, w świadomości nowych organizatorów, pod roboczą nazwą „muzeum komiksu”. Nawet żartowano wówczas, w trakcie przygotowań do kolejnego festiwalu, że moja postać musi koniecznie znaleźć się na ekspozycji (w specjalnej gablocie :) Tak wtedy doceniane były liczne dokonania starego orga. Jednak, aby muzeum mogło zaistnieć, niezbędne były jakieś przyzwoite zbiory artefaktów. A takich ekipa Mamuta nigdy nie posiadała. Natomiast, w tamtym czasie, pasożyty kultury miały wielki apetyt na tworzoną przez lata komiksową kolekcję Wojciecha Jamy. Lecz znany kolekcjoner nie dał się skusić umizgom Mamuta. Zapewne pomny był własnych doświadczeń, związanych z dziwacznym losem innego jego zbioru, z którego powstało muzeum zabawek... Kiedy więc zwierzakowi zabrakło odpowiedniej treści, musiał zmienić formę oraz nazwę przyszłego siedliska. Tak właśnie pojawiło się łódzkie Centrum Komiksu i TePe.

Zostałem zaproszony na inaugurację obiektu, która odbyła się dzień przed festiwalem 2023roku. Inwitacja nieco mnie zaskoczyła, bowiem nigdy nie brałem udziału w przygotowaniu „centrum”. W odróżnieniu od wieloletniej organizacji Festiwalu Komiksu, na który jednak przydupasy zwierzaka już nie raczyły mnie zaprosić. Widocznie kultury nie można było nauczyć się pracując w „kulturalnej instytucji” :( Być może moje zaproszenie na otwarcie nowego obiektu miało inny cel. Zapewne Mamut pragnął chełpić się przed wszystkimi własnymi zdolnościami sprawczymi. Choć nie okazał tego witając mnie spojrzeniem bazyliszka, przed wejściem do budynku (każdy gość musiał wiedzieć, kto stoi za tym „cudownym” przedsięwzięciem). Nie wykluczone więc, że zostałem uhonorowany przypadkowo, przez jakiegoś nowego orga, nieświadomego aktualnej wersji historii łódzkiego komiksu (który nie spamiętał listy wszystkich zbanowanych). Mam tylko nadzieję, że za ten karygodny czyn ów delikwent nie został zesłany do gułagu :(

Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, bowiem niezmiernie rzadko bywam na oficjalnych inauguracjach, ale wydaje mi się, że uroczystość w „hali maszyn” EC1 przebiegła w typowy sposób. Oczywiście nie zabrakło standardowego zadęcia. Odpowiedni, wzniosły klimat stworzono za pomocą licznych środków wizualno-hałaśliwych. Naturalnie, nie zabrakło chrupiących przekąsek oraz rozweselaczy (chyba alkoholowych, ale nie jestem pewien, bo niczego nie próbowałem :( Przezornie spocząłem samotnie, za rzędami krzeseł wypełnionymi przez widzów jedynie do połowy. Pośrodku bardzo długiej, lecz wąskiej hali, która była koszmarnie nagłośniona. Widownię bezustannie ogłuszał ryk głośników (typowy dla imprez Mamuta). Natomiast z mojego miejsca nie dało się dobrze zrozumieć (wzmacnianych przecież) płynących ze sceny wypowiedzi gości. I dobrze. Bo chyba bym zwymiotował od wciskanej wazeliny :) Na szczęście, komiksowe animacje prezentowane na gigantycznym ekranie (który przesłonił lubiany przez zwierzaka zabytkowy zegar) wyglądały dobrze :) Między ilustrowanymi przerywnikami następowały, pełne podziękowań oraz radosnych peanów, okolicznościowe przemówienia zaproszonych oficjeli. Począwszy od prezydent miasta, na projektantach oraz budowniczych obiektu skończywszy. Każdy mówca skrupulatnie wykorzystał okazję do podkreślenia własnej, niebagatelnej roli w realizacji całego przedsięwzięcia. Nic dziwnego, zbliżały się wybory :) Na koniec pojawił się na scenie sam Mamut. Z wypowiedzi prostaka można było odnieść mylne wrażenie, że jego ekipa orgów niemal samodzielnie zbudowała łódzkie Centrum Komiksu, własnoręcznie układając cegła po cegle. Wtedy scena zapełniła się sporą liczbą „organizatorów”, których przeważnie nikt nie znał :( Wreszcie zwierzak wspaniałomyślnie zaprosił na estradę starych conturowców. Ludzi, dzięki którym objął swoje intratne stanowisko. I był to jedyny moment jakiegoś uhonorowania ich wieloletniej pracy od podstaw :(

Po zakończeniu części oficjalnej śmietanka towarzyska udała się do niewielkiego budynku nieopodal, w którym umieszczono Centrum Komiksu. Interesujące wrażenie robiły dwie masywne walcowate konstrukcje, które z wyglądu nieco przypominały silosy zbożowe. Budowle zostały ozdobione komiksowym muralem znanego koreańskiego (?!) artysty, którego prac nikt ze środowiska wcześniej nie znał wcale :( Ciekawe, jakim sposobem rysunki trafiły pod łódzką strzechę?.. Wnętrze budynku zostało zaprojektowane w stylu postindustrialnym. Oryginalnie zostały wykorzystane wcześniejsze elementy fabryczne obiektu, tworząc niemal steampunkowy klimat. Całość aranżacji niewątpliwie robiła na zwiedzających przyjemne, ale dość klaustrofobiczne wrażenie. Niemal we wszystkich pomieszczeniach (szczególnie w korytarzach) dominowała ciasnota. Być może projektanci centrum zmuszeni byli pomieścić zbyt wiele treści, w stosunkowo skromnej kubaturze obiektu. Ale na pewno ja jestem zbyt wielki, aby sprawnie wędrować po norkach dla hobbitów (nie obijając się o ściany :(

Wyjątek stanowiła nieco większa sala przeznaczona na wystawy okresowe. Po otwarciu centrum znalazła tam miejsce ekspozycja prac Grzegorza Rosińskiego... Przyznam, że kilka lat wcześniej obawiałem się dalszego losu dorobku zasłużonego dla komiksu artysty. Stało się tak, kiedy przypadkowo dowiedziałem się z lokalnej telewizji, o przekazaniu materiałów twórcy organizatorom festiwalu komiksu. Pomyślałem wtedy, że cenne dzieła w rękach dyletantów zgniją szybko i bezpowrotnie w kazamatach pod Magdą. Jedynym magazynie, jakim dysponowała w tamtym czasie ekipa Mamuta. Wcześniej, tak właśnie, wielokrotnie przydarzyło się licznym konwentowym obiektom o charakterze muzealnym :( Po prostu, pomieszczenia znajdujące się w piwnicy domu handlowego często zalewała woda deszczowa i wtedy, dodatkowo wybijała kanalizacja. Natomiast, po ustąpieniu powodzi, w zatęchłych korytarzach pozostawał jedynie smród, bród i ubóstwo („...do wiosny misio zgnije i nie będzie problemu...” :( Istniała również możliwość, że Mamut osobiście (w typowy dla siebie sposób) „zaopiekuje się” pracami mistrza. Tak jak to wcześniej uczynił z oryginalnymi grafikami, które załatwiłem od artystów na Stulecie Komiksu w 1996roku. Prace te przez lata zdobiły jego liczne gabinety (od Łódzkiego Domu Kultury po EC1). Nie wiem co dalej się z nimi stało. Być może pojawią się kiedyś na rynku :( Niestety, żadna z alternatyw, w przypadku dorobku Rosińskiego, nie zapowiadała się zbyt budująco. Na szczęście materiały mistrza dotrwały do wystawy w Centrum Komiksu. Lecz co się z nimi dzieje obecnie? Po zakończeniu ekspozycji czasowej oraz turne po Polsce. Czy może zdobią jakieś kolejne gabinety? Albo pojawią się kiedyś na kolejnej aukcji w Desie? Tego nie wie nikt :(

Oprócz sali wystawowej, na parterze budynku znajduje się sklepik z „pamiątkami” oraz sporych rozmiarów „jarmark z grami”. Doprawdy nie potrafię precyzyjnie określić charakteru tego miejsca. Chyba w zamierzeniu organizatorów przestrzeń miała prezentować początki historii komputerów domowych oraz wczesne gry elektroniczne. Jednak w żadnym stopniu nie spełniła pokładanych planów. Oldskulowe urządzenia wyeksponowane zostały w sposób wyjątkowo chaotyczny. Kolejne generacje, niegdyś technicznie zaawansowanych sprzętów, sąsiadowały ze sobą bez żadnej logicznej spójności. Natomiast kompletny brak opisów pokazywanych obiektów dopełniał bezmiar dezinformacji. Całość przypominała raczej szkolną wystawkę pasjonatów starych komputerów, niż rzetelną ekspozycję historycznych artefaktów w instytucji kultury :( Ponadto, jarmarkową przestrzeń wypełniał bezustannie jazgotliwy hałas (bo trudno go nazwać dźwiękiem) archaicznych automatów, które cieszyły się największą popularnością wśród nieletnich zwiedzających. Ponieważ można tam było grać za friko :) Upierdliwe maszyny umieszczone zostały w dziwacznej aranżacji, podobnej nieco do „wozu Drzymały” (ale bez kół). Imitującej dość kiepsko „Salon Gier” z lat .80 ubiegłego wieku. Konstrukcja chyba miała przypominać budy z grami, które można było spotkać na powiatowych odpustach. Lecz projektant „atrakcji” raczej nigdy nie widział oryginału, więc realizacja kopii niezbyt dobrze mu wyszła. Owa „zmyślna” instalacja stanowiła największe wyzwanie dla twórcy strefy komputerów retro. Była zapewne również bardzo kosztowna :(

Demonstracja nowszych gier (a w zasadzie jednej) wygląda o niebo lepiej. Jest to bez wątpienia zasługa opieki nad ekspozycją ze strony firmy CD Projekt, która użyczyła nieudolnym orgom materiałów z ostatniej odsłony hitowego Wiedźmina. Specjalne konstrukcje wyposażone w liczne monitory meandrują ciasnymi korytarzami centrum. Na wąskim szlaku można prześledzić poszczególne etapy tworzenia gry. To główna atrakcja strefy wirtualnej rozrywki... Pozwolę sobie przypomnieć, iż pierwszy Wiedźmin był również (kilkanaście lat wcześniej) gościem Festiwalu Komiksu. Ale wysoce amatorski pokaz (w eŁDeKu) nie wzbudził większego zainteresowania wśród gości (ani graczy). Dlatego szybko świat o nim zapomniał :) ...o grach zapewne napiszę jeszcze...

Zarys ogólnej historii komiksu oraz dość fragmentaryczna prezentacja stylów, gatunków i autorów zostały pokazane na dwóch piętrach wewnątrz walcowatej konstrukcji opisanej wcześniej. Lecz przedstawione informacje (choć podane w estetycznej formie) niewiele wzbogacały wiedzę o dziewiątej sztuce. Podobną można z łatwością zdobyć w Internecie, nie ruszając się z domu. Tyle, że owe wieści były bardziej skąpe i „odpowiednio” zredagowane, przez spolegliwego zwierzakowi kuratora :( Ponieważ organizatorzy centrum nigdy nie posiadali żadnych historycznych artefaktów, wszelkie przykłady oraz cała treść przekazu została przygotowana przez stolarza :) Lub w prosty sposób „namalowana” na owalnych ścianach :( Niekiedy banalne freski uzupełniano tabliczkami świetlnymi z komiksową treścią. Ich przygotowanie zapewne kosztowało orgów najdrożej. W niektórych miejscach zwiedzający mogli poznać esencję „niewątpliwie ciekawych” wykładów, albo posłuchać komiksów za pomocą słuchawek (?!). Czasami gościom na ekspozycjach udawało się liznąć nieco „akcyjności” ;) Mamut często podkreślał w mediach interaktywność wystaw w Centrum Komiksu. Lecz nie jestem pewien, czy nasz prostak w pełni rozumiał znaczenie tego pojęcia... Rzeczywiście, wielbiciele Minecrafta (na automatach growych) mogli sobie poplumkać w rozpikselowane gry (zanim nie ogłuchli od jazgotu „kociej muzyki”). Również w trakcie poznawania „komiksowego warsztatu” domorośli grafomani byli w stanie „interaktywnie” (na specjalnej tablicy magnetycznej) przykleić Wiedźminowi wąsy. Albo mozolnie popracować nad mimiką postaci (dopóki ktoś życzliwy nie zajumał magnesów ;) Ale czy te wątpliwe atrakcje mogły stanowić godną, aktywną rozrywkę na miarę trzeciej dekady XXIwieku? Może dla przedszkolaka? Tyle że mały człowiek nie był w stanie sięgnąć zaklęć „magicznej tablicy” :( Zastanawiałem się, dla kogo była przeznaczona owa prezentacja. Zapewne dla kompletnych dyletantów, którzy nie posiadali żadnej wiedzy o komiksie. Chociaż, zdarzały się osoby (najczęściej z małymi dziećmi), którym taka forma zabawy odpowiadała :(

Na owalnych ścianach ekspozycji stałej pojawiło się również kilka słów o wybranych lokalnych inicjatywach. Słowo „wybranych” jest tu kluczem... Dziwnym trafem najlepiej reprezentowany był okres rządów Mamuta. Tak, jakby wcześniejsze lata skryły na zawsze „mroki średniowiecza” :( A przecież wszystkie osiągnięcia ekipy zwierzaka (z reguły bardzo skromne) nie powstały z próżni. Pozorne sukcesy nowego dyrektoriatu zbudowane zostały na solidnych fundamentach wieloletniej pracy poprzednich organizatorów konwentów i festiwali komiksu. Przykro jest myśleć, że przez ostatnie dwie dekady, tak wielu (na państwowym garnuszku) zrobiło tak niewiele :( Również filary historii nowego polskiego komiksu nie zostały przedstawione na ekspozycjach w sposób adekwatny, do ich wpływu na całe rodzime środowisko... Na przykład: kurator wystawy wrzucił do jednego worka drukowane na przyzwoitym poziomie, wartościowe publikacje artystyczne, razem z niskonakładowymi przejawami xerofurii, wypróżnianymi masowo przez wielu grafomanów. Oczywiście na żadnej ekspozycji nie było śladu Komiks Forum. Mimo, że moja antologia towarzyszyła wielu różnym łódzkim konwentom komiksowym przez kilkanaście lat. Była też pierwszym materialnym świadectwem popularności dziewiątej sztuki wśród młodych polskich twórców oraz platformą prezentacji ich talentów. Antologia wielokrotnie pełniła rolę katalogu festiwalowego. Tym sposobem promowała łódzką imprezę na całym świecie. Ale działo się to w czasach, zanim zwierzak umoczył w organizacji eventu swoje nieudolne kopyta :( Nowi orgowie Centrum Komiksu nie zamierzali wspominać lokalnych sukcesów sprzed ery Mamuta :( Jednak trudno jest pominąć mój wkład w dziedzinie rodzimego komiksu. Jest on tak obszerny i chyba znaczący :) Nic więc dziwnego, że w jednej małej salce (poświęconej wczesnym eventom) znalazła się w gablotce okładka Komiks Forum (katalogu festiwalowego). Lecz cwany kurator wystawy zasłonił w chamski sposób logo antologii. Zapewne, żeby nie drażnić zwierzaka :)

Na tej kulawej ekspozycji spotkałem dwóch byłych conturowców: Pioruna i Tomaszka (myślę tu o grupie twórczej, a nie stowarzyszeniu). Raczej nie byli zachwyceni widząc na ścianach znikome ślady ich wkładu w historię rodzimej literatury obrazkowej. A przecież obaj znacząco przyczynili się do rozwoju łódzkiej imprezy. Piorun pracował przy pierwszym konwencie. Natomiast w kolejnych latach zastąpił go Tomaszek, narzucając pozostałym orgom własną wizję eventu. Obaj twórcy mieli również zacny i uznany przez środowisko dorobek komiksowy. Rozumiem, że instytucja kultury w mieście Łodzi nie powstała po to, aby stanowić laurkę dla starych działaczy lokalnego środowiska, ale przez szacunek dla ich wysiłku, wypadałoby nieco więcej opowiedzieć o ludziach którzy onegdaj wypracowali status Łodzi, jako polskiej stolicy komiksu!.. Niestety, zwierzak nigdy nie zamierzał przypominać w centrum prac rodzimych twórców (szkolnych kolegów), a szczególnie organizatorów eventu, który zawłaszczył wyłącznie dla siebie :( Wkurzeni artyści postanowili w rewanżu wziąć odwet na Mamucie. Obmyślanie sprytnego planu zajęło im rok czasu. Okazało się, że w słynnym, nobliwym eŁDeKu pracuje teraz (na kierowniczym stanowisku) inny, były conturowiec. Przy jego zacnej pomocy miała zaistnieć w domu kultury (poza obszarem wpływów zwierzaka) specjalna wystawa członków grupy. Autorzy przy tej okazji zamierzali stworzyć nową, ekskluzywną publikację o Conturze, finansowaną ze środków własnych... Oczywiście Mamut nie był zachwycony oddolną inicjatywą. Robił więc wszystko, żeby położyć na niej swoje łapy. Przecież ciągle musiał legitymizować nikłe efekty działalności Centrum Komiksu :( Minął kolejny rok. Lecz conturowa wystawa nadal nie ujrzała światła dziennego (ani tym bardziej specjalna publikacja). Podobno, właśnie zwierzak zdecydował się zorganizować cenne środki (?!) Raczej nie wróżyło to niczego dobrego... Zawsze uważałem, że conturowcy mają osobliwy antytalent do promowania własnych projektów. Przecież pierwszą prezentację twórczości grupy drukiem (w Komiks Forum) przygotowałem dopiero ja. Może, gdyby nie moja pomoc, ślad po Conturze dawno by został zapomniany :( W tamtym czasie, młodzi artyści szybko rozjechali się po świecie. Wtedy, każdy z nich myślał raczej o promocji własnej osoby, niż całej grupy... Przyszłość pokaże, ile miałem racji...

W instytucji zwanej na wyrost Centrum Komiksu znajdują się również inne atrakcje, jak: salka VR, czy studio motion-capture... Jednak technologie w nich prezentowane, mimo że dość nowoczesne (a na pewno kosztowne), powoli odchodzą do lamusa. Albo stają się ogólnie dostępne. Jak kiedyś podobnie stało się z konsolami do grania, albo smartfonami. Poza tym, obawiam się, czy owe mocno zaawansowane miejsca rozrywki są w zasięgu zwykłego śmiertelnika, który kupi normalny bilet do centrum. Na pewno wymagają dodatkowej ochrony. Opieki specjalnego, przeszkolonego „pastucha”. A ona kosztuje drożej :( Moim zdaniem, jedynie polecenia warte są wystawy czasowe oraz „ścieżka” tworzenia gier komputerowych. Ponieważ oferty te zostały przygotowane na przyzwoitym poziomie, albo przez ludzi z pasją. Pozostałe wątpliwe „atrakcje” centrum można sobie odpuścić (z czystym sumieniem). Nie wnoszą nic nowego do świadomości oglądającego i często przemilczają ważką historię. Stanowią jedynie barwną fasadę, która ma na celu ukrycie mizernej pomysłowości ekipy orgów Mamuta :(

Przez pierwszy rok istnienia łódzkiego Centrum Komiksu w instytucji niewiele się działo. Naturalnie w tym czasie pojawiło się w programie kilka wystaw. Ale zgodnie z niepisaną, starą zasadą pasożytów kultury, zostały one przygotowane cudzymi rączkami (większość dla innych podmiotów). Aby nie być gołosłownym, pozwolę sobie na niewielkie podsumowanie... Wymarzony od lat przez fanów literatury obrazkowej obiekt inaugurowała wystawa „Grzegorz Rosiński w ilustracjach”, która została przygotowana dla... Muzeum Karykatury w Warszawie :) Wspaniała ekspozycja była ze wszech miar warta obejrzenia. Oczywiście Mamut, pod płaszczykiem EC1, skutecznie „przylepił się” do prawdziwych organizatorów (dziwnym to nie było). Kolejna wystawa czasowa „Komputer udomowiony” była już aranżowana siłami centrum, a raczej fanatyków growych, których pod „swoje” skrzydła zagarnął zwierzak. Jednak nie sądzę, aby zrobiła piorunujące wrażenie zważywszy, że żaden z autorów pod ekspozycją się nie podpisał :( Następna wystawa „PHOTOmodeBOOK” została zrealizowana przez Rafała Szrajbera z opracowanych przez niego materiałów. Żałuję, że nie widziałem tej interesującej ekspozycji. Ale fotograf chyba nie był etatowym pracownikiem CKiTP :) Wreszcie nastąpił kolejny atak nostalgii za komiksem dawno minionym. Była nim wystawa „Tadeusz Baranowski. Śmieszy, tumani, przestrasza”. Tym razem „na plecach” mistrza wjechała na ekspozycję cała ekipa centrum (na szczęście autor to przeżył ;) Lecz ilość kuratorów była odwrotnie proporcjonalna do jakości aranżacji. Która była dość przaśna, ale oczywiście interaktywna :) Jednak z uroczystego otwarcia prezentacji dorobku artysty najbardziej przytłoczyła mnie „scena balkonowa”. Widok starszego człowieka przygniecionego do balustrady przez grupę fanów robił naprawdę przykre wrażenie. Stało się tak, ponieważ liczni orgowie nie przewidzieli odpowiedniego miejsca na spotkanie autorskie z zasłużonym twórcą komiksów :(

Dopiero półtora roku po otwarciu zawitały pod kopuły EC1 większe eventy (bo w niewielkim budynku centrum było za mało miejsca). Lecz podejrzewam, że głównym celem tych imprez miało być zainteresowanie obiektem Mamuta nowych odwiedzających. Dlatego biletem wstępu na owe spotkania był kupon do Centrum Komiksu. Fakt ten potwierdzał, iż coraz mniej jest chętnych do oglądania nudnych ekspozycji przygotowanych przez wybrańców zwierzaka :( A śliczna budowla musiała przecież trochę na siebie zarabiać (przynajmniej, generować frekwencję :) Swoją drogą, ciekaw jestem założeń finansowych tej instytucji kultury? Ile państwo polskie jeszcze do niej dopłaca z naszych podatków?!

Być może wkrótce, aby zbilansować rosnące koszty działalności oraz uzasadnić pensje zatrudnionych darmozjadów, cały Festiwal Komiksu zostanie przeniesiony do EC1. Byłby to niegłupi pomysł zważywszy, że miejsce jest o niebo lepsze od lokalizacji eventu w Atlas Arenie (jest lepiej skomunikowane i w centrum wszystkiego). Przypomnę tylko, że taki pomysł pojawił się jeszcze w 2013roku (robiłem wtedy w EC1 wstępne plany strefy targowej). Niestety, w tamtym czasie „miasto kultury” nie było jeszcze gotowe na podobną inicjatywę :( Chociaż... Mamut chyba nie zdecyduje się na tak odważne posunięcie. Straciłby wtedy kontrolę nad wieloletnią imprezą. Jego punkt zaczepienia w kulturalnej rzeczywistości... Bo co by się stało, gdyby nagle zwierzchnicy prostaka przejrzeli na oczy?! Ale przecież (w sprytny sposób) zwierzak trzyma ich w szachu :)

Naturalnie, oprócz wystaw czasowych i (ostatnio) nielicznych eventów, co jakiś czas organizowane są w centrum (a raczej same się aranżują) banalne zebrania różnych grup entuzjastów, warsztaty dla zielonych (najczęściej „uciekinierów” szkolnych) oraz prelekcje z „łapanki” prowadzone przez „wybranych”. Jednak te kameralne spotkania przeważnie nie przynoszą wielu korzyści uczestnikom, ani nadmiernie rozdętej instytucji. Stanowią raczej formę wypełniacza programu i kolejny element fasady Centrum Komiksu.

O stosunku orgów do placówki najlepiej świadczy jej witryna internetowa. Pozornie wyglądająca ładnie. Ale wyłącznie za sprawą profesjonalnego szablonu, który zapewnia niezłą konstrukcję dla kolejnej fasady. Lecz cenne informacje umieszczone na stronach są zdawkowe i kiepsko przygotowane. Teksty bywają miałkie, boleśnie schematyczne i często niezbyt rzetelne. Tak, jakby pisała je maszyna (może SI) według określonego wzoru. Ale nad wyraz skutecznie wprowadzają w błąd czytelnika, jak to często czynią reklamy. Skąpe wpisy są przeważnie ilustrowane losowymi, podłej jakości fotkami o nadmiernej rozdzielczości. Ponieważ nikt nie przejmuje się ich formą, ani treścią. Nie podlegają żadnej korekcie, bądź optymalizacji dla Internetu. Dzięki temu rozdęte zdjęcia skutecznie zapychają bufor każdej przeglądarki i wczytują się znacznie dłużej niż powinny. A przecież jeden obraz, to tysiąc słów :) Chyba redaktorom witryny nie zależy na dobrej promocji instytucji kulturalnej :( Zrobiłem próbę... Prosty ruch za pomocą darmowego programu IrfanView zmniejszył ciężar obrazka ponad stukrotnie (bez utraty jakości)! Aby dobrze przygotować materiał wystarczy tylko chcieć. Lecz webmasterom zatrudnionym po znajomości przez Mamuta zależy wyłącznie na kasie :( Widocznie zwierzak za mało im płaci...

Łódzkie Centrum Komiksu to skarlały kolos na glinianych nogach, prowadzony przez średnio zainteresowanych tematem oportunistów. Jego oferta dla gości jest przeważnie mizerna i nie stanowi żadnej atrakcji. Z reguły prezentuje znikome wartości techniczne, a zwłaszcza kulturalne. Lecz stanowi doskonałą fasadę skrywającą słabą aktywność nowego dyrektoriatu. Gdyby nie środki, bezustannie pompowane z budżetu państwa, instytucja już dawno przestałaby istnieć (na pewno w obecnej formie). Lecz funkcjonuje nadal! Tylko, czy powinniśmy się z tego cieszyć?

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek stworzyła SI.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
...dla dzieci
- czy twórczość dla dzieci rzeczywiście musi być gorsza?
Centrum Komiksu i TePe
- nowa instytucja, czy kolejna fasada?
ciąg dalszy nastąpi...

lutego 19, 2025

manga

Nieco przeraża mnie fenomen mangi, coraz bardziej popularny wśród ogółu miłośników literatury obrazkowej. Przez ostatnie lata, od konwentów do dzisiejszego festiwalu, przemienił on w naszym kraju entuzjastów perfekcyjnie rysowanych historii obrazkowych, w dziwne, niepokojące zjawisko socjologiczne. Oprócz niewątpliwie pozytywnych cech oddziaływania japońskich powieści graficznych na młodych autorów. Jak poznawanie odmiennej kultury oraz inspiracje wschodnią sztuką, której wpływ można zauważyć w twórczości artystycznej wielu rysujących. Również poszerzanie kręgu odbiorców całego spektrum literatury obrazkowej jest zasługą komiksu japońskiego. Jednak zauroczenie mangą niesie ze sobą także efekty negatywne. Jak wyjątkowa alienacja zwolenników tego gatunku sztuki oraz niebezpieczne zbaczanie w stronę cosplayowych przebieranek, miast aktywności komiksowej.

Mangowe komiksy poznałem jeszcze w latach .80 ubiegłego wieku. Stanowiły u nas rzadkość, ponieważ ich droga na bazary Europy Środkowej (wtedy za „żelazną kurtyną”) z kraju kwitnącej wiśni była dość daleka... Grube, czarno białe magazyny ilustrowane wyłącznie rysunkami, zapełnione głównie opowieściami w odcinkach, były bardzo popularne w Japonii. Lecz u nas, wydawnictwa te zadziwiały bardziej formą, niż treścią. Kilkuset stronicowe „cegły” z niezbyt zrozumiałymi dla polskiego czytelnika historiami, tworzone przeważnie w groteskowym stylu oraz oglądane „od tyłu”, raczej nie znajdywały większego uznania wśród odbiorców z kręgu zachodniej cywilizacji. Jednak w komiksach była zawsze doceniana niesamowita perfekcja kreski wschodnich twórców oraz niecodzienny, brawurowy wygląd napisów. Sytuacja mangi na świecie uległa zmianie dopiero, kiedy japońskimi historiami obrazkowymi zainteresowali się zachodni edytorzy.

Pierwszym, poważnym krokiem przybliżenia nowym czytelnikom komiksu mangowego była transformacja oryginalnych plansz. Wystarczyły lustrzane odbicia stron, aby treść wschodniej noweli graficznej była poznawana przez nowego odbiorcę, w bardziej naturalny dla niego sposób. Co prawda, wielu bohaterów opowieści nagle stawało się mańkutami. Ale czytelnikom to zupełnie nie przeszkadzało :) Wśród komiksów ze Wschodu na rynku amerykańskim dominowała wtedy fantastyka naukowa. Nieśmiertelne historie z robotami bojowymi oraz kultowy Akira. Wydawców raczej nie interesowały nowele obyczajowe, które były kulturowo obce dla zachodnich czytelników. Wyjątek stanowiły tytuły hentai. One zawsze znajdowały specyficznych odbiorców ;)

Zapewne drogę komiksom w tamtym czasie torowały japońskie seriale telewizyjne (jeden z nich: „Załoga G” był popularny również u nas). Ogromne powodzenie animowanych produkcji zwiększyło zainteresowanie przedsiębiorców innymi tematami wschodnich opowieści. Dostrzegli oni również potencjał drzemiący w nowych odbiorcach rysunkowych historii. Mianowicie, dziewczęta dotąd specjalnie nie interesowały się komiksem (albo się tym nie chwaliły). Dlatego nowele graficzne kierowano głównie do chłopców. Nic więc dziwnego, że światy kolorowych zeszytów były przeważnie wypełnione przygodami dziarskich herosów (którzy zakładali majtki na spodnie :) Manga pod tym względem okazała się bardziej różnorodna. Oferowała szersze spektrum tematów historii, których odbiorcami mogli być różni czytelnicy. Wśród propozycji japońskich twórców znalazł się także „kminek dla dziewczynek” :) Nowele obrazkowe, które akceptowały czytelniczki komiksów. Przygody postaci, z którymi mogły utożsamiać się dziewczęta. Bowiem to one zawsze stanowiły potęgę miłośników japońskiego komiksu :)

Manga w naszym kraju zyskała popularność dzięki czarodziejce z Księżyca (Sailor Moon). Również i w tym przypadku, wcześniej pojawił się w telewizji serial animowany, który rozpętał prawdziwą mangową histerię wśród dzieci oraz nastolatek ;) Pamiętam pierwszą imprezę dla entuzjastów tego komiksu. Została ona zorganizowana w warszawskim klubie „Stodoła”. Budynek chyba nigdy dotąd nie był tak szczelnie wypełniony ludzką treścią (niemal do granic bezpieczeństwa :) Olbrzymi tłum egzaltowanych fanek oraz nieletnich z rodzicami (lub bez ;) oblegał klub studencki przez cały dzień. Kolejka do wejścia miała kilkaset metrów długości. Niestety, jedna piąta chętnych w ogóle nie dostała się do środka :( Dlatego swój komiksowy kramik urządziłem po partyzancku. Na niewysokim murku przed wejściem do klubu :)

Droga japońskiego komiksu pod słowiańskie strzechy nie była prosta. Zresztą wtedy w Polsce nie ukazywało się wiele zagranicznych historii obrazkowych. Na ubogim rynku dominowały serie amerykańskie (za sprawą szwedzkiej firmy TM-Semic). Promocją mangi zajął się Shin Yasuda (Japonica Polonica Fantastica), późniejszy wydawca słynnego, fantastycznego Akiry. Lecz swoją działalność zaczął niezbyt fortunnie, od opowieści z historii Polski „Aż do nieba”. Niestety, nie znalazła ona większego zainteresowania wśród czytelników. Pamiętam jak wydawca wędrował po hurtowniach książek (jak ja, z moim Komiks Forum) próbując zainteresować ówczesnych „biznesmenów” nową publikacją. Dopiero inwazja czarodziejek odmieniła sytuację wydawnictwa :)

Naoko Takeuchi stworzyła uroczą serię o dziewczętach w przestrzeni kosmicznej. Głównymi postaciami „Sailor Moon” były nastolatki, które mogły przekształcać się w super bohaterki. Tworzyły one zespół „czarodziejek” z różnych planet Układu Słonecznego, które używały własnych mocy do walki ze złem we wszelkiej postaci. Niesamowite przygody ślicznych wojowniczek musiały podobać się niemal wszystkim dziewczynkom (małym i dużym :)

Dziwiła mnie zawsze osobliwa alienacja miłośników mangi (płci obojga). Oczywiście wszyscy bawili się znakomicie, ale tylko we własnym gronie :( I chyba nic więcej ich nie interesowało, poza przygodami fantastycznych postaci z wielkimi oczami, o dziwnie brzmiących imionach. Odniosłem wrażenie, jakby nie istniała dla nich inna rzeczywistość, poza światami kreowanymi przez wschodnich mistrzów komiksu :( Dlatego na wczesnych konwentach organizowałem osobne atrakcje, przygotowane specjalnie dla fanów mangi. Robiłem wszystko, aby na imprezę przyciągnąć nowych, uroczych gości :) Kiedyś w trakcie komiksowej giełdy urządziłem nawet dzień mangowy, podczas którego niektórzy wystawcy całkowicie odmieniali swoją ofertę... W tamtym okresie (druga połowa lat .90) zaczęły pojawiać się u nas pierwsze mangowe eventy. Ale chyba nikt nie próbował łączyć ze sobą różnych komiksowych światów. A szkoda :( Owa synergia stylów mogłaby artystom oraz czytelnikom przynieść wyłącznie korzyści. Obecnie nadal, na wielu imprezach, funkcjonują obok siebie różne, pozornie obce inicjatywy. Takie związane ze sztuką Wschodu, na równi z komiksem europejskim oraz amerykańskim. Lecz wszelkie działania kumulują się niezależnie. Wyłącznie jako odrębne byty :(

W XXIwieku manga poszerzyła znacznie swoje dominium. Styl japońskiej sztuki komiksowej objął już wszystkie odmiany fantastyki. Od science fiction, poprzez fantasy do horroru. Nowelom graficznym nie obcy jest romans, kryminał, jak i wszelkie możliwe historie obyczajowe. Manga już dawno przekroczyła granice mediów. Oczywiście nadal jest obecna w komiksie oraz filmie (nie tylko animowanym). A także w muzyce. Japoński styl graficzny odcisnął swoje piętno w całej branży rozrywkowej. Zwłaszcza w świecie gier. Dość szybko, z artystycznej przestrzeni sztuki wizualnej przeniknął do biznesu. Stał się bardzo atrakcyjnym towarem konsumpcyjnym :(

Razem z mangą do naszego kraju przybyła moda na przebieranki. Przecież dziewczynki od zarania dziejów uwielbiały stroić się w różne fatałaszki. Co prawda, na amerykańskich konwentach miłośnicy komiksów wcielali się od dawna w postacie z ulubionych historii obrazkowych. Ale u nas, takie przedstawienia, były nowością. Sztuka japońskiego komiksu poszerzyła znacznie panteon bohaterów opowieści graficznych. Jednak wizerunki postaci akceptowane w kulturze wschodniej niekiedy znacznie odbiegają od norm przyjętych na Zachodzie. Szczególnie jest to dostrzegalne w szatach bohaterek komiksów, których stroje bywają dość wyuzdane. A przecież kreacje na eventach prezentują nierzadko osoby nieletnie. Lecz jak dotąd, wszyscy traktują cosplay jedynie, jak zabawę :)

Wydaje mi się, że obecnie kostiumowa forma wschodniej sztuki jest u nas najsilniej wyrażanym przejawem aktywności twórczej. Naturalnie autorki (ale też niektórzy autorzy), w swoich pracach, stosują często elementy rysunku mangowego. Ale rodzime komiksy w japońskim stylu są raczej rzadkością. Ponieważ, oprócz zdolności graficznych, autorom takich prac brakuje ciekawych pomysłów, zdolnych zainteresować większą grupę odbiorców. Natomiast rodzimi wydawcy wolą publikować znane oraz wypromowane na świecie, oryginalne opowieści mistrzów mangi, zamiast utworów rodzimych, początkujących adeptów rysunku. Dlatego autorki polskich komiksów we wschodnim stylu zdane są wyłącznie na niezależne, niskonakładowe edycje. Niestety, realizacje te są przeważnie odtwórcze. Niewiele mają wspólnego z kreatywnym działaniem :( Nic więc dziwnego, że cała uwaga entuzjastów mangi skierowała się w stronę cosplay :(

Jestem już starym dziadem :( Być może dlatego nie rozumiem swoistego fenomenu przebieranek za bohaterów komiksowych. Niewykluczone, że jest to nowa forma konwentowej zabawy. Na pewno także sposób na wyróżnienie barwnej osobowości spośród szarego tłumu otaczającej rzeczywistości. Przypuszczalnie również, doskonała okazja dowartościowania własnego ego... Czasami kreacje miłośników komiksu bywają interesujące. Są przecież oceniane przez „surowych” sędziów ze środowiska ;) Częściej jednak, stroje mangowych przebierańców stanowią kompromis, między dobrymi chęciami, a skromnymi możliwościami budżetu ich autorów. Niekiedy człowieki odziane w fikuśne fatałaszki wyglądają naprawdę fajnie. Wzbogacając tym samym wrażenia z każdej imprezy komiksowej. Często jednak wymyślny kostium spowija osobę, która zapewne nie posiada w domu lustra ;) Niewątpliwie cosplayowy event jest dużo łatwiejszy w przygotowaniu, niż impreza prezentująca bardziej istotne przejawy artystycznej aktywności. Dlatego orgowie wszelkiej maści lubią urządzać takie radosne spotkania, albo przynajmniej punkty programu. Wszak większość fanek mangi uwielbia przebieranki. I chyba każda z nich posiada własny kostium. Mozolnie wypracowany w domowym zaciszu (lub kupiony za ciężkie pieniądze). Do pełni szczęścia, na konwencie, zaledwie potrzebny jest dach nad głową. Albo łaskawa aura natury. Oraz odrobina hałasu :) Szkoda tylko, że oprócz źródeł inspiracji, fenomen cosplay niewiele ma wspólnego ze sztuką komiksową :(

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek stworzyła SI.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
...dla dzieci
- czy twórczość dla dzieci rzeczywiście musi być gorsza?

grudnia 15, 2024

Przypadek Klossa

Ciekawe, jak by się poczuł autor, twórca popularnej serii, gdyby zobaczył nowy komiks swojego cyklu stworzony ze skanów starszych jego prac, fikuśnie zmontowanych przez rządnego sławy (a raczej pieniędzy) osobnika? Pytanie to nabiera szczególnego wymiaru w dobie coraz częstszych realizacji wspomaganych Sztuczną Inteligencją.

słynne stoisko Klosa w budynku Textilimpexu podczas łódzkiego festiwalu komiksu

Nigdy specjalnie nie podobały mi się komiksy z serii Kloss. Nawet w czasach, kiedy pasjonowały mnie historie w nich opowiadane. Gdy nie znałem jeszcze znaczenia słowa grafoman :( Zeszytami gardziłem bardziej, jak zacząłem poznawać światowe dziedzictwo literatury obrazkowej. Byłem wręcz zaszokowany ich olbrzymią popularnością wśród czytelników. Bo oni wciąż nie znali prawdziwego oblicza historii ilustrowanych :( Przykro mi to stwierdzić, ale rodzima twórczość, w obszarze dziewiątej sztuki, nigdy nie miała wielu artystów godnych zapamiętania. Takich, którzy mogliby poszczycić się globalnym wpływem na pojmowanie gatunku. Nieliczne, drobne wyjątki tylko potwierdzają regułę :( Natomiast lokalne uznanie, wielu cenionych artystów zawdzięcza chyba sentymentowi leciwych już miłośników sekwencyjnych obrazków do czasów młodości. Kiedy to fanatycy komiksu zdani byli wyłącznie na podziwianie sporadycznych, skromnych emanacji twórczych. Bowiem publikacje rysunkowe stanowiły wtedy rzadkie objawienia pośród pustyni ówczesnej oferty czytelniczej.

Kiepskie rysunki, sztuczne dialogi oraz „sprane” kolory, dobierane z wyjątkowo ubogiej palety, nie przeszkodziły w popularności zeszytów z przygodami Hansa Klossa w naszym kraju. A nawet (podobno) za granicą. Głównym powodem owych „sukcesów” był brak w tamtym czasie poważnej alternatywy dla sensacyjnej serii. Ważnym elementem promocji cyklu był zapewne serial filmowy, który można było oglądać na czarno białych telewizorach. Kolejne dekady ubóstwa komiksowego rynku oraz nowe rzesze wygłodniałych czytelników wzmacniały tylko efekt kultowości naszego szpiega, w mundurze oficera Abwehry :) Telewizyjna produkcja nie sfilmowała wszystkich opowiadań literackiego pierwowzoru. Komiksowe adaptacje użyły ich jeszcze mniej. Istniała więc niewielka przestrzeń do zagospodarowania. W międzyczasie autorzy oryginału odeszli już z tego świata. A że „natura nie znosi próżni”, z okazji łatwej monetaryzacji szemranej inicjatywy, za pomocą „atrakcyjnego” dla wielu miłośników historii obrazkowych tematu, skorzystał cwany osobnik. Na podstawie opowiadania, które wcześniej nie zostało zilustrowane, stworzył nowy komiks. Jednak nie zrobił tego, kopiując odręcznie kolejne obrazki. Tak, jak to „za komuny” robiły poważne wydawnictwa, sztucznie omijając zarzut fałszerstwa. Sprytny grafik wybrał znacznie prostszą metodę ;) Mianowicie, zeskanował strony komiksów wydanych wcześniej. Następnie, korzystając z „pozyskanego” w ten sposób materiału, przy pomocy programu graficznego zmontował odpowiednio kadry nowej opowieści. Niewątpliwie, owa „produkcja” wymagała sporego nakładu pracy. Jakiegoś pomysłu na dość skomplikowaną realizację. Inicjatywa była zapewne przejawem grafomańskiej kreatywności. Ale czy była twórcza? Raczej miała czysto merkantylny charakter :( Tak skrupulatne podrabianie stylu innego autora, to bez wątpienia fałszerstwo. Nawet, jeśli czynione jest w „zbożnym celu”. Czy można sobie pozwalać na używanie pracy innego autora bez jego zgody? To raczej pytanie retoryczne.

Fałszerz, w swojej adaptacji, zachował charakter rysunku oraz klimat opowieści pierwowzoru. Dzięki zastosowanej metodzie kopiowania nie stanowiło to żadnego problemu. Zapewne wierność oryginałowi była jedyną pozytywną cechą tego przedsięwzięcia. Lecz nie sądzę aby nowy „artysta”, cyfrowo „stemplując” kolejne kadry komiksu, robił to w hołdzie dla uznanego twórcy. Bowiem zeszyty z agentem Klossem uważane były zawsze (nie tylko przez grafików), za miernie rysowane. Nawet w czasach ich największej świetności. Kolejna opowieść nikomu więc nie przyniosłaby sławy. Zwłaszcza taka, która powstała w atmosferze występku. Niewątpliwie ta historia „została stworzona dla pieniędzy” :( Jestem niemal pewien, że twórca podróbki wykorzystał popularność serii wyłącznie w celach merkantylnych. Zamierzał wypłynąć na fali sentymentu do popularnego bohatera. Czerpać własne korzyści z wysiłku innych. Jakże ta koncepcja była bliska sposobowi myślenia festiwalowego dyrektoriatu :( Dziwi mnie jednak, że ów oszust (bo chyba tak należało go nazywać) nie wstydził się podpisać „swojego dzieła”. Być może dumny był z efektów takiej pracy :(

Naturalnie fałszerz, swoim chorym pomysłem, zainteresował dyrektora łódzkiego festiwalu komiksu. Mamut zawsze był łasy konwentowych atrakcji robionych przez podmioty zewnętrzne. Nigdy też, w sposób widoczny, nie przejawiał żadnych rozterek moralnych. Na początku jego rządów niewiele było oryginalnych atrakcji eventowych. A przecież zwierzak nadal był „na dorobku” w kulturalnej instytucji, musiał więc ciągle „błyskać” nowymi inicjatywami. Dlatego propozycja cwaniaka grafomana bardzo mu się spodobała :) Nie namyślając się długo, postanowił wydać „atrakcyjny” zeszyt z serii: „Kapitan Kloss” pod egidą festiwalu komiksu. Oczywiście zrobił to używając środków przeznaczonych na imprezę. Równocześnie, autorowi kontrowersyjnego projektu udostępnił za darmo sporą przestrzeń w strefie targowej konwentu. Zafundował także fałszerzowi gigantyczny baner reklamowy. Aby w pełni wykorzystać możliwości promocji inicjatywy wątpliwej proweniencji :(

W ten sposób poznałem Klosa (tak nazwaliśmy fałszerza w grupie orgów). Wydawał się dziwnym, ale rozumnym człowiekiem, z własnymi pomysłami, które ciągle stwarzały problemy festiwalowym orgom. Jednak nie miał najmniejszej koncepcji wypromowania „swojego dzieła”. Mamut zlecił mi opiekę nad właściwą prezentacją powrotu niegdyś popularnego, komiksowego szpiega. Byłem przecież odpowiedzialny za całą przestrzeń targową łódzkiej imprezy. Początkowo stoisko Klosa umieściłem w dobrym miejscu antresoli, w budynku Textilimpexu. Autor podróbki komiksu miał jakieś kontakty z grupą rekonstrukcyjną. Namówił ich więc do wypożyczenia oryginalnego niemieckiego motocykla z czasu wojny. Zrobił to zapewne, aby stworzyć właściwy klimat dla publikacji :) Razem z obsługą techniczną budynku sprawdziłem możliwości logistyczne, umieszczenia sporego eksponatu na ekspozycji. Pomysł był wykonalny. Lecz do realizacji nie doszło, ze względu na megalomanię Klosa :( Mianowicie, sponsorowany przez Mamuta baner rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. W efekcie, nie miałem już dla niego na półpiętrze odpowiedniego miejsca. Musiałem więc stoisko oraz sporą płachtę przenieść na parter budynku. Niestety, w nowej lokalizacji nie można było powiesić wielkiej reklamy komiksu :( Dlatego zaprojektowałem oraz wykonałem z aluminiowych rurek specjalną konstrukcję (ramę), podtrzymującą materiał plakatu, z wizerunkiem okładki. Na szczęście, zwierzak nie szczędził wtedy środków :) Pozostało tylko zmontować całe stoisko. Lecz ta prosta czynność przekraczała zdolności manualne „artysty” Klosa :(

Nie miałem zamiaru dłużej wyręczać go w pracy nad jego ekspozycją. Wystarczająco dużo już dla niego zrobiłem. Przecież przed imprezą musiałem zająć się przygotowaniem własnego stoiska. Wkrótce okazało się, że „niedzielny artysta” nie potrafił używać zwykłego noża do tapet :( Nic więc dziwnego, że podczas montażu banera do ramy szpetnie zaciął się w łapkę. Wywołał tym samym nieoczekiwaną sensację wśród orgów. Nie widziałem całego zdarzenia, ponieważ byłem zajęty pracą. Ale podobno krew „sikała” z jego rany tak, że przerażeni ochroniarze wezwali pogotowie. Podejrzewam jednak, iż owo samookaleczenie powstało w akcie desperacji. Bowiem Klosu nie chciało się aranżować własnego kramu. A może rzeczywiście nie potrafił tego zrobić :( W dokończeniu ekspozycji pomógł nieobecnemu wystawcy mój znajomy (Paweł) oraz przygodni wolontariusze. Natomiast ślady „tragedii” usunęły zawodowe sprzątaczki. Tym razem obyło się bez ofiar w ludziach :)

Fałszerz Klos przeżył. Na drugi dzień, podczas otwarcia festiwalu, pojawił się jak nowo narodzony :) Nie pamiętam, czy miał zabandażowaną łapkę, czy tylko plaster skrywający powierzchowną ranę :( Po raz kolejny zaskoczył mnie nowym, dziwnym pomysłem. Zamiast obiecanego motocykla w międzyczasie „załatwił” oryginalnego kubelwagena, wraz z obsługą. Niewielką grupką statystów odzianych w stroje „z epoki”. Matkowała im jakaś staruszka. Podobno zasłużona profesorka historii. Cała ekipa robiła raczej zabawne wrażenie niepewnych człowieków, którzy nagle znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie. Trzeba przyznać, że Klos „na trzeźwo” potrafił zadbać o klimat :)

Pogoda w tym dniu była jesienna. Niebo lekko zachmurzone. Rzekomo w telewizji zapowiadali po południu opady deszczu. Nic więc dziwnego, że rekonstruktorzy obawiali się mokrego wpływu na kondycję „antycznego” pojazdu (który przecież nie posiadał dachu). Klos zaproponował wtoczenie kubelwagena do wnętrza budynku. Oczywiście, pomny wcześniejszych kłopotów generowanych przez „artystę”, nie wyraziłem na to zgody. Decyzji nie zmieniłem nawet po wysłuchaniu pretensji zasuszonej profesorki. W rezultacie mojej odmowy rozżalona paniusia wykonała tradycyjnego focha i odjechała spod budynku Textilimpexu na karty historii. Razem z cennym eksponatem :( Zatem festiwalowi goście powinni być mi wdzięczni, za ostrą decyzję w sprawie kubelwagena. Dzięki temu wszyscy przeżyli bez uszczerbku na zdrowiu do końca imprezy. Nawet fajtłapa Klos ;) Deszczu naturalnie tego dnia nie było... Nie wiem jak fałszerzowi poszła sprzedaż (czy może promocja) podrobionego komiksu. Dłużej nie interesowałem się tym tematem. Lecz niewątpliwie, dzięki opiece „siły wyższej” (czyli dyrektora festiwalu) roztoczonej nad Klosem, osobnik zyskał ogromny potencjał. Znalazł się przecież w najbardziej atrakcyjnym miejscu handlowym dużej imprezy komiksowej. Zapewne to wykorzystał :)

Kilka lat później, już w Atlas Arenie, moje stoisko komiksowe odwiedził znajomy policjant z Łodzi. Również miłośnik literatury obrazkowej. Poprosił mnie o wystawienie do sprzedaży owego słynnego komiksu z przygodami kapitana Klossa. Zapytałem go z ciekawości, jak zdobył to unikalne wydawnictwo. Odpowiedział, że zeszyt kupił kiedyś na łódzkim bazarze. Zasugrtował też, żebym zażądał za niego dość wysoką cenę (niby że taki rarytas). Wyłożyłem komiks na ladzie, ponieważ z doświadczenia wiedziałem, iż z policją (lub milicją) handlarz nie powinien raczej polemizować. W trosce o własne zdrowie :( Dziwnym trafem, po pewnym czasie, przy moim kramie zjawił się „znajomy artysta”. Przywitał mnie od razu stwierdzeniem: „Widzę, że sprzedajesz mój komiks”. (?!) Wtedy przyjrzałem się publikacji dokładniej. Została nieźle wydana, choć rysunki nadal były kiepskie. Posiadała logo łódzkiego festiwalu komiksu, musiała więc być drukiem eventowym. Jednak nie pamiętałem, żeby tytuł widniał w oficjalnym spisie wydawnictw konwentowych. Zadzwoniłem tedy do Mamuta, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. On zaś wytłumaczył mi, że po wydaniu komiksu pojawiły się jakieś problemy, w kwestii praw autorskich, oraz żebym traktował zeszyt jako wydawnictwo fanowskie. (?!) Zastanowiłem się, dlaczego nie sprawdzona publikacja, mimo braku zgody prawowitego twórcy, została wydana pod szyldem festiwalu? Natomiast fakt, że komiks wbrew temu trafił na rynek, był osobnym zagadnieniem. W historii łódzkiej poligrafii (na przestrzeni dekad), wielokrotnie zdarzało się, że niektóre tytuły „przenikały” na bazar przez dziurawe mury drukarni :( Chyba nie powinienem podejrzewać dyrektora festiwalu komiksu, o współudział w tak niecnym procederze ;)

Reasumując. Komiks opisujący nieznaną przygodę kapitana Klossa usunąłem szybko ze swojego stoiska. Po festiwalu zwróciłem go właścicielowi tłumacząc, że nie chciałem handlować „niepewnym” towarem. Wkrótce też zapomniałem o sprawie :) Jednak sporna publikacja żyła nadal własnym, niezbyt skrytym bytem. Ostatnio zauważyłem, że można ją nabyć (za dość horrendalną cenę) na jednym z portali aukcyjnych. Oczywiście komiks ten uda się również pobrać od Chomika. Ktoś ciągle na nim zarabia. A jego prawdziwi twórcy pewnie przewracają się w grobie :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji
manga
- komiks, albo przebieranka... wybór należy do Ciebie :)
ciąg dalszy nastąpi...

grudnia 07, 2024

Wartość dodana

Jest to temat bardzo bliski tęsknotom wielu autografożerców, bezustannie łaknących nowych, niepowtarzalnych obiektów kultu. Lecz posiadający również ogromne możliwości w zakresie promocji każdej imprezy oraz utrwalania w świadomości uczestników pozytywnego wizerunku spotkania. Wartość dodana zależy w dużym stopniu od konwentowych orgów, ale przez obecnych jest zupełnie niezrozumiała :(

na obrazku fragment grafiki, z ekspozycji Simona Bisleya podczas festiwalu komiksu w Łodzi

Ważnymi elementami, które pobudzają wspomnienia oraz przywiązanie do eventu festiwalowych gości są unikalne, ekskluzywne, trwałe przedmioty identyfikowane z imprezą, i wyłącznie na niej dostępne. Są one również doskonałym sposobem dodania prestiżu ich posiadaczowi. Niemal na równi z autografem. Plakat konwentowy, katalog konkursu komiksowego, okolicznościowe znaczki lub plakietki, a nawet zaproszenia i bilety (jeśli są ładne oraz dobrze zaprojektowane), mogą być cenną pamiątką wielu uczestników eventu. Przeważnie koszt stworzenia takiego trofeum, uzyskania tym samym wartości dodanej, jest niewielki. Natomiast przyjemność obcowania z pamiątką po latach, bezcenna :) Przypomina nieco posiadanie wyjątkowego rysunku lub podpisu autora w komiksie. Lecz nie powoduje nadmiernych kosztów ludzkich, wśród twórców ;) Poza tym, pamiatka jest unikalna. A zatem... tak rzadki oraz niepowtarzalny obiekt porządania można również zacnie zmonetaryzować :)

Niewątpliwie cenną pamiątką z eventu mogą być prywatne fotografie, które w erze smartfonów wykonują nagminnie wszyscy uczestnicy każdej imprezy. Są one zapewne wyjątkowe. Ale czy ekskluzywne? Skoro każdy człowiek odwiedzający konwent może sobie zrobić selfie na tle wybranej atrakcji, gwiazdy festiwalu, malowniczo przebranego gościa, bądź ulubionego stoiska (wystawcy). Takie fotki są raczej trofeum prywatnym, więc czasami trudno się nimi chwalić ;)

Plakat festiwalowy jest dobrym tematem wspomnień, posiadającym też często niezwykłą wartość artystyczną. Ale ponieważ ma on raczej duże rozmiary (100x70cm), trudno go eksponować w skromnym, „podręcznym” miejscu, poza oczywiście ścianą pokoju. Ponadto, nie jest łatwo dostępny. Chyba nigdy, podczas eventu, plakatu nie sprzedawano (nie jestem pewien). Ale czasami, jego nadprodukcję, wolontariusze rozdawali nielicznym gościom łódzkiej imprezy. Naturalnie, po zakończonym konwencie, niektórzy łowcy autografów zrywali plakaty ze ścian Atlas Areny, zyskując tym samym ekskluzywną pamiątkę. Lecz nieco pokancerowaną :( Było to nad wyraz działanie pro ekologiczne. Ponieważ zapomniane afisze zawsze po evencie lądowały w koszu na śmieci :(

Katalog konkursu festiwalowego przestał być okolicznościową pamiątką kilka lat temu. Kiedy Mamut uśmiercił, trwający bez przerwy przez trzydzieści jesieni, konkurs komiksowy :( Poważne źródło edukacji, inspiracji oraz bez precedensową możliwość prezentowania własnych prac wielu młodych adeptów sztuki komiksowej. Zamiast katalogu pozostał jako souvenir program imprezy, który od zawsze był mało czytelny (ze względu na dziwaczny układ informacji oraz mikroskopijną czcionkę). Ponieważ jego redaktorzy pragnęli jedynie, żeby istniał fizycznie. Przecież stanowił jedyny trwały ślad ich „działalności”. Jednak nigdy nie przywiązywali większej wagi do zawartej w programie treści :( Przepraszam. Reklamy sponsorów prawie zawsze wychodziły doskonale :)

Tylko wybrańcy: goście, dziennikarze, wystawcy i organizatorzy, jako ekskluzywną pamiątkę z uczestnictwa w festiwalu komiksu, mogą potraktować plastykową plakietkę identyfikacyjną. Niektórzy nawet je kolekcjonują :) Wolontariusze obecnie dostają chyba tylko fikuśne żółte podkoszulki (niestety, bez napisu MTBiHu ;) Ale mogę się mylić, bo od dwudziestu lat nie jestem już wolontariuszem :) Trudno bowiem, jako souvenir, potraktować festiwalową smyczkę, której wzór nie zmienił się od wieku. Albo papierową (wzmacnianą pewnie kevlarem) opaskę, z której po godzinie używania robi się paskudna, brudna szmata :( Lecz nadal nie można łatwo jej zerwać, więc trzeba nosić dumnie, niemal do śmierci :( I właśnie o to chodziło Mamutowi, kiedy wybierał metodę tagowania odwiedzających. Żeby każdy uczestnik festiwalu komiksu miał dozgonną pamiątkę, z pobytu na imprezie w mieście Łodzi :)

Jednego roku Mamut wymyślił „cegiełki sponsorskie”, dla uczestników eventu. Zapewne pragnął w ten sposób pozyskać dodatkowe środki na organizację. Było to wtedy, gdy wstęp do Atlas Areny, na komiksową imprezę, był wolny. Tak, zdarzyło się kiedyś, że można było podziwiać atrakcje festiwalu za darmo :) Ale „to se nevrati”. Bo komuś to przeszkadza :( Można było owe „cegiełki” przygotować w formie unikalnych, ekskluzywnych grafik (np. na kartkach pocztowych), pod autografy twórców. Tymczasem „materiały budowlane” zwierzaka były zwykłymi kawałkami papieru. Zapewne dodatkowo zostały opatrzone jakimś okolicznościowym tekstem oraz kwotą datku, a na pewno numerem seryjnym (to druk ścisłego zarachowania). Nie przyglądałem się im zbytnio. Stanowiły zatem dość mizerną pamiątkę z eventu. Nic więc dziwnego, że nie cieszyły się zbytnio zainteresowaniem zwiedzających gości :(

W trakcie imprezy pojawiają się czasami pamiątki mniej trwałe. Lecz równie wyjątkowe, co niepowtarzalne :) Osobliwą atrakcją każdego konwentu jest bez wątpienia okolicznościowe piwo, którego niestety nigdy nie miałem okazji spróbować (mimo atencji do samego trunku). Ciekawe jednak, w jaki sposób dyrektoriat uzasadnia konieczną obecność alkoholowego napitku, na evencie gromadzącym tak wielką rzeszę nieletnich gości? Podczas festiwalu rzadziej można spróbować niezwykłych napojów, dozwolonych poniżej lat osiemnastu :( Niezmiernie rzadko pojawiają się też niecodzienne przekąski. Pamiętam event, w trakcie którego wolontariusze roznosili wśród publiczności czekoladki, ozdobione kolorowymi literkami (z loga festiwalu: K O M I K S). Lecz tace, z ułożonymi na nich pralinami, nie wyglądały zbyt apetycznie. Nieco wyższa w tym dniu temperatura powietrza oraz „gorąca” atmosfera imprezy sprawiły, że „czekolada” zaczęła się rozpuszczać. Dlatego brązowe kęsy przypominały raczej kawałki g.., niż smaczną delicję. Nic więc dziwnego, że owe kostki nie miały „wzięcia” wśród eventowych gości. Ja również zrezygnowałem z tej wątpliwej przyjemności :( Na szczęście dla organizatorów, Sanepid tego dnia miał wolne ;) Natomiast najodważniejsi uczestnicy imprezy, których skusiły czekoladki, mieli po konwencie niewątpliwie kolorowe g... :(

Podobnie przaśne pomysły „gotowanych” atrakcji, podczas celebrowania mniej lub bardziej spektakularnych, około festiwalowych zdarzeń, pojawiały się dość często między uszami, w skromnym umyśle Mamuta. Pozwolę sobie przypomnieć słynne „bitwy na torty”. Ulubioną formę rozrywki podczas afterparty. Stanowiły one dość prostacki, zabawny dla nielicznych, ale żenujący większość wzór do naśladowania. Jakże popularny w kręgach całego dyrektoriatu, oraz czytelników tych „durnych historyjek obrazkowych”. Produktu wyłącznie dla debili :(

Wyjątkowym przejawem wartości dodanej był mój pomysł unikalnej grafiki dla bywalców strefy autografożerców, podczas festiwalu komiksu w 2003roku. Początkowo Mamut zaproponował, aby zaproszeni autorzy brytyjscy stawiali autografy na niewielkiej, zwykłej acz kolorowej karteczce reklamowej (format B5). Znajdowała się na niej informacja o projekcie „Imagine this”. I była ona dodana do każdego katalogu konwentowego. Pomijając fakt, że owa kartka nie zapewniała wiele miejsca na podpis, to raczej stanowiła bardzo prymitywną formę trofeum :( W tamtym roku patronat nad łódzką imprezą objął British Council. Z tej okazji twórcy opowieści o Slainie, Pat Mills i Clint Langley, przygotowali specjalny, jedno planszowy komiks, w którym celtycki barbarzyńca spotyka Smoka Wawelskiego. Short ukazał się w katalogu festiwalowym. Ja natomiast zaproponowałem, aby wersję bez dymków wydrukować w niewielkim nakładzie (50 egzemplarzy), jako ekskluzywną grafikę pod autografy twórców. Według mnie, obrazek w formacie A3, drukowany na dobrym, grubszym papierze, byłby niewątpliwie cenną oraz unikalną pamiątką z imprezy. Pomysł swój zrealizowałem, przy niechętnej aprobacie Mamuta. Wtedy jeszcze zwierzak, w sprawach organizacyjnych, niewiele miał do powiedzenia :) Mój print Langleya rozszedł się natychmiast wśród autografożerców. Może dlatego, że był za darmo rozdawany. Niestety, po raz kolejny, tylko ja poniosłem część kosztów tej inicjatywy. Bowiem przyszły dyrektor festiwalu nie lubił dzielić się wyżebraną od sponsorów kasą, więc nie zwrócił mi całej kwoty, którą wydałem na druk grafik :( Pisałem już o tym w „13lat prowizorki”.

Prawdopodobnie mój pomysł specjalnego, wyjątkowego druku festiwalowego, trwałej wartości dodanej dla eventowych gości, był jedyną taką inicjatywą w historii łódzkiej imprezy. Chociaż podobnych możliwości, zależnych wyłącznie od dyrektoriatu, w kolejnych latach było wiele. Przecież w tym czasie przez konwent przewinęło się spore grono zacnych twórców. Mistrzów komiksu światowego. Lecz, jak zwykle, festiwalowym orgom nie chciało się aktywizować ponad standardowe minimum. Owe status quo nigdy nie zmuszało ich do nadmiernego wysiłku :(

Niewątpliwie wartością dodaną mogą poszczycić się także moje „resztki” materiałów na ekspozycję Bisleya, która pewnego razu uzupełniła program festiwalu. Printy wzbogacone autografem autora, którymi chciałem onegdaj podzielić się z fanami jego twórczości, za pośrednictwem Allegro. Trudno bowiem, żebym wszystkie inicjatywy własne rozdawał za darmo. Pisałem już o tym ;)

Jakiś czas temu, kiedy dowiedziałem się, że łódzki konwent zamierza odwiedzić Jim Lee (światowa gwiazda komiksu zza wielkiej wody), zaproponowałem organizatorom imprezy stworzenie nowej wartości dodanej. Według mojego pomysłu sprzed lat kilku. Lecz wyraz głębokiej niechęci do kolejnej inicjatywy, malujący się na twarzy Joanny (świeżego nabytku dyrektoriatu), wystarczająco ostudził moje zamiary. Nowi orgowie mieli w głębokim poważaniu wszelkie unikatowe atrakcje z komiksem związane. Tak samo, jak „starzy wyjadacze”. Przykład niestety idzie z góry :( Dla wszystkich, obecnych organizatorów festiwalu komiksu ważnym stało się tylko, aby impreza toczyła się nieśpiesznie dalej, wytyczonymi przez lata koleinami. Dlatego każde odstępstwo od ustalonej normy stanowi dla nich zawsze gigantyczny problem :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(

listopada 28, 2024

Inwazja autografożerców

Zupełnie nie rozumiem potrzeby, u coraz większej grupy człowieków, posiadania autografu znanej, uznawanej, lecz zupełnie obcej osoby. Być może jest to moda rozprzestrzeniająca się niczym pandemia, aby mieć podpis gwiazdy, albo przynajmniej patocelebryty. A jeszcze lepiej zrobić sobie selfie z gościem, którego nawet by się nie rozpoznało w biały dzień na ulicy :( Czy może jest to indywidualna próba otagowania nowo odkrytej, unikalnej rzeczywistości. Wynik nagłego entuzjazmu spowodowany kontaktem z czymś nadzwyczajnym, niemal boskim. Wzorem starożytnych wandali, którzy wydrapywali swoje inicjały na murach Colosseum: Tu byłem... To widziałem. Musiałem więc zostawić jakiś ślad dla potomnych. Bo inaczej nikt by mi nie uwierzył :( Prawdopodobnie podpis jest również takim potwierdzeniem bliskiego kontaktu z siłą wyższą, nadistotą. Wyrastającą ponad ogół zwykłych, banalnych człowieków. Można się nim pochwalić rodzinie i znajomym. Oraz wzbudzić zazdrość u wrogów :) A może posiadanie autografu jest jedynym sposobem dowartościowania własnego szarego, pustego, nędznego żywota, w którym na co dzień brak jakichkolwiek wyzwań, poważniejszych wzruszeń. Wtedy podpis „osobistości” jest jedynym trofeum uzasadniającym sens życia :(

MFKiG 2018, Atlas Arena, strefa autografów - ...nad gigantyczną, zbędną konstrukcją podtrzymującą jedynie festiwalowy baner widać elementy kratownicy wyciągarki :(

Naturalnie, jako handlarz (choć raczej ciałem, niż duchem), jestem świadom merkantylnych możliwości dysponowania autografem. Dowartościowania w ten sposób zwykłej książki, rysunku... części garderoby. Doprawdy zadziwiające są tęsknoty oraz wymagania niektórych autografożerców pragnących posiadać choć niewielką cząstkę dotkniętą przez mistrza :) Kiedyś jako organizator, na aukcji podczas jednego z eventów, wystawiłem do licytacji (w zbożnym celu) poplamioną kawą koszulkę Papcia Chmiela, którą twórca nosił w trakcie imprezy. Ale wybrudził ;) Nawet boję się wyobrażać sobie, do czego mogła posłużyć zwycięzcy przetargu owa relikwia :( Jednak nie każdy psychofan ulubionego autora jest w stanie dostąpić „zaszczytu” zdobycia wymarzonego fantu osobiście, w prosty sposób. Wtedy do akcji przystępują „łowcy autografów”. Owe pasożyty fanów obecne są na każdej imprezie. Zawsze w pierwszym rzędzie. Na początku każdej kolejki. Zaiste wielka jest siła pieniądza, która zmusza zwykłych ludzi do ekstremalnych czynów :( Łowcy zazwyczaj swoją zdobycz, autograf bądź wrys (paskudne słowo), dość szybko monetaryzują na internetowych aukcjach, uszczęśliwiając tym czynem bogatszych autografożerców. Lecz głównie siebie ;) Wówczas ktoś nieobecny podczas eventu, albo taki, który nie dopchał się do „numerka” może również podziwiać trofeum. Chwalić się nim wśród znajomych. Jeśli oczywiście za taką „przyziemność” odpowiednio zapłacił :)

Mój negatywny stosunek do autografożerców wynika z obserwacji zezwierzęcenia wielu człowieków w trakcie prób pozyskania cennego dobra, jakim jest podpis autora :( Kiedy Grzegorz Rosiński, po wielu latach spędzonych na obczyźnie, odwiedził łódzki konwent komiksu, autografożercy zdemolowali cały program imprezy. Kolejka po rysunek mistrza ciągnęła się przez całą długość dużej, reprezentacyjnej sali 304 Łódzkiego Domu Kultury. Ludzka stonoga zajmowała cenne miejsce oraz czas przewidziany na spotkania z innymi gośćmi eventu. Ówcześni organizatorzy nie potrafili sobie z tym problemem poradzić. Ja niestety byłem (jak zwykle) na giełdzie :( Wcześniej nie miałem nawet świadomości, jak dzika jest gawiedź chętnych zdobycia unikalnego śladu autora w komiksie. Nagle dochodziły do głosu wszelkie pierwotne mechanizmy natury, które cywilizacja próbowała wyplenić przez wieki :( Oczywiście wcześniej, na srebrnym ekranie, czasami widziałem nieśmiałe próby pozyskania podpisu uznanej gwiazdy, lub idola. Zdawałem sobie również sprawę z możliwości zabójczej histerii tłumu, podczas zawodów sportowych, albo koncertów popularnych wykonawców. Lecz bezpośredni kontakt z plagą autografożerców, zrobił na mnie kolosalne, negatywne wrażenie. Człowieki te nagle potrafiły być bardzo (niemal krwiożerczo) agresywne. Najczęściej jednak potulnie, niczym owieczki, nocami oraz godzinami trwały w skamieniałej kolejce, czekając na swój moment ekstazy ;) Zapewne takie zachowanie sprzyjało powstawaniu nowych znajomości wśród miłośników komiksu. Kontaktom towarzyskim oraz wymianie poglądów, w ogonku do artysty. I jest to jedyny pozytywny aspekt całego zagadnienia :)

Autografożercy byli zawsze nad wyraz namolni. Wybranemu obiektowi kultu nie dawali nawet chwili wytchnienia. Pamiętam, jak na jednym z konwentów, już wieczorem (a nawet nocą), Rosiński „gryzmolił” swoje obrazki w kuchni prywatnego mieszkania dziennikarki Anki. Ten zacny rysownik bezustannie był oblegany przez natrętów, wyzbytych wszelkich hamulców przyzwoitości. Tak jakby poprzez bycie gwiazdą stawał się automatycznie ich własnością :( Jako organizator przyszłych konwentów musiałem więc przygotować odpowiednie miejsce dla rzeszy jego wielbicieli oraz „łowców”. Postanowiłem wygrodzić specjalną przestrzeń na „strefę autografów”. Zarówno dla komfortu mistrza, jak i sprawnego przebiegu imprezy. Ustawianie dowolnej ilości rzędów krzeseł, stolików lub barierek nie przynosiło żadnego rezultatu. Wszelkie ruchome obiekty były natychmiast spychane przez rozentuzjazmowaną tłuszczę :( Lecz znalazłem rozwiązanie problemu :) Wykorzystałem niewielki obszar otoczony stalowymi balustradami, przy wejściu do ogromnej sali „kolumnowej”. Taką nieużywaną niszę :) Artysta był dobrze widoczny dla gości, ale jednocześnie otoczony „murem” nie do przejścia, ani zepchnięcia. Natomiast łowcy autografów musieli obowiązkowo ustawiać się w kolejce wzdłuż długiej balustrady, okalającej całą antresolę wokół prestiżowej sali. Po raz pierwszy autografożercy mieli sposobność, przynajmniej częściowego, udziału w imprezie :) Moje rozwiązanie okazało się proste oraz skuteczne. Aż dziw bierze, że żaden z eŁDeKowych orgów nie wpadł na nie wcześniej. Oczywiście, nie wszystkim się ono podobało :(

Dlatego, w kolejnych latach, orgowie umieszczali gwiazdy konwentu wyłącznie w „klatce” biura organizatorów, do którego nikt postronny nie miał prawa wstępu :( Zabawnie wyglądała wtedy kolejka autografożerców. Człowieki oczekujące „zbawienia”, smętnie siedzące na posadzce w korytarzu. Wtedy też, po raz pierwszy pomyślałem o zastosowaniu numerków. Żeby goście łaknący podpisu lub rysunku nie musieli bezsensownie zapychać wąskich korytarzy przedwojennej instytucji kultury. Aby w nieco większym stopniu, niż zazwyczaj, korzystali z całej imprezy.

Lecz numerki do strefy autografów pojawiły się dużo później. Już za rządów Mamuta. Były sposobem, ale też nieudolną próbą, rozwiązania kłopotu wiecznego tłoku chętnych uzyskania podpisu autora. Przypominam sobie festiwal, podczas którego stoliki dla artystów umieszczone były w cieniu dość wysokiej sceny. Zabawnie na zdjęciu wyglądał jakiś dzieciak, który siedząc na podeście radośnie dyndał nogami nad głową pracującego artysty. Pewnie ze sceny miał lepszy widok ;) Kolejnym razem, do utrzymania porządku w strefie autografów, orgowie zatrudnili filigranowej budowy, nieletnią wolontariuszkę. Jej cichutki głosik nieustannie ginął, przytłoczony chucią potężnych, wygłodniałych, wkur... autografożerców :( Jakim trzeba być orgiem-idiotą, żeby dopuścić do podobnej sytuacji :( Oczywiście „zmyślni” organizatorzy Mamuta znaleźli wreszcie (po latach) sposób opieki nad rysującymi autorami. Wynajęli ekipę z Warszawy (?!) Kilku rosłych kolesi, którzy w wolnych chwilach zajmowali się handlem oryginałami prac ilustrowanych (koniecznie z autografem). Oni na pewno wiedzieli, jak zaprowadzić właściwy porządek oraz kto ma pierwszeństwo w kolejce :( Tutaj przypomina mi się sytuacja z festiwalu w hali Expo, o której wspomniałem już w „Staruchy do piachu”. Mianowicie zwierzak, w swoistym, bizantyjskim geście, zarządził powstanie dwóch osobnych przestrzeni scenicznych. Tylko po co? Obie sceny były pokaźnych rozmiarów. Wyposażone w olbrzymie ekrany, kamery oraz świetną infrastrukturę elektroniczną stanowiły wizytówkę niefrasobliwego trwonienia środków przez Mamuta. Tymczasem na „scenie” autografów, jakiś osiłek ochroniarz musiał ryczeć kolejne numery autografożerców, przekrzykując spory hałas z hali, bowiem dla niego właśnie zabrakło mikrofonu :( Jednak mnie bardziej przerażał koszt wynajęcia całego sprzętu, który oczywiście zaakceptował dyrektor festiwalu :( Ile za tak zmarnotrawione pieniądze można by było wydać publikacji, promujących młodych artystów oraz sam komiks polski?

Zresztą nieudolność, marnotrawstwo oraz niegospodarność to określenia, które charakteryzują wszelkie działania całego festiwalowego dyrektoriatu ery Mamuta. Przykładem niech będzie pomysł Tymka na strefę autografów (wspominałem już o nim). Zrealizowany wyłącznie po to, aby spełnić kaprys zwierzaka. Tymek wymyślił specjalną „wyspę” dla autorów na płycie areny, stworzoną z podestów scenicznych. Jej wygląd był nieco dziwny, ale przynajmniej nikt twórcom nie „wisiał” nad głową :) W pierwszym roku podestów użyczyła Atlas Arena. Nie znam dokładnych rozliczeń Conturu, ale podobno wszelkie elementy (jak np. podesty, stoły, krzesła...) należące do hali sportowej wchodziły w skład kosztów użytkowania całego obiektu. Tymczasem rok później, kiedy podestów areny zabrakło, trzeba je było wynająć od firmy zewnętrznej. W tym przypadku cena wyspy Tymka wyniosła prawie siedem tysięcy złotych. Wiem to dokładnie, ponieważ wtedy zamawiałem wszystkie elementy zabudowy targowej. W tamtym czasie, za podobne pieniądze, można by było wydać dwa stu-stronicowe albumy komiksowe. Następnie rozdać je uczestnikom imprezy gratis. Ciekawe, co bardziej by ucieszyło festiwalowych gości? Fikuśna wyspa służąca tylko strefie autografów, czy darmowa publikacja dla wszystkich gości :(

Pozwolę sobie na jeszcze jeden przykład niegospodarności dyrektoriatu w zakresie autografów. W ostatnim roku (2018), w którym organizowałem cały obszar targowy łódzkiego festiwalu komiksu, dowiedziałem się, że w Atlas Arenie oddano do użytku specjalną konstrukcję dźwigową, do montażu różnych obiektów pod dachem hali. Na przykład: elementów scenografii lub wielkich wyświetlaczy. Urządzenie było o tyle fajne, ponieważ pozwalało instalować wszelkie moduły na poziomie ziemi. Następnie unosiło je wyciągarką, niemal pod sam sufit. Dlatego można było zrezygnować z usług drogich pracowników do robót na wysokościach, bo wszystko mógł kontrolować jeden człowiek :) Nośność nowej kratownicy była olbrzymia. Zapewne konstrukcja zdolna była unieść małe stado słoni ;) Wyciągarka znajdowała się tylko po jednej stronie hali. Nie namyślając się długo, przeniosłem w to miejsce (nie bez oporu Mamuta) scenę główną imprezy oraz strefę autografów. Pomyślałem, że w ten sposób będzie łatwiej, szybciej i taniej przygotować owe stałe elementy programu imprezy. Dokończyłem również plan pozostałych stoisk, w zabudowie targowej, na płycie Atlas Areny. Jakież było moje zdumienie, kiedy trzy dni przed festiwalem, gdy stoiska handlowe były już ustawione, Mamut zdecydował o innym sposobie montażu ekranu na scenie głównej :( Zamiast skorzystać z profesjonalnej, unoszonej płynnie rampy, do której (oprócz stada słoni) mógł być podwieszony dowolny wyświetlacz, zwierzak (albo jego kumple) wybrał równie profesjonalną, ale zbędną oraz bardzo drogą konstrukcję, składającą się z potężnych dźwigarów, na której radośnie hasali równie drodzy „alpiniści” :( Niespodziewana alternatywa zajęła dodatkowe cztery metry szerokości całej powierzchni, po obu stronach sceny. Naturalnie wpłynęło to na komunikację uczestników konwentu wokół stoisk targowych. Alejki zwęziły się znacznie. A mój misterny plan zabudowy areny uległ poważnej perturbacji. Czyja to była wina? :( Mamut od zawsze miał w „głębokim poważaniu” pracę innych. Lubił też, do ostatniej chwili, skrywać pomysły własne. Ku „uciesze” pozostałych organizatorów :(

Tekst został napisany człowiekiem. Fotkę również zrobił Witek.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?

listopada 21, 2024

Orgi oraz woły

Podczas lektury moich festiwalowych wspomnień można odnieść mylne wrażenie, że ekipa przygotowująca kolejną edycję imprezy nie musi być liczna. Może tak było w pierwszych latach łódzkiego konwentu. Lecz zawsze potrzebni byli ludzie do wykonywania prostych czynności oraz tacy, którzy wyznaczali kierunki działania, dbali też o całokształt eventu. Od poziomu współpracy obu grup zależał sukces, bądź porażka każdego wydarzenia. Co prawda, zawsze największa odpowiedzialność, za powodzenie imprezy, spoczywała na barkach kierownictwa. Jednak bez wysiłku wielu szeregowych pomocników nie dałoby się stworzyć żadnego festiwalu.

Naturalnie wszystkie człowieki pracujące przy organizacji każdego konwentu musiały być jego organizatorami. Zarówno osoby planujące poszczególne punkty programu imprezy. Rezerwujące niezbędną przestrzeń w określonych ramach czasowych. Pozyskujące środki na realizację różnych składników kolejnego eventu. Raczej nie dało się tego robić na kredyt :( Zawsze też potrzebni byli ludzie dbający o koordynację wszelkich działań. Opiekujący się wystawami, Strefą Targową, konkursami oraz grami, publikacjami, czy spotkaniami z publicznością. Również niezbędne były osoby sumiennie zarządzające całym projektem (tak zwaną „papierologią”) z ramienia instytucji opiekuńczej (eŁDeK, eMeL, ECe1...). Wykonujące drobne usługi na rzecz eventu. Dbające także o ład i porządek, albo ochronę gości w trakcie imprezy. Wszyscy oni byli orgami! Obojętnie, czy za swoją pracę otrzymywali kasę, miskę strawy i koszulkę, albo jedynie „uścisk dłoni prezesa”. Nikomu nie powinno się odmawiać miana organizatora. Czy jednak można porównywać wkład pracy różnych człowieków?

W pierwszych latach łódzkiej imprezy poważny problem stanowiło wypełnienie galerii, użyczonych przez dom kultury, twórczością radosną początkujących autorów komiksów. Pracownicy instytucji rzadko się tym zajmowali. Przeważnie mieli „ważniejsze” sprawy na głowie, niż zajmowanie się promocją młodocianych artystów. Dlatego przygotowaniem konwentowych wystaw musieli zająć się ludzie Conturu, oraz ich znajomi z liceum, bądź uczelni. Czynność ta tylko z pozoru wydawała się łatwa. W specjalnych uchwytach, chybotliwych stelaży z metalowych rurek, należało precyzyjnie umieścić dwie ciężkie, metrowej wielkości, grube szyby z hartowanego szkła. Wcześniej między nimi ustawiano prace. Grafiki były często prezentowane po obu stronach szklanej tafli, więc procedurę powtarzano kilkukrotnie. Upadek sporego ciężaru z wysokości metra mógł skończyć się śmiercią lub kalectwem montażystów. Ale nikt nie zginął :) Jednak podczas tworzenia kolejnych wystaw eŁDeK stracił kilka kompletów drogich szyb :( A przecież mógł zatrudnić zawodowców... Kiedy z biegiem lat zaczęli „znikać” conturowcy, w przygotowaniu ekspozycji pomagały następne pokolenia licealistów z „plastyka” oraz ich koledzy. Niestety, na przełomie wieku darmowych pomocników zabrakło. Mimo iż dom kultury przeznaczał już niewielkie środki na właściwą prezentację komiksów. Pewnego roku sam z konieczności stałem się kuratorem wystaw. Odpowiednio przygotowałem materiał do ekspozycji. Natomiast przed imprezą, montażem prac w galerii zajął się Paweł. Znajomy handlarz z giełdy, wraz z kumplem. Oni też stali się organizatorami festiwalu :) Tylko dwie osoby? Czyli można było urządzić galerie sprawnie i szybko. Bez zbędnego, aczkolwiek miłego, towarzystwa całej kompanii orgów... Z doświadczenia wiem, że grupa znajomych, podczas wspólnej pracy, więcej czasu spędza na pogaduszkach i wymianie poglądów, niż efektywnym działaniu :(

Ale już w trakcie eventu, owi liczni „orgowie” zazwyczaj nic nie robili. Aczkolwiek wszyscy, zawsze stawiali się w komplecie, kiedy nadarzała się okazja do świętowania. Nagle pałali chęcią, aby udzielać się towarzysko. Spotykać starych znajomych. Chwalić się cudzymi sukcesami. Po prostu, robić dobre wrażenie. Bo przecież to była ICH impreza :( Wcześniej niektórzy „organizatorzy” nawet nie musieli nic czynić. Wystarczyło bowiem, że uważali się za członków Conturu, Grupy 8, lub innego stowarzyszenia, bądź grupy. Tym sposobem, ciągle rozrastała się sfera wirtualnych orgów... Tylko przed następnym konwentem, trudno było znaleźć wśród nich pomocników do realnej pracy :(

Wybrani pracownicy każdej instytucji kultury, która „opiekowała” się w swoim czasie łódzką imprezą, również przyczyniali się znacznie do powstania kolejnego festiwalu. Jednak większość działań wykonywali w ramach obowiązków służbowych. Natomiast za „nadgodziny” byli dodatkowo, sowicie opłacani. We właściwym przygotowaniu konwentu zawsze bardzo pomocne były środki z magistratu oraz innych instytucji publicznych, a także od sponsorów. Owych licznych mecenasów sztuki również winniśmy uważać za organizatorów :)

W pewnym momencie historii łódzkiego festiwalu komiksu pojawili się wolontariusze. Nie wiem dokładnie kiedy to było, ani skąd się wzięli. Bowiem nigdy bezpośrednio nie miałem z nimi do czynienia :( Być może, wolontariusze początkowo byli werbowani za pomocą „poczty pantoflowej”. Później, raczej przez liczne apele internetowe. Niewykluczone też, że mogła to być kolejna generacja uczniów liceum plastycznego, bowiem niektórzy z nich znali się wcześniej... Byli to przeważnie bardzo młodzi ludzie, żeby nie powiedzieć dzieci. Widocznie rodzice pozwalali nieletnim na taką aktywność. A może „starzy” nic nie wiedzieli, albo sami byli orgami? Przeważnie dyrektoriat wykorzystywał młodzież do prostych prac pomocniczych, jak noszenie, przenoszenie, ustawianie i przestawianie krzeseł, stolików i tym podobnych, dość lekkich obiektów... Wolontariusze pomagali też w obsłudze festiwalu. Starsi pracowali przy „obrączkowaniu” uczestników. Działali także w służbie informacyjnej oraz podstawowej opiece nad punktami programu imprezy. Czy byli organizatorami? Raczej wołami, bowiem wielokrotnie widziałem, jak dzieci przenosiły korytarzami o-ringu różne paczki, bambetle wystawców szczególnie lubianych przez Mamuta :( Zresztą cały dyrektoriat często zwalał na wolontariuszy liczne obowiązki, które powinien raczej powierzać dorosłym, płatnym pracownikom :( Natomiast kiedy zabrakło zleconej pracy, albo przydzielone zadanie zostało ukończone, młode woły często snuły się grupkami po korytarzach areny bez nadzoru. To mogło być niebezpieczne. Dlatego potrzebny był kierownik.

Pierwszym nadzorcą niewolników, pod rządami zwierzaka w Atlas Arenie, został Pączek. Miły, korpulentny, jowialny osobnik, którego lubili wszyscy. Zarówno orgowie, jak i woły. Jednak Pączek nie potrafił wypracować sobie autorytetu u młodzieży. Dlatego raczej nie nadawał się do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji. Jego brak zdolności przywódczych oraz nikła zdolność sterowania zasobami ludzkimi często był powodem festiwalowych perturbacji :( Nieco lepiej radził sobie z wołami Micheangelo. Pod jego rozkazami wolontariusze chodzili niemal, „jak w zegarku”. Ze mną również miał dobry kontakt. Ale chyba za bardzo przejmował się rolą. Ewidentnie, niezbyt skrycie pragnął władzy. Czasami dziwnie traktował niektórych mniejszych wystawców. Jednym zabraniał korzystać z dodatkowej, wolnej przestrzeni. Innym pozwalał rozkładać towar na „ziemi”, jak na podrzędnym bazarze. Trochę nie licowało to z prestiżowym wizerunkiem całej imprezy :(

Wkrótce Michała zastąpił Tymek. Nowa nadzieja kierownictwa festiwalu. Miał on dobry kontakt, zarówno z młodymi pomocnikami, jak i doświadczonymi orgami. Zawsze był bardzo zaangażowany w każde realizowane zadanie. Jeśli nie był pewien własnej decyzji, nie wahał się prosić o radę „starszych” ;) Powodem takiego, rzadko spotykanego wśród innych organizatorów, stosunku do pracy była chęć nabrania doświadczenia. Bowiem Tymek zamierzał w przyszłości otworzyć własną działalność eventową. Tymczasem był on pomysłodawcą unikalnej konstrukcji strefy autografów, z podestów scenicznych. Sprawiała się ona dobrze, jeśli elementy do budowy użyczała Atlas Arena. Lecz gdy ich zabrakło, wynajęcie podobnych od firmy zajmującej się zabudową targową, kosztowało krocie :( Sam Tymoteusz, po dwóch latach zacnej współpracy, opuścił ekipę orgów. W ramach wymiany studenckiej wyfrunął z Bolandu. Mamut był naprawdę niepocieszony :( Kiedyś tłumaczył mi, że musi wychować następców, bo on nie będzie organizatorem wiecznie (święte słowa). Doprawdy, czynił to w iście spartański sposób. Od razu wrzucał przypadkowych kolesiów na „głęboką wodę”. Niestety, rzadko który wypływał :( A najlepszy z nich odfrunął z matecznika ;)

Teraz wolontariuszami zaopiekował się Mariusz. Etatowy pracownik EC1. Przynajmniej przez dwa lata (wspomniałem już o nim kiedyś na blogu). Lecz obecnie, to były pracownik. I chyba nic tego nie zmieni :( Mariusz przez kilkanaście edycji łódzkiej imprezy zajmował się grową częścią festiwalu. Z różnym skutkiem. Napiszę o tym jeszcze... Ale chyba zapracował sobie na stanowisko.

Jak widać, w historii konwentu komiksowego, organizatorów było wielu. Chociaż tych naprawdę pomocnych, znacznie mniej. Według mnie, zupełnie by wystarczyła połowa. Lecz wyłącznie takich, pełnych entuzjazmu do działania... Niestety, wiecznym problemem dyrektoriatu była organizacja pracy. Trudno się temu dziwić, skoro orgowie od początku nie potrafili raz w roku wykrzesać z siebie nawet odrobiny zaangażowania. Zawsze zadowalali się cudzą robotą, badź inicjatywą. Obojętne, jaka by ona nie była :( Przykro jest to stwierdzić, ale wielu wolontariuszy zrobiło w przeszłości dla imprezy więcej, niż niektórzy, obecni organizatorzy. A to właśnie oni czerpią teraz korzyści z wysiłku innych, nie dając nic w zamian :(

Tekst został napisany człowiekiem. Lecz ilustrację wygenerowała SI
z niewielką pomocą Witka :)

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- kolejne, ślepe ogniwo w łańcuchu ewolucji człowieków

listopada 16, 2024

Dyrekcja cyrku w budowie

Pierwsze lata, w roli chyba kierownika działu (nie wiem jakiego), w Łódzkim Domu Kultury, zapewne nie były dla Mamuta zbyt komfortowe. Musiał sprostać wielu okrutnym wymogom tej instytucji. Oczywiście, żadne z nich nie było związane z kulturą, ani nawet sztuką :( Najważniejszym było trwanie na posterunku, od godziny ósmej do szesnastej, potwierdzane własnoręcznym podpisem (na szczęście, nie krwią). Co robił zwierzak w tym czasie przy swoim biurku? Nikogo już nie obchodziło. Dla naiwnych, albo cwanych, zwierzchników najważniejsze było, że mienił się organizatorem złotodajnego festiwalu komiksu. Największej imprezy przygotowywanej „pod skrzydłami” eŁDeKu. Zwierzak musiał więc siedzieć cicho. Nie wychylać się zbytnio, aby dyrekcja nie poznała jego skrywanych „umiejętności”. W przeciwnym razie wyleciałby na ryj z instytucji, bez względu na potencjalne, eventowe skłonności. Taki był koszt paktu z domem kultury :( Nie odwiedzałem zwierzaka w tamtym miejscu. Bo i po co? To przecież on wyrzucił mnie z grona konwentowych orgów :( Współczułem nawet Mamutowi, tych lat spędzonych niemal samotnie w tej kulturalnej twierdzy. Pewnie towarzyszyły mu tylko byłe sekretarki Sobieraja, te z jednocyfrowym IQ. Można się załamać ;)

Ale, w niedługim czasie, pod auspicjami eŁDeKu, utworzyła się ekipa nieco bardziej lotnych organizatorów konwentu. Żeby ciągle nie podawać nazwisk, nazwałem ją, dla uproszczenia, dyrektoriatem. Ponieważ odtąd, owa trójca, rządziła niepodzielnie łódzkim festiwalem komiksu. Oczywiście, na tronie zawsze zasiadał Mamut. Po swojej prawicy miał „pracowitego” redaktora Piotra. Natomiast podnóżek zajmowała wierna sekretarka Kasia. Z biegiem lat oraz możliwości fikcyjnego zatrudnienia drużyna wzbogacała się, lub traciła, nowych orgów. Lecz jej trzon pozostał nie zmieniony do dzisiaj. Niektóre nowe postacie trwały na państwowym garnuszku (albo jego połowie) dłużej. Inne jedynie przez „chwilę”. Nigdy, specjalnie nie interesowała mnie struktura organizacyjna festiwalowego dyrektoriatu, więc nie będę szerzej zajmował się tym tematem. Ważne jest jedno. Wszyscy przedstawiciele owej „grupy trzymającej władzę” mieli podobny stosunek do pracy, własnej aktywności oraz samego komiksu. „Dobrali się, jak w korcu maku” :(

Reżim trwania oraz zarządzania aktywnością w eŁDeKu, odziedziczony w instytucji po minionym ustroju, bardzo przeszkadzał Mamutowi. Nie mógł swobodnie „wyfruwać na miasto”, bowiem jedyne drzwi (wyjściowo-wejściowe) były zawsze pod czujnym okiem cerberów z recepcji. Natomiast każde opuszczenie „stanowiska pracy” musiało zostać udokumentowane w magicznej księdze :( Dlatego zwierzak, ze swoją ekipą, bezustannie szukał możliwości ucieczki z placówki, która go przygarnęła. Być może jednak został z niej wyrzucony? Może kierownictwo eŁDeKu poznało wreszcie skrywane „zalety” Mamuta? Co wcale nie było takie trudne :) Ciepłe gniazdko, dla całej trójcy oraz stowarzyszenia, zwierzak znalazł w Domu Literatury w Łodzi, na słynnej ulicy Roosevelta. Miejsce to było znacznie mniej rygorystyczne, niż eŁDeK, więc dyrektor festiwalu chętnie przylepił się do niego, na doczepkę :) Nie jestem pewien, czy kierownictwo tej instytucji, było w pełni świadome przyssania nowych pasożytów kultury :( Kilka razy byłem w tej „siedzibie” orgów. Składała się ona z okrągłego stoliczka (może mieli jeszcze własną szafkę), pośrodku jednej z sal zabytkowego budynku, zajmowanej przez etatowych pracowników Muzeum Literatury. Nigdy nie widziałem w tym miejscu całego kworum. Zapewne, owa partyzantka, była dla Mamuta idealnym rozwiązaniem. Nareszcie był wolny. Nie podlegał żadnej kontroli :)

Wszelako siedziba dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Komiksu wymagała właściwej rangi. Przecież nie mógł on „siedzieć kontem” u obcych, jak jakiś żebrak. Dlatego wkrótce, od władz miasta, za „zasługi” w promocji, otrzymał luksusowy lokal przy ulicy Piotrkowskiej 28 (obok Domu Handlowego Magda). Było to bardzo prestiżowe miejsce. Oraz bardzo cenne, bo lokale przy Piotrkowskiej są najdroższe w Łodzi, więc niewielu „biedaków” na nie stać. Lecz Mamut nie musiał za nową siedzibę aż tyle płacić. Magistrat potraktował go bardzo ulgowo. Pewnie zwierzak omamił nieświadomych urzędników perspektywą przyszłych, licznych akcji związanych z promocją miasta. Fasadowych oczywiście :( Ale nadal potrzebował kasy na opłacenie lokalu. Własnych środków posiadał zawsze niewiele, bo wszystkie pozyskane lub wyżebrane, od razu „przeżerał”.

Ekskluzywny lokal w centrum miasta składał się z dwóch sal większych, dwóch mniejszych, osobnych: łazienki oraz kiblo-ścianki. Za „komuny” znajdował się tu duży sklep obuwniczy. Ale w gospodarce rynkowej szybko upadł. Wejście do lokalu otwarte było na niewielki wybrukowany placyk, z popularną rzeźbą fabrykantów, zorganizowaną kiedyś przez kolejnego, łódzkiego, pozytywnego oszołoma ;) Obok była jadłodajnia McDenata i pamiętający „lepsze” czasy dom handlowy. Pod nim istniały śmierdzące kazamaty, w których znalazł się magazyn Centrum Komiksu oraz Stowarzyszenia Contur :( Lecz na powierzchni, cały obszar wyglądał doprawdy interesująco. Przestrzeń była odpowiednia do organizacji przeróżnych eventów na świeżym powietrzu. Nic więc dziwnego, że dyrektoriat często korzystał z tej możliwości.

Mamut część największej sali podnajął Biskupowi na sklep/antykwariat, książkowo/płytowy, lecz przeważnie komiksowy. Nie jestem pewien, czy było mu wolno. Ale tym sposobem znalazł środki na opłacenie wynajmu całego lokalu. W pozostałej części pomieszczenia (na oknach) znalazła miejsce kieszonkowa galeria (w tym przypadku określenie ekspozycja, byłoby również nadużyciem) oraz komiksowa „biblioteczka” (na ścianach), z której atrakcyjne pozycje, wyżebrane od wydawców, znikały „wypożyczane” bezzwrotnie z upływem czasu :( W drugiej, mniejszej sali znajdowało się biuro festiwalowych orgów. W międzyczasie ich ekipa powiększyła się o Ewę oraz Blu. Wszyscy potrzebowali więc dużo przestrzeni :) Dwie mniejsze salki były podręcznymi magazynami, na konwentowe wydawnictwa oraz bezcenne, wielkie arkusze pięciowarstwowej tektury. Używając kilku z nich, po latach, zrobiłem moje słynne komiksowe standy ;)

Duży lokal, znajdujący się w prestiżowej lokalizacji, był świeżo wyremontowany. Wkrótce zapełniły go meble. Ogromna lada i szafki na komiksy w dużej sali (sklepowo/galeryjnej), oraz biurka i składane krzesełka w części „biurowej”. Tutaj też spoczywały dwa wygodne fotele dla specjalnych gości. Zaraz obok biurka dyrektora :) Długo jednak lokacja nie pachniała świeżością. Wkrótce część sklepową spowił niesamowity zapaszek stęchlizny, znany skądinąd bywalcom wielu antykwariatów. Często na biurku Mamuta oraz okolicznej podłodze walały się słonecznikowe łupiny (zwierzak bynajmniej nie był wielbicielem Van Gogha). Natomiast welurowe fotele pokryły włosy z sierści liniejącej bullterierki, ulubienicy Kasi. Nieodzowny, do pełnego obrazu „twórczego nieładu”, był wieczny bałagan na pozostałych biurkach. A zwłaszcza w strefie antykwarycznej. Wkrótce też luksusowa siedziba Łódzkiego Centrum Komiksu zaczęła przypominać stajnię. Działo się to wszystko w reprezentacyjnym punkcie Łodzi :( Lecz orgowie Mamuta nadal podtrzymywali „artystyczną atmosferę” miejsca. Wernisaże w mikro galerii częstokroć nie mieściły się w środku. Jeśli były „zakrapiane”, stwarzały problem straży miejskiej. Ale na szczęście, w pobliżu był monitoring ;) Aby wypełnić zobowiązania edukacyjne obiecane miastu, czasami dla wycieczek szkolnych, albo przypadkowych gości, orgowie urządzali „warsztaty komiksowe” prowadzone przez okazjonalnych „artystów”. Dzieci były zawsze bardzo zadowolone. Przecież zrobiłyby wszystko, żeby uniknąć nudnych lekcji :( Lecz największym entuzjazmem cieszyły się zabawy na świeżym powietrzu. Robione wyłącznie dla najmłodszych, które beztrosko akceptowały wszelką prostacką, atoli barwną rozrywkę. Znowu małe urwisy radowały się setnie, więc dorośli musieli tym bardziej :( Każde, nawet najmniejsze wydarzenie w Centrum Komiksu, było skrupulatnie obfotografowane. Aby następnie świadczyć w mediach, o niebywałych zdolnościach organizatorów oraz potrzebie istnienia takiego, kultowego miejsca w centrum miasta.

W eŁCeKu odbywały się jeszcze jakieś „tajne” działania, których rezultaty niewielu człowieków widziało. Związane z organizacją „City Stories”, „wystaw komiksowych w kraju i za granicą, warsztatów, spotkań autorskich, premier albumów, prezentacji, paneli dyskusyjnych”. Dyrektoriat „włączał się w projekty, w których komiks jest narzędziem informacji i edukacji”. Nie lękajcie się :) To tylko medialne newsy, podtrzymujące fasadę efektywności orgów, z oficjalnej, publicznej laurki całego zespołu. Piksele ekranu zniosą znacznie więcej :(

Wkrótce jednak Mamut zapragnął odrobiny spokoju. Mimo, że raczej rzadko można go było spotkać przy dyrektorskim biurku w eŁCeKu :( Podobno kończyła się możliwość wynajmu lokalu przy Piotrkowskiej. A może decydenci mieli dość, przaśnych atrakcji dyrektoriatu w tym miejscu? Lecz dla zwierzaka oraz jego świty pojawiła się kolejna okazja. Kończono właśnie remont, rewitalizację starej, zabytkowej elektrociepłowni łódzkiej (EC1). Znajdującej się blisko eŁDeKu, czyli w centrum miasta. Nie tylko Mamut był zauroczony olbrzymią budowlą, ale i całym obszarem przyszłego „miasta kultury”. Dyrektoriat szybko zmienił „barwy klubowe” i w głównym budynku dostał nowe biuro :) Czyżby pojawiła się kolejna możliwość przekształcenia siedziby w stajnię?

Przez jakiś czas ekipa orgów nie mogła znaleźć sobie pozycji w „mieście kultury”. Biuro festiwalowe „wędrowało” po różnych pietrach całego budynku. Wreszcie Mamut odkrył właściwe miejsce na „gniazdo”. W kolejnym, „prywatnym” już budynku: Centrum Komiksu i Te Pe, który niemal wybudował „własnymy rencamy” :) Ale to już inna historia...

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek również zrobił Witek
z trzech grafik dostarczonych przez SI :)

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają