października 31, 2024

Wystarczy być...

Nawet w najbardziej odizolowanej niszy obszaru kultury należy czasami uzasadnić swoje istnienie. Inaczej decydenci przestaną łożyć środki na podtrzymanie życia :( Chyba najprostszym oraz najbardziej efektywnym sposobem, aby zaistnieć w świadomości sponsorów różnej maści (oprócz oczywiście zawłaszczenia festiwalu), było dla Mamuta stworzenie własnej publikacji. Rzeczy trwałej, atrakcyjnej, którą każdy mecenas mógł wziąć w łapki i podziwiać, zachwycając się treścią oraz możliwością wykorzystania do reklamy własnej osoby, instytucji lub firmy. Coroczny katalog konkursowy nie był zbyt nośny, ponieważ promował wyłącznie twórczość autorów historii obrazkowych. Nie zaś „cenne” inicjatywy dyrektora festiwalu komiksu. Poza tym, zwierzak nie mógł panować nad treścią wydawnictwa, a jego imię oraz „dokonania” nie były tam odpowiednio eksponowane. Nie był też autorem powstania katalogu. A w pierwszych latach jego rządów, trudniej mu było przypisywać sobie cudze zasługi. Choć bardzo tego pragnął ;)

Projekt City Stories pojawił się dwa lata po zawłaszczeniu przez Mamuta łódzkiego festiwalu komiksu. Podobno dyrektor wpadł na niego jeszcze leżąc w kołysce ;) Pomysł był genialny w swojej prostocie. Byłem naprawdę zdziwiony, że powstał w umyśle zwierzaka. Realizacja była dość kosztowna, ale dyrektor przecież nie płacił za nic z własnej kieszeni. Przedsięwzięcie polegało na tym, że co roku zapraszano do Łodzi twórców komiksu z wybranego kraju. Podczas warsztatów zagraniczni autorzy poznawali miasto oraz związane z nim różne historie. Później, wspólnie z reprezentantami Polski, tworzyli ilustrowane nowelki na bazie zasłyszanych opowieści. Następnie, po paru miesiącach, powstawała ekspozycja prezentująca wynik pracy twórczej zespołów komiksowych oraz odpowiednia publikacja. Pomysł był świetny z wielu powodów. Najważniejszym była oczywiście promocja Łodzi na arenie międzynarodowej. Tak przynajmniej głosiły założenia projektu. Lecz nikt nie był w stanie sprawdzić efektów inicjatywy zwierzaka za granicą :( Natomiast dla autorów istotna była prezentacja ich pracy oraz możliwość sprawdzenia własnych umiejętności, podczas realizacji nietypowego zadania. Zyskali również mieszkańcy mojego miasta. Bowiem poznali opowieści miejskie, o których wcześniej nie mieli nawet pojęcia :)

Włodarze miejscy byli zachwyceni projektem. Szczególnie, kiedy zdobył nagrodę. Samorząd łódzki mógł się wykazać sukcesem na ogólnopolskim poletku, więc nie szczędził środków na kolejne edycje. Co prawda zwycięstwo pomysłu zwierzaka nastąpiło w jednej z pięciu kategorii konkursu, w danym roku. Ale miejscy decydenci nigdy nie gardzili, nawet skromną, możliwością pławienia się efektami pracy cudzych dłoni. Zapewne stąd Mamut czerpał wszelkie nauki do dalszej działalności kulturalno-urzędowej :( Jednak, po pewnym czasie okazało się, że koszty wznawiania projektu były niewspółmierne do uzyskanych efektów. Nawet dla hojnych, za nasze pieniądze, radców miejskich. Trzeba było zagwarantować transport zagranicznych gości. Nocleg oraz wyżywienie podczas pobytu w Łodzi. Nie mówiąc o ukrytych kosztach, które zazwyczaj towarzyszą podobnym przedsięwzięciom. Kolejne środki były niezbędne raz jeszcze. Podczas organizacji wystawy ukazującej plon łódzkich, międzynarodowych warsztatów komiksowych. Czy „skórka była warta wyprawki”? W odróżnieniu od rodzimych twórców, biorących udział w projekcie, zagraniczni goście byli chyba wybierani przypadkowo. Wcześniej nikt u nas nawet o nich nie słyszał. Obawiam się, że podobnie mogło być w ich ojczyźnie. Ponieważ autorzy uprawiali przeważnie „komiks artystyczny”. Mentalnie byli więc blisko rodzimych twórców. Poza tym, każdy uczestnik projektu mógł po warsztatach dopisać do CV udział w międzynarodowym wydarzeniu. A kto by nie chciał odwiedzić za friko pięknej Polski? :) Wyjątki tyczące poziomu twórczości zagranicznych autorów były nieliczne. Na pewno nie sprzyjała temu praca na temat. Tak obca artystycznej duszy. Lecz innastrancy potrafili utrzymać ołówek w garści. Niewykluczone też, że ukończyli właściwe szkoły. Spełniali więc wszystkie kryteria zwierzaka :)

Aby uwiecznić te wiekopomne wydarzenia Mamut zdecydował się produkować co roku odpowiednie publikacje. Oczywiście, na pierwszym miejscu wychwalające pomysłodawcę projektu :) Jednak do pomysłu podszedł, w typowy dla siebie, oryginalny (a raczej bezsensowny) sposób. Wydawnictwa zwierzaka były dwujęzyczne. Honorowały zarówno mowę gościa, jak i gospodarza. Jednak dyrektor City Stories, miast podążyć szlakami wytyczonymi „wieki temu” przez Rosińskiego („Legendy polskie”), wybrał ponownie własną drogę. Równie durną, co nieefektywną :( Każda publikacja zwierzaka składała się z dwóch (połączonych na stałe) części. Czyli była dwa razy grubsza niż potrzeba i tyleż cięższa. Miała też wyjątkowy, niestandardowy format, więc wyróżniała się na półce każdego kolekcjonera. Musiała się wyróżniać! :) Z jednej strony „cegły” historyjki obrazkowe były prezentowane po polsku. Natomiast po dwukrotnym odwróceniu książki o 180stopni (w obu płaszczyznach) można było poznać wersję językową zaproszonych gości. Zapewne prościej byłoby umieścić oba teksty w jednym dymku, różnicując je kolorem albo rodzajem czcionki. W taki sposób, jak onegdaj robił to nasz mistrz komiksu oraz wielu innych twórców podobnych realizacji. Wtedy czytelnicy mieliby łatwy wgląd na obie wersje językowe. Mogliby porównywać tłumaczenie z językiem polskim. A nawet uczyć się obcej mowy :) Nie! Dla Mamuta byłoby to zbyt proste :( W jego antologii czytelnik mógł poznać tylko jedną wersję na raz. Ponieważ druga znajdowała się na antypodach publikacji. Komiksy zostały więc wydrukowane dwukrotnie. Między sobą różniły się jedynie tekstem w dymkach i okładką. Papier jest co prawda cierpliwy. Tylko, jaki ma sens dublowanie materiału w jednym wydawnictwie? Przecież, za te same pieniądze, byłoby można wydać dwa razy więcej komiksów i uszczęśliwić tym samym dwukrotnie liczniejszą grupę czytelników. O tym zwierzak raczej nie pomyślał :(

Po kilku latach lokalni decydenci znudzili się wspieraniem projektu, więc Mamut sprzedał pomysł za granicę. Tam City Stories zmarło śmiercią naturalną :( Jednak zwierzakowi potrzebny był jakiś nowy, unikalny oraz namacalny symbol, uzasadniający potrzebę istnienia dyrektoriatu. Zawłaszczenie festiwalu komiksu oraz katalogu konkursowego, było zbyt słabym argumentem dalszego opłacania (z budżetu miasta) „pierdzenia w stołek” ekipy orgów, przez kolejny rok. Dlatego zwierzak „tworzył” inne publikacje. Używał do tego celu marek często już wymarłych, albo przebrzmiałych klasyków rodzimego komiksu. Zdecydowanie bazował na nostalgii za latami dzieciństwa dorosłych czytelników. Wnętrza różnych antologii wypełniał twórczością radosną wyłącznie spolegliwych autorów. Jednak przypadkowe wydawnictwa ukazywały się przeważnie w skromnej formie zeszytów. Nijak się więc miały do właściwej prezentacji dorobku bohatera takiej monografii. Na bardziej spektakularną postać hołdu Mamut żałował często kasy :( Najważniejsze dla niego było, że publikacja w ogóle powstała, nie zaś jej wygląd, albo treść. Wyjątek stanowił bardzo ładnie wydany album „Contur story” (nie mylić z zasłonami ;) Ale przecież miał on świadczyć o pozycji króla ślep... stowarzyszonych. Stanowić również fasadę pozostałych, błahych inicjatyw wydawniczych dyrektora festiwalu. Lecz przede wszystkim kneblować usta conturowych malkontentów. Przecież zwierzak dbał o nich :(

Festiwalowi orgowie odpowiednio hucznie celebrowali kolejną inicjatywę wydawniczą :) Każde święto wzbogacało przecież namacalne świadectwo ich „ciężkiej” pracy. Wszelakie media pełne były kwiecistych anonsów przygotowanych wcześniej. Natomiast Mamut nie mógł się opędzić od natrętnych dziennikarzy. Ale bardzo to lubił :) Najbardziej uwielbiał prezentować na srebrnym ekranie swoją tępą fizjonomię olbrzyma, wzbogaconą jękliwym głosem zdychającego kaszalota ;)

Zwierzak zawłaszczał każdy pomysł wzmacniający jego prestiż na arenie kultury. Być może szacunek (w co wątpię) nie pozwolił mu połknąć w całości inicjatywy „Big boat of humor”. Pomysłu autorstwa Kuby Wiejackiego, znakomitego łódzkiego grafika, człowieka kulturalnego oraz figuratywnego prezesa pierwszego stowarzyszenia Contur (i być może ostatniego). Konkurs na dowcip rysunkowy o Łodzi miał kilka edycji, ale tylko jedną publikację okolicznościową :( To była dziwnie finansowana akcja około festiwalowa. Pod koniec miała też niepokojących sponsorów... Ale być może, powodem zakończenia ilustrowanych zmagań była gigantyczna dysproporcja w wysokości nagród za pojedynczą grafikę, w stosunku do wieloobrazkowych historii komiksowych. Twórcy komiksów byli załamani taką niesprawiedliwością :( Co prawda, kreowanie rysunków nie jest robotą na akord, ale wykonanie komiksu często wiąże się z dużo większym nakładem pracy. Natomiast, w tamtym czasie, twórcy opowieści ilustrowanych byli nagradzani odwrotnie proporcjonalne, w porównaniu do wysiłku włożonego przez każdego autora. Pewnie dlatego Mleczko powiedział kiedyś (w jednym z wywiadów), że woli rysować samotne obrazki, niż komiksy. Bo jest to dla niego bardziej opłacalne. Mianowicie, za rysunek dostaje tyle samo kasy, co za komiks :(

O festiwalowych wydawnictwach, jedynym namacalnym efekcie historii łódzkiej imprezy, napiszę jeszcze. Szczególnie o jednym z nich... :)

Tekst został napisany człowiekiem. Natomiast obrazek wykonała SI.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane

października 28, 2024

Trust

Początkowo drugi Komiks Forum miał być poświęcony opowieści Wojtka Birka „Naznaczony Mrokiem”. Jednak historia, mimo swoich monumentalnych rozmiarów, nie wypełniała całej antologii. Postanowiłem więc uzupełnić materiał komiksami w podobnym klimacie (fantasy). Pozostałe prace wybrałem z łatwością. Niestety, człowiek, który mienił się managerem jednego z autorów, tak długo opóźniał przesłanie plansz krótkiego komiksu swojego „klienta”, że musiałem odłożyć cały projekt. Zbliżały się moje pierwsze Targi Komiksu. Impreza podczas której chciałem pokazać conturowcom oraz kierownictwu Łódzkiego Domu Kultury moje zdolności organizacyjne. Pisałem o tym w „13lat prowizorki” :) Jednym z elementów nowego spotkania miłośników literatury obrazkowej była wystawa prac Przemka Truścińskiego. Zawsze uważałem, iż podobnym inicjatywom powinna towarzyszyć odpowiednia publikacja. Postanowiłem więc poświęcić kolejną antologię na przedstawienie twórczości Przemka. W ten sposób powstał drugi numer Komiks Forum :)

drugi Komiks Forum - Przemysław Truściński (wiosna 1995)

Truściński był bardzo szczęśliwy, ponieważ wystawa oraz publikacja były pierwszą, indywidualną próbą prezentacji jego dorobku ilustratorskiego. A był on dość spory oraz bardzo różnorodny. Ponieważ oprócz komiksów Przemek stworzył wcześniej wiele rysunków dla gazet i czasopism, oraz ciekawe obrazy olejne (zapewne na zajęcia szkolne :) Autor zachwycony możliwością pokazania własnej sztuki zgadzał się niemal na wszelkie moje propozycje. Ja jednak musiałem zadbać o interes nas obydwu. Nie mogłem przecież wykorzystać jedynie najciekawszych prac Trusta. Dzięki temu miał szansę jeszcze zarobić :) Naturalnie, chciałem w Komiks Forum, pokazać pełne spektrum możliwości graficznych autora. Aczkolwiek musiałem też zatroszczyć się o zainteresowanie czytelników moją antologią. Ten podstawowy dylemat towarzyszył mi zawsze, przy każdej publikacji. Podobne rozterki moralne nie zdarzały się zbyt często u rodzimych wydawców :( Pomimo nałożonych sobie ograniczeń myślę, że stworzyłem interesującą propozycję obrazkową :)

Antologię otwierają fragmenty wybranych stron z zeszytów szkolnych Przemka. Widać z nich dobitnie, że autor od „małego” rysował dużo. Robił to w każdej wolnej chwili oraz miejscu. Nawet podczas lekcji :) Doprowadzając tym samym własny styl oraz technikę do perfekcji. Natomiast nauczycieli do granic wyrozumiałości ;)

Pierwszym komiksem, na tle ilustracji z zeszytów, jest short „Poszła baba...”. Prosty, dwukadrowy humor, ironicznie zabawny, ale też okrutny i mroczny. Został on nagrodzony, za oryginalny pomysł, w pierwszym konkursie komiksowym, przygotowanym podczas II Ogólnopolskiego Konwentu Twórców Komiksu. Kolejne strony antologii zajmują plansze z zabawnymi rysunkami, wzbogacone dowcipnymi dymkami, tagami lub podpisami. Bohaterami kolaży są różne postacie, zarówno realistyczne, jak i groteskowe. Śmieszne, straszne, normalne, ale też dziwaczne. Pochodzą z fantastycznych światów, lub krain fantasy, albo otaczającej autora rzeczywistości. Wszystkie rysunki, w klimatach wczesnych prac Trusta, charakteryzuje czytelna, precyzyjna kreska. Kolejny short „Kandydat” jest ciekawym spojrzeniem na wybory prezydenckie. Komiks „Detektyw” to prolog dłuższej opowieści SF, umieszczonej w okrutnej dystopicznej rzeczywistości. Nowela „Bajka” zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie na III OKTK. Przedstawia alternatywne zwieńczenie losu legendarnej, złej królowej. Wersja skanów plansz, zamieszczona w Komiks Forum, jest najlepiej zreprodukowaną grafiką Przemka, ze wszystkich późniejszych wydań. Nawet profesjonalnych. O tym dalej... :) Etiuda „Marzenia” pokazuje kontrast, między pragnieniami małego chłopca, a rzeczywistością. Impresja „Sen nocy letniej” odkrywa koszmary niemowlaka. Z kolei komiks „Polowanie” opisuje zabawną przygodę neo-jaskiniowców, uwięzionych od pokoleń w zrujnowanej kosmicznej arce. „Co ma wisieć - nie utonie” było zadaniem szkolnym Przemka. Powstało wstrząsające memento stworzone na bazie fotografii egzekucji z II Wojny Światowej. Kolejny, brawurowo rozrysowany „Ostatni bohater”, jest wizualną impresją w klimacie space opery. Ostatni short „E”, to humor z dreszczykiem. Pokazuje dziwną wizytę u lekarza.

Pomiędzy historiami umieściłem powiększone fragmenty kadrów z innych komiksów Trusta. Dalej znalazły się jeszcze pojedyncze grafiki, projekty plakatów oraz ilustracje SF, fantasy, horror, które opublikowano wcześniej w różnych czasopismach. Antologię zamknęła rysunkowa zapowiedź komiksu do scenariusza Jacka Waliszewskiego. Prezentowała ona niesamowitych, onirycznych bohaterów z tajemniczej, odmiennej rzeczywistości.

Przemkowi bardzo, ów Komiks Forum, się podobał. Nic dziwnego. Był to przecież jego debiut w formie indywidualnej publikacji. Wcześniej swoje prace prezentował w wielu różnych miejscach. Na wystawach, w gazetach, czasopismach oraz w poprzednim Komiks Forum. Lecz monografia była pierwsza :) Podczas pracy nad antologią starałem się oddać w pełni kunszt graficzny autora. Nie było to wcale łatwe, ponieważ Trust stosował różne techniki, tworząc swoje prace. Metody czasami bardzo trudne do jednoczesnej, właściwej reprodukcji. Oczywiście, w komiksach dominował kontrastowy rysunek tuszem. Lecz często sąsiadował z delikatnym, miękkim walorem ołówka. To było połączenie niemal, jak ognia z wodą. Niekiedy autor korzystał z fotografii, a nawet rzeźby. Ja natomiast byłem początkującym składaczem komputerowym ;) Samoukiem, ponieważ w tamtych czasach nie było jeszcze szkół nauczających nowoczesnych metod przygotowania materiału do druku, ani podobnych kursów. Musiałem więc rozwiązywać każdy problem samodzielnie. Jednak wydaje mi się, że wykorzystałem w pełni możliwości ówczesnej poligrafii. Co niezupełnie udawało się wielu redaktorom znacznie później. A niektórzy z nich mają kłopoty nawet dziś :( Potrzebne jest przecież odpowiednie zaangażowanie oraz stosunek do wykonywanej pracy :)

Realia wydawnicze z połowy lat .90 (ubiegłego wieku) były znacznie odmienne od obecnych. Skład komputerowy publikacji dopiero wchodził do powszechnego użytku. Przynajmniej w „małej poligrafii”. Możliwości obliczeniowe ówczesnych maszyn były dość skromne. Jednak redaktorzy nie potrzebowali zbyt mocnych komputerów. Wystarczyło, że były :) Jednak nie było jeszcze Internetu. Przynajmniej w publicznym użytkowaniu :( Na początku pracy nad wydawnictwem każdy materiał graficzny należało sfotografować, albo zeskanować. W tamtych czasach dominowała jeszcze fotografia analogowa, więc zdjęcia wymagały digitalizacji. Lepszym rozwiązaniem było skanowanie prac. Niestety, interfejsy wielu urządzeń nie były przystosowane do szybkiego transferu danych (nie było jeszcze USB), dlatego skanery korzystały ze specjalistycznych rozwiązań. Co oczywiście bardziej podnosiło koszty „wydawnictwa na biurku” (Desk Top Publishing - DTP). Drogi był już sam komputer. Profesjonalny, dwudziestocalowy monitor również nie był tani. Nawet zwykła drukarka laserowa (monochromatyczna) kosztowała sporo pieniędzy. Cena kompletnego zestawu DTP: komputer plus monitor, drukarka oraz skaner, była poza zasięgiem możliwości finansowych zwykłego grafika :( Dlatego pierwsze redakcje cyfrowe powstawały w studiach reklamowych, albo bogatych wydawnictwach. Lecz ubodzy entuzjaści nowych technologii jakoś dawali sobie radę :) Własne komputery składali sami, z budżetowych podzespołów. Podczas pracy używali mniejszego, tańszego, czternastocalowego monitora. Natomiast skanowanie i druk często „organizowali” w miarę własnych możliwości. Czasami odpłatnie (nieoficjalnie), albo „po znajomości” :)

Celowo nie wspominałem jeszcze o ważnym składniku wydawnictwa na biurku. Mianowicie o software. Czynniku niezbędnym do właściwego wykorzystania sprzętu oraz efektywnej pracy. Bywało z tym różnie. W początkowych latach rodzimej komputeryzacji programy najczęściej pozyskiwano z „powietrza” ;) albo komputerowej giełdy. Nie było innego źródła, bowiem nasz kraj objęty był embargiem technologicznym. Z biegiem lat, oraz powrotem do zachodniej cywilizacji, można było już nabyć oryginalne oprogramowanie. Lecz było one zawsze koszmarnie drogie, jak na możliwości finansowe człowieków z ubogiej krainy :( Na szczęście, niekiedy w ofercie pojawiały się brawurowe promocje. Co bardziej sprytni komputerowcy chętnie z nich korzystali. Sam kiedyś dostałem za friko cały pakiet Corela (zestaw programów graficznych), gdy nabyłem nowy skaner :)

Warsztat pracy skromnego składacza nie był zbyt komfortowy. Czternastocalowy monitor o rozdzielczości maksymalnej 1280x800pikseli nie nadawał się zbytnio do prac graficznych. Dużą część ekranu przeważnie zasłaniało menu używanego programu. Poza sporymi gabarytami całego urządzenia, monitor bardzo mocno świecił (bardziej niż obecne, najgorsze LCD), ponieważ był wykonany w technologii CRT. Miał wielką lampę kineskopową, jak bardzo stare telewizory :( Na takim ekranie czerń praktycznie nie istniała. Również bardzo skąpe było odwzorowanie koloru, lub odcieni szarości. Niezwykle ważnych składników wszelkich prac graficznych. Dlatego kluczem, do sukcesu w pracy, była świadomość własnych ułomności oraz zrozumienie przetwarzanej materii :)

Niesłychanym wyzwaniem dla grafika DTP było opracowanie skanu w kolorze. A nawet, jedynie w odcieniach szarości. O kolorze kiedyś napiszę jeszcze... Natomiast plansze monochromatyczne wymagały różnego podejścia. W zależności od stosowanej przez autora techniki rysunku. Cyfrowa obróbka obrazu, mimo możliwości użycia olbrzymiej palety kolorów, ma inną dynamikę interpretowania treści, niż ludzkie oko. Problem komplikuje się jeszcze bardziej w przypadku kopii rysunku w druku, na papierze. Rodzaj podłoża odgrywa niebagatelne znaczenie. Lecz czasami rozdzielczość obrazu jest mniej ważna, niż informacja o jakości każdego piksela skanu. Grafika czarno-biała (ciemny tusz na białym papierze) jest bardzo kontrastowa. W przypadku szczegółowego rysunku wymaga bardzo wysokiej rozdzielczości, ale dość skąpej informacji o walorze. Niestety, obecna poligrafia offsetowa ma sporą trudność, aby automatycznie oddać w pełni jakość grafiki oryginalnego komiksu. Szczególnie kiedy plansza jest pomniejszana. A dzieje się tak prawie zawsze. Wtedy drobne kreski rysunku „zlewają się” w całość, tworząc brzydką, nieczytelną plamę :( Natomiast ilustracje w szarościach (ołówek), albo fotografie, zawsze są rastrowane na poziomie naświetlania klisz, albo płyt drukarskich. Tym razem, podczas przygotowana materiałów dla drukarni, użyłem profesjonalnej (choć drogiej) naświetlarni. Naturalnie wiedziałem, że właściwa prezentacja prac graficznych, powielanych na papierze, wymaga od redaktora dużych umiejętności oraz doświadczenia. Ale chyba niezłe mi wyszło? :)

Przykładem niech będzie komiks „Bajka”. Autor, tworząc nowelkę, użył jednocześnie dwóch różnych technik graficznych. Rysunku tuszem oraz ołówka. Każda z nich wymagała od redaktora DTP innego przygotowania materiału do druku. Kontrastowy rysunek tuszem potrzebował wysokiej rozdzielczości. Natomiast „szara” część, rysowana ołówkiem, wymagała większej informacji o walorze. Obie wersje należało odpowiednio połączyć przed naświetleniem. Opracowanie takiego materiału domagało się nieco większej atencji od grafika, lecz efekt końcowy wart był dodatkowej pracy :) Niestety, podobnym zaangażowaniem, nie mógł pochwalić się redaktor Egmontu, kilka lat później. W 2000roku wielkie, profesjonalne wydawnictwo opublikowało na świetnym papierze (w twardej oprawie) „Komiks - antologia komiksu polskiego”. W zbiorze tym nowelka „Bajka” została potraktowana, jak zwykła plansza czarno-biała. Dlatego czarne detale zlały się w bezkształtną masę. Natomiast wiele elementów delikatnego rysunku ołówkiem zostało spłaszczonych nadmiernym kontrastem. Albo zniknęło w ogóle, w ciemnych obszarach reprodukcji, a zwłaszcza tych jasnych. Po prostu, subtelne szczegóły zostały z grafiki bezpowrotnie wyżarte. Nowe pokolenia składaczy komputerowych odwalały tylko swoją robotę, nie bacząc na konsekwencje :(

Przypominam sobie nieco odległe czasy. Kiedy Andrzej Deredos przygotował i wydrukował własny plakat na łódzki Polcon (w Dywilanie). Żeby odpowiednio przedstawić artyzm jego monochromatycznej grafiki, bogatej w pełne spektrum walorów (od bieli do czerni), musiał wykonać dwie płyty drukarskie. Jedna odpowiadała za kontrastowy rysunek. Druga uzupełniała wydruk walorem, stopniami szarości. Obie stanowiły całość. Papier plakatu został więc dwukrotnie zadrukowany. Niemal jak w przypadku barwnych reprodukcji. Bezspornie efekt tej skomplikowanej metody był bardzo zadowalający. Obecnie, w szczególnych przypadkach, nadal stosuje się podobne rozwiązania. Natomiast zawodowcy wiedzą, że czarno-białe fotografie w druku najlepiej wychodzą przy użyciu koloru :) Ale współczesne naświetlarki mają teraz możliwość odwzorowania pełnej gamy szarości, do głębokiej czerni. Dzisiaj jakość prezentacji ilustrowanych historii zależy bardziej od umiejętności grafika DTP, niż bezdusznej technologii.

Mnie również zdarzały się wpadki. Dość słabo wyszedł w antologii, kolorowy w oryginale „Sen nocy letniej”. Lecz wtedy nie miałem żadnego doświadczenia w obróbce barwnych plansz. Bałem się przedobrzyć, podbijając ciemniejsze partie grafiki, podczas konwersji na odcienie szarości. Dlatego ten komiks wygląda w publikacji dość blado. Chciałem żeby było dobrze, lecz mi się nie udało :(

Atoli nic nie były warte moje wszelkie starania, o właściwą promocję twórczości autora. Nawet mi nie podziękował za włożoną pracę. Przemek Truściński wkrótce zapomniał również o mojej antologii. Kiedy zaczął publikować swoje grafiki oraz komiksy w profesjonalnych wydawnictwach, w żadnym biogramie nawet nie pisnął o debiucie w Komiks Forum. Tak, jakby mój wkład, włożony w popularyzację dorobku autora, zupełnie nie istniał. Już nie pamiętał o dwóch stworzonych przeze mnie monografiach Trusta. Zapomniał również o wystawach, czy ekspozycjach, które dla niego organizowałem. Jednak największą przykrość Miszcz sprawił mi kilkanaście lat później, kiedy zaczął mnie podejrzewać o robienie dodruków jego „nieistniejących” Komiks Forum. Ale czego innego mogłem spodziewać się od tak hołubionego artysty narodowego :( Przemek zapewne myślał, że antologie z udziałem jego „genialnych” prac sprzedają się jak „ciepłe bułki”. Jakże się mylił. Napiszę o tym jeszcze...

Tekst został napisany człowiekiem.

Nieznana historia Komiks Forum

Numer pierwszy
- komiksy łódzkiej grupy Contur
Trust
- monografia Przemka Truścińskiego, komiksy, grafiki
Naznaczony Mrokiem
- historie fantasy oraz „komiks życia” Wojtka Birka

października 25, 2024

Komiksowa agencja wycieczkowa

Od 2004roku łódzki festiwal toczył się powoli koleinami wyżłobionymi w opoce kultury naszego kraju, wysiłkiem poprzednich organizatorów. A raczej wolontariuszy, bowiem nikt wcześniej, za pracę na rzecz konwentu, im nie płacił. Tymczasem nowa ekipa, już usadowiona na państwowych etatach w Łódzkim Domu Kultury, znalazła inny obszar zainteresowań. Wycieczki zagraniczne. Oczywiście nikt świadomy dyrektoriatowi, oraz jego spolegliwym wyznawcom, nie fundował biletów oraz hoteli na piękne oczy. Możliwość wyjazdu na zagraniczne turnee za pieniądze podatników, musieli sobie wywalczyć sami. Ale podstawowy powód, do odwiedzenia obcych zgromadzeń miłośników komiksu, powstał dużo wcześniej. „Jam ci to nie chwaląc się uczynił” :) Ponieważ od końca ubiegłego wieku, z własnej inicjatywy oraz często, niestety na własny koszt, promowałem łódzki festiwal na całym świecie. Nic w tym temacie nie zrobił Mamut, ani jego przydupasy :( Natomiast dzięki mojemu zaangażowaniu w konkursie komiksowym zaczęły pojawiać się prace cudzoziemskich autorów. Pisałem o tym w „13lat prowizorki”. Coroczną imprezę w eŁDeKu odwiedzali również zagraniczni działacze oraz twórcy komiksów. Jednak zaproszeń do odwiedzenia, organizowanych przez nich eventów, nie kierowali do kolesia, który przez całą imprezę karnie siedział na giełdzie, wśród swoich komiksów. Tylko zwrócili się do Mamuta, wirtualnego orga, który brylował na spotkaniach. Był zawsze na oficjalnym rozdaniu nagród (na każdej fotce). A przede wszystkim, zabawiał gości podczas wyluzowanego afterparty. Ja wieczorem byłem zawsze za bardzo zmęczony by się bawić :(

Wycieczka do Chinlandii. Dyrektoriat oczywiście w komplecie. Dobrze widoczna jest właściwa proporcja działaczy do spolegliwych autorów. Fifty, fifty :)

Tak więc, po bezkrwawej rewolucji, Mamut i jego świta korzystali bez umiaru z przetartych „kanałów dyplomatycznych”. Dopóki im się to nie znudziło. Wcześniej jednak, za pieniądze wyłudzone z różnych instytucji kultury, zwiedzili kawał świata. Odwiedzili Kitaj, a nawet kraj kwitnącej wiśni. Ekspedycje do Francji, Włoch, czy Anglii oraz niemal całej sąsiedniej Europy, to był „chleb powszedni” dyrektoriatu, więc nie warto o nich wspominać. Za kasę z naszych podatków, nie byli chyba tylko na festiwalu wszystkich festiwali komiksowych. Czyli na San Diego Comic Con :( Podobno nieśli ze sobą w świat, zawsze w starannie wybranej grupie, kaganek polskiej kultury komiksowej. Jednak sami mieli świadomość, że są to jedynie działania fasadowe. Dlatego nie chełpili się zbytnio zagranicznymi wojażami. Zwłaszcza, że efekt niemal każdej wycieczki był często znikomy. Zarówno dla polskiego komiksu, jak i kultury narodowej :(

Czasami do obcego kraju dyrektoriat wiózł ze sobą „wystawę komiksową”. Niekiedy wybrani przedstawiciele „władzy” lecieli tylko po odbiór nagrody prestiżowej ;) Wydawać by się mogło, że każda wystawa zagraniczna, to krok milowy w promocji polskiej kultury na świecie. Wymagała więc, od członków dyrektoriatu, ogromnego wysiłku oraz szczególnego poświęcenia. Podobne hasła były używane często w mediach. Lecz nawet najgłupszy dziennikarz nie nabierał się na taką propagandę, poza sezonem ogórkowym :( Przeważnie dyrektoriat organizował jedynie ekspozycje komiksowe. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby polska placówka kulturalna na obczyźnie dysponowała salą wystawową z prawdziwego zdarzenia. Niezmiernie rzadko pokazywano też oryginały prac. Odkąd podniosła się jakość druku cyfrowego, prawie wcale. Poza tym, komiksy oraz grafiki tworzone są na kartach papieru. To nie obrazy olejne lub rzeźby, których transport wymaga dużo zachodu. Cyfrowe kopie można przesłać bez ram, w teczce. Po co więc dodatkowo płacić za transport konstrukcji, którą każdy organizator ekspozycji może odtworzyć w miejscu docelowym. A przecież, w trakcie podróży, rama może ulec zniszczeniu. Wysyłanie teczek z kopiami, w dzisiejszych czasach, nie jest już potrzebne. Wystarczy link do cyfrowego źródła. A w galerii odpowiedni, duży display do prezentacji grafiki... Ale to chyba jeszcze nie u nas :( Lecz taką wystawę, ukazującą rodzimą twórczość komiksową, może przygotować bez problemu jedna osoba w tydzień. Za co więc cała ekipa dyrektoriatu brała pieniądze, przeznaczone na kulturę, przez cały rok?! Proceder kwitł niemal dwie dekady :( Ile wystaw można byłoby przygotować w tym czasie?

Niektórzy artyści, kolekcjonerzy, a na pewno autografożercy potraktują mój wywód, dotyczący prezentacji kopii arcydzieł na wystawach, jako czystą herezję. Bowiem w ich mniemaniu nie można pokazywać duplikatów prac w świątyniach sztuki. Nikomu nie przeszkadza fakt, że od lat podobnie czynią renomowane muzea na całym świecie :) Natomiast zwykłych odbiorców komiksu, w ilustrowanych historiach, interesuje wyłącznie przekaz oraz forma wizualna planszy z obrazkami. Jest im kompletnie obojętne, jaką techniką dzieło zostało wykonane, jakim narzędziem lub na jakim papierze. Liczy się wyłącznie efekt końcowy. Poza tym, komiks z założenia jest gatunkiem wymagającym powielenia. Tylko w naszym kraju i jemu podobnych (inwalidach z byłych demoludów) znajdował pierwotne miejsce w galeriach, miast na półkach sklepowych. Przyczyn takiego stanu jest wiele. Począwszy od kompletnej ignorancji wielu twórców, w zakresie znajomości języka komiksu. Poprzez beznadziejny poziom większości scenariuszy dla historii obrazkowych. Żaden rozsądny wydawca nie opublikuje pracy, którą zainteresuje się garstka czytelników. Próbowałem nagłośnić problem już na pierwszym konwencie w Łodzi. Jednak nikt mnie nie słuchał. Autorzy woleli tworzyć sztukę dla sztuki, bo tak było prościej :( Ale to temat na osobną dyskusję...

Za granicą rodzimy komiks odbierano zazwyczaj bardzo dobrze. Powodem sukcesu był zapewne brak tłumaczenia dymków. Czytelnicy nie mogli więc poznać jakości scenariuszy ilustrowanych historii. Natomiast obrazki były świetne. Przecież rysowników komiksowych mieliśmy zawsze wybitnych. Większość, wykształcona w renomowanych uczelniach, prezentowała na wystawach własny, unikalny styl ilustrowanej wypowiedzi. Oryginalne, egzotyczne prace urzekały każdego odbiorcę, bez względu na wiek oraz narodowość :)

Ekspozycjom zazwyczaj towarzyszy katalog wystawy (szczególnie na dzikim zachodzie). Opisujący prezentowane prace oraz zawierający biogramy autorów (oczywiście w języku tubylców :) Takie wydawnictwa często dostarczał organizator wystawy, czyli dyrektoriat. Nie widziałem wszystkich publikacji, ale jedna szczególnie utkwiła mi w pamięci. Dotyczyła chyba ekspozycji brytyjskiej (była po angielsku). I przyznam szczerze. Nigdy nie widziałem gorszego materiału promocyjnego. Określenie go: „zrobiony na kolanie” byłoby w tym przypadku eufemizmem. Nieliczne ilustracje były niemal wielkości znaczka pocztowego. Komiksy można było rozpoznać jedynie przez lupę. Natomiast teksty zapewne sporządzono w notatniku. Jestem niemal pewien, że nie składał zeszytu żaden z nadwornych grafików Conturu. Bo oni jeszcze dbają o jakość własnej pracy. Jedyną wartością owego katalogu był dobrej jakości papier, na którym broszurę wydrukowano. Czyli pieniądze poszły w błoto, ale z klasą :) Przecież dla nowych promotorów rodzimej sztuki komiksowej liczy się wyłącznie niezmiernie rzadka inicjatywa. Nie zaś jej realizacja. Gdybym był autorem, wstydziłbym się zajmować miejsce w takiej publikacji. Lecz zainteresowani twórcy zapewne o niej nawet nie słyszeli :(

Ciekawy był dobór członków do zagranicznych wojaży komiksowych. Tę nieoficjalną wiedzę tłumaczył mi kiedyś jeden ze skruszonych towarzyszy stowarzyszenia. Ekspedycja na event do Kitaju była chyba średnio liczna. Spełniała jednak podstawowy wymóg dyrektoriatu, mianowicie parytet. Czyli jednakową liczbę działaczy, w stosunku do autorów. Fifty, fifty. Żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony :) Co do reprezentacji twórców, to rozumiem że „nieśli kaganek”. Natomiast pozostali? Oczywiście żadna wycieczka nie mogłaby się odbyć bez dyrektorów łódzkiego festiwalu (wszystkich!). Ekipa nie powinna również ruszać się z kraju bez skarbnika Conturu, który przecież pilnował skarbu narodowego :) Żaden rozsądny działacz, z obszaru kultury, nie może obejść się za granicą bez tłumacza. Co prawda „przypadkowy” wybraniec nie znał on/ona kitajskiego, ale być może angielskim posługiwał się lepiej niż pozostali stowarzyszeni. Na koniec, żal było zostawić w kraju współpracownika, który zorganizował pieniądze na wyjazd. Przygotował także odpowiednie dokumenty, skierowane do właściwej instytucji kultury. Na szczęście, to chyba była ta sama osoba, bo w przeciwnym razie parytet by się zmienił ;) Ciekawe, czy zagraniczni goście łódzkiego festiwalu komiksu również przyjeżdżali z własnymi tłumaczami, sekretarkami, przyjaciółkami, lokajami, masażystami? ;) A przecież były to gwiazdy znacznie większego formatu, niż rodzimi działacze komiksowi. Niewątpliwie, odpowiednia świta im się należała :)

Przepraszam za dygresję. Ale przypomniało mi się, jak do naszego pięknego kraju (wtedy jeszcze socjalistycznego), przybyli z Korei Północnej instruktorzy (oczywiście z „bratnią pomocą” ;) Mistrzowie Taekwondo pragnęli nauczać chętnych Słowian wschodnich sztuk walki. Każdemu trenerowi towarzyszył zawsze osobisty opiekun z partii. Nie oddalał się nawet na krok :) Było to zaraz po inwazji na rodzime kina filmu „Wejście smoka” (z Brucem Lee). W owym czasie wzbogacałem swoją ofertę komiksów książkami do nauki karate, więc interesowałem się tematem. Jak widać, czasy i ustroje się zmieniają, ale mechanizmy myślenia działaczy, nie :(

Był jeden wyjątek, wśród ekspozycji „zagranicznych” ;) Być może przypadkowy traf, który otworzył Mamutowi drzwi na salony oraz do gabinetów polityków różnej maści. Sprawił, że zwierzak z pozycji pariasa stał się niemal bożyszczem elit... Albo po prostu, wygodnym do manipulacji „wioskowym głupkiem” :) Mianowicie, w 2008roku projekt City Stories zdobył główną nagrodę w kategorii „wydawnictwo promocyjne” w konkursie „Złote Formaty” podczas Festiwalu Promocji Miast i Regionów. Brzmi prestiżowo? Chyba tak :) Z tym że... Mimo iż organizatorem konkursu była zagraniczna firma reklamowa (ta od bilbordów przy drogach), zmagania odbywały się w Polsce i dotyczyły wyłącznie rodzimych podmiotów. Podejrzewam, że dla owej firmy sam konkurs był doskonałym chwytem reklamowym, ponieważ zainteresował wielu lokalnych polityków i decydentów (władze samorządowe), którzy wychowali się w czasach komuny, więc o współczesnym marketingu nie mieli bladego pojęcia. W takiej sytuacji, porównywanie oryginalnych, fajnych historyjek obrazkowych z różnorodnymi przejawami lokalnej „cepelii”, było dla tych ostatnich druzgocące. Natomiast uzyskanie nagrody przez Mamuta, równie łatwe, jak odebranie dziecku lizaka :) Jednak zdobyta nagroda spowodowała, że rodzimy wszechświat pokochał zwierzaka. Nawet Prezydent Kropiwnicki, który wcześniej Mamutem gardził, nagle łypnął na niego łaskawszym okiem ;) Ach ta polityka :( O tym, jak również o City Stories napiszę jeszcze...

Tekst został napisany człowiekiem. Natomiast fotkę
przekształcił Witek, przy pomocy SI oczywiście :)

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku

października 18, 2024

W krainie ślepców...

...jednooki jest królem... Jak powstał dyrektoriat? Nie wiem, czy sam się wybrał. A może został wyłoniony na drodze demokratycznego referendum, przez stado baranów, z których nieliczne przyczyniły się kiedykolwiek do organizacji konwentu lub festiwalu komiksu. Nie brałem udziału w słynnym spotkaniu, ponieważ na początku zostałem przez zwierzaka wyproszony z sali. Pisałem już o tym.

Tron króla ślepców zajął oczywiście Mamut. Zawłaszczył tym samym cały festiwal dla siebie, ani przez chwilę nie zważając na dorobek oraz intencje poprzednich organizatorów imprezy :( Być może pozostali, nowo stowarzyszeni nie znali pełnego spektrum jego możliwości. Lecz ja wiedziałem co to za typ. Na przestrzeni wielu lat, podczas organizowania łódzkiego konwentu komiksu, wielokrotnie miałem do czynienia z różnymi, często stwarzającymi problemy, działaniami osobnika. Cześć z nich opisałem już w „13lat prowizorki”. Dwadzieścia lat temu! Pozostałymi „wpadkami” zwierzaka niewykluczone, że zajmie się kiedyś sąd, albo inna instytucja władna ocenić efekty pracy Mamuta. Stanie się tak zapewne, kiedy przestanie działać parasol ochronny rozłożony przez jego opiekunów. Naturalnie myślę tu o festiwalu oraz pozostałych eventach firmowanych przez „dyrektora” osobiście. Bowiem w żadnej, z innych moich inicjatyw komiksowych, zwierzak nie brał najmniejszego udziału. Oczywiście, w aktywności konwentowej Mamuta zdarzały się momenty pozytywne, które nie nastręczały kłopotów. Lecz nie było ich wiele. A w tamtym czasie zwierzak nie chwalił się nimi. Przynajmniej przede mną. Lecz w końcu dotarło do niego, jakie znaczenie odnosi autopromocja, nawet fałszywa, w kręgach biurokratów kultury. Wtedy swoim nazwiskiem zaczął tagować wszelkie projekty „w zasięgu wzroku”, nawet jeśli nie był ich twórcą.

Bez wątpienia Mamut miał jakąś własną wizję łódzkiego festiwalu. Lecz była ona daleka od założeń statutowych stowarzyszenia: „wspierania rozwoju twórczego w zakresie projektowania graficznego i dziedzin pokrewnych”. Plan równie wzniosły co enigmatyczny. Ale bez wątpienia fasadowy. Mający jedynie legitymizować przyszłe działania zwierzaka oraz rządzonego przezeń dyrektoriatu. Początkowo, w niszy festiwalowej, Mamut wydrapał sobie tylko norę, w której „wylizywał rany” powstałe po upadku ze stołecznej posady.

W odróżnieniu od poprzednich, prawdziwych organizatorów konwentu: Piotrka Kabulaka, Tomka Piorunowskiego, Tomka Tomaszewskiego oraz mnie :) Mamut nie zamierzał dzielić się władzą. Wprowadził, podczas organizacji festiwalu, rządy autorytarne, które skutecznie mogły ukryć wszelkie jego machlojki oraz niepowodzenia. Uwypuklając jedynie sukcesy. Otoczył się ludźmi słabymi, spolegliwymi, którzy z radością zadowalali się resztkami „ze stołu” prezesa :( Kiedyś zastanawiałem się, co trzyma w objęciach tego dyzmy, oprócz kasy, inteligentnych człowieków? Dlaczego on sam nie porzuca pierwszych pomagierów, kiedy szeregi jego „wielbicieli” zasilają nowi, młodzi i silni pretorianie? Znajomy podpowiedział mi, że pierwotni pomocnicy „wiedzą w których szafach trupy są pochowane” ;)

Mamut zawłaszczył sobie łódzki festiwal. Łącznie z historią imprezy, jej wieloletnim dorobkiem, wynikającym z ciężkiej, oddanej pracy wielu różnych ludzi, miłośników komiksu. Wkrótce, kiedy poczuł się pewniej na dyrektorskim stołku, po pierwszym przypadkowym sukcesie, zaczął wymyślać historię konwentu od nowa. Wkrótce zadanie tworzenia festiwalowych kronik przypadło w udziale nowym orgom, którzy nie znali (w co wątpię) wcześniejszych dziejów. Być może, podczas pierwszego łódzkiego konwentu, nie było ich jeszcze na świecie :) Lecz chyba ten fakt nikogo nie zwalnia od rzetelności historycznej?

Jednak w 2004roku nie zdziwiły mnie zbytnio dyrektorskie zapędy Mamuta. Wszak każda istota pragnie znaleźć w świecie odpowiednie miejsce dla siebie. Czyni to zazwyczaj w znany sobie sposób. Korzystając z własnego doświadczenia oraz nabytych wcześniej umiejętności. W tamtym czasie najbardziej mnie zaskoczyło, kiedy Łódzki Dom Kultury przyjął do pracy takiego chama i prostaka, jakim był Mamut. Wręcz idealną antytezę pojęcia kultura :( Co prawda zwierzak został „namaszczony” przez Sobieraja (kierownik eŁDeKu zrobił na odchodne, przyszłym orgom, niezłego psikusa :) Poza tym, dom kultury często zatrudniał w gościnnych progach przeróżnych człowieków. Lecz przeważnie inteligentnych i kulturalnych. Tymczasem Mamutowi brakowało stosownej ogłady. Porozumiewał się także bardzo wulgarnym, uproszczonym językiem. Niestety, ta osobliwa cecha zawsze ginęła na zdjęciach :( Ale chyba nie objawił owych „zalet” na spotkaniu w sprawie pracy? Jeśli takowe w ogóle się odbyło. Być może, przyszli kulturalni pracodawcy myśleli, że skoro udało się za pomocą komiksu uczłowieczyć małpę, można tak samo uczynić w przypadku mamuta ;)

Drugim po „bogu” członkiem dyrektoriatu został strachliwy redaktor Piotr. Wyjątkowo w tym towarzystwie obdarzony, przez naturę i wychowanie, ogładą oraz kulturą osobistą. Niewątpliwie bardziej inteligentny i błyskotliwy od zwierzaka. O to raczej nietrudno :) Z redaktorem można było rozmawiać na różne tematy. Czyniłem to często, załatwiając skutecznie festiwalowe sprawy. Zapewne byłby z niego lepszy dyrektor konwentu, niż Mamut. Jednak tchórzliwy Piotr nie miał pociągu do władzy. Być może bał się odpowiedzialności :( Wolał zamykać się we własnej konformistycznej skorupie, niż zdobywać szczyty. Redaktor był typowym przedstawicielem „siły sprawczej”, z każdej instytucji kultury w naszym kraju. Osobliwe podejście do życia czyniło redaktora szczególnie cennym współpracownikiem w oczach zwierzaka. Mimo pozornie eksponowanej funkcji, dyrektora artystycznego festiwalu, Piotr stał się jedynie wołem roboczym w stajni Mamuta.

Redaktor był zawodowym dziennikarzem, więc osobą „piszącą”. Uzupełniał doskonale zwierzaka, który miał raczej „betonowe pióro”. Za „parawanem” Mamuta redaktor wykonywał przy festiwalu sporo czynności organizacyjnych. Niewykluczone, że wszystkie. Ponieważ Mamut, jako dyrektor eventu, pełnił przeważnie rolę „prezentera”. Mianowicie, odwiedzał różnych sponsorów oraz gości, i zbierał prezenty :) A przecież ktoś musiał pracować na dobrostan łódzkiej imprezy :( Na przełomie wieku Piotr pomagał mi przy kilku różnych eventach, nosząc dumnie tytuł organizatora, więc znał się lepiej na na rzeczy od nominalnego dyrektora.

Pierwotną trójcę dyrektoriatu uzupełniała Kasia. Osoba niewątpliwe inteligentna oraz życzliwa wszystkim miłośnikom komiksu. Nawet mnie :) Jednak ze względu na rolę przypisaną kobiecie, w patriarchalnym społeczeństwie, nie mogła w cieniu Mamuta pełnić zbyt eksponowanych funkcji. Lecz stanowiła potężną siłę sprawczą, wynikającą zapewne z opanowania zasad biurokracji. Była to druga osoba „pisząca”. Zapewne wyręczała zwierzaka przy papierkowej robocie. Z czasem zajęła się obsługą mediów i chyba robiła to dobrze. Nigdy nie miałem okazji by to sprawdzić.

Przed wstąpieniem do grona kierowniczego festiwalu Kasia bodajże pracowała w eŁDeKu, jako sekretarka, asystentka, a może wolontariuszka, w jednym z działów tej instytucji. Ale mogę się mylić. Nie śledziłem jej kariery ;) Wydawało mi się, że działała sprawnie. I to mi wystarczyło. Pewnie z poprzedniej pracy nie była szczególnie zadowolona. Dlatego wybrała współpracę ze zwierzakiem. Nowa funkcja chyba oferowała asystentce lepsze możliwości oraz nieco więcej swobody. Natomiast Mamut „używał” jej często, jako swojego człowieka do reprezentacyjnej roboty. Przez lata była „twarzą” festiwalu. Podobno oficjalny etat w eŁDeKu otrzymała dopiero w 2007roku. Lecz miałem wrażenie, iż widywałem ją wśród orgów wcześniej. No cóż, pamięć starego człowieka czasami płata figle :(

Międzynarodowy Festiwal Komiksu w 2004roku był zupełnie inną imprezą niż dotychczas. A może tak mi się tylko wydawało, ponieważ wreszcie nie musiałem nic robić przy evencie :) Lecz również stali bywalcy konwentu nie poznawali tradycyjnego, łódzkiego spotkania z literaturą obrazkową. Tak impreza zmieniła się pod rządami nowego dyrektoriatu. Strefa targowa była jedynie dalekim wspomnieniem lat ubiegłych. Na giełdzie stały puste stoliki. Co nigdy wcześniej nie zdarzyło się, w całej historii komiksowego handlu. Po prostu, panie sekretarki z eŁDeKu nie radziły sobie z „karkołomnym” problemem rezerwacji ;) Na szczęście sprzedawcy skutecznie wykorzystali dodatkowe miejsce, powiększając własne stoiska za friko. Giełda w nowej odsłonie musiała „błyszczeć”. Dlatego balustrady sali kolumnowej, w której odbywał się kiermasz, obwieszone były reklamami sponsorów. Jak nigdy dotąd. Fasada była przecież najważniejsza :(

Podobnym powodem Mamut tłumaczył rezygnację z grafiki Jerzego Ozgi na plakacie. Ponieważ wstępny projekt nie spodobał mu się. Przerwał tym samym „świecką tradycję”, wzorowaną na festiwalu w Angouleme. Mianowicie, laureat Grand Prix konkursu festiwalowego miał zaszczyt wykonać plakat kolejnej imprezy. Zwierzakowi, w przygotowaniu „właściwego” plakatu, pomógł jego Kolega ze szkoły. Zawsze uczynny Tomek Piorunowski. Niestety, moim zdaniem, był to chyba najgorszy rysunek Tomka jaki widziałem :( Autor parafrazując znany i wielokrotnie powielany układ postaci lecącego Supermana popełnił fatalny błąd w proporcjach ludzkiego ciała. Pewnie naglony czasem, pod czujnym wzrokiem Mamuta, narysował bohatera komiksu z pamięci. Stwór przedstawiony na ilustracji, w dynamicznym skrócie perspektywy, nijak się miał do człowieka, a tym bardziej superbohatera. Jednak obrazek był bardzo kolorowy, więc spodobał się dyrektorowi festiwalu.

W konkursie komiksowym Mamut zmienił regulamin. Wprowadził dwie nowe kategorie: profesjonalistów i amatorów. Lecz równie absurdalne, co nieefektywne. Na szczęście, nie dyskryminował już autorów, ze względu na wiek ;) Profesjonalistą, w kraju gdzie żaden artysta nie mógł zarobić na życie tworząc komiksy, miał zostać autor „zawodowo” startujący w konkursie festiwalowym. (?!) Natomiast amatorami byli wszyscy debiutanci konkursowi. Bez względu na wiek i doświadczenie :( Owa durna teza została szybko zweryfikowana w praktyce. Bowiem Grand Prix konkursu zdobył „amator”. Tymczasem nagrody w kategorii „profesjonalistów” odebrali autorzy przeważnie niezbyt znani szerokiej rzeszy miłośników komiksu. Ale „nachalnie” startujący w zawodach ;) Wszelako Mamut kategoryzował kolejnych uczestników ilustrowanych zmagań przez następne pięć lat. Zanim zrozumiał, że jego pomysł jest po prostu głupi :) Jury konkursu komiksowego z 2004roku również nie popisało się zbytnio. Po nazwiskach z „listy płac” można było stwierdzić, że są to wyłącznie człowieki z „łapanki”. Zostali zatrudnieni przez zwierzaka raczej dzięki relacjom towarzyskim, niż autorytetowi lub posiadanej wiedzy. Bowiem „wybrani sędziowie” nie zauważyli nawet nowelki „Ciapanek”. Moim zdaniem najlepszej w konkursie. Historii doskonale narysowanej i świetnie (bardzo komiksowo) opowiedzianej, poetyckiej, uczuciowej oraz spójnej. Komiks był godzien nagrody głównej, a chyba nie znalazł się nawet w katalogu :( Naprawiłem ten błąd po latach, publikując nowelkę w Komiks Forum :) Oczywiście w regulaminie powróciła „krótka forma komiksowa”, tak lubiana przez Mamuta i pozostałych twórców z Łodzi. Jakby krótki komiks nie mógł być po prostu komiksem :(

Doborem prac do katalogu konkursowego również zajęli się nowi, zdolni inaczej redaktorzy. Widocznie zapomnieli lata, kiedy ich działalność edytorska przyczyniła się znacznie do spadku popularności wydawnictwa wśród czytelników. Nadal obojętna im była zawartość publikacji, byleby tylko mogli pokazać własną koncepcję katalogu oraz pojawić się w redakcyjnej stopce. A może tylko chodziło im o kasę? W poprzednich latach, ja również byłem ograniczony do konkursowych prac, ale przynajmniej starałem się wybierać najlepsze komiksy oraz właściwie ukazać kunszt ich autorów. Niektórzy twórcy oraz czytelnicy doceniali moje zaangażowanie. Przypomnę jeszcze, że dodatkowo tworzyłem cyfrową wersję katalogu, która miała zdecydowanie większy potencjał oraz ogromne możliwości promowania autorów historii ilustrowanych. Jednak w erze Mamuta owa inicjatywa zniknęła jak kamfora. I już nigdy się nie odrodziła :(

Kiedy mnie zabrakło pośród konwentowych orgów. Mamut zaczął popuszczać wodze swej artystycznej duszy. A może reklamowej? Plakaty festiwalowe oraz okładki katalogów zamieniły się w afisze, informujące o wszelkich atrakcjach łódzkiego eventu. Brakowało jedynie godzinowej rozpiski programu ;) Nikt nie bronił już autorów przed ingerencją „twórczą” zwierzaka. Mamut od zawsze cudzą pracę miał za nic :( W odróżnieniu od swoich, często prostackich realizacji. Przypominam sobie najdroższy plakat w historii festiwalu oraz innych imprez kulturalnych naszego biednego kraju. Być może nawet jeden z droższych na świecie. Zwierzak zaprojektował go na 25 festiwal (nie mylić z 25leciem). Następnie zlecił powielenie grafiki w technologii pseudo 3D (używanej ongiś do produkcji pocztówek z „mrugającymi” panienkami), bez względu na koszty. Kto by zwierzakowi tego zabronił? Przecież promocja twórczości Mamuta, dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Komiksu, musiała być odpowiednio dowartościowana ;) Najbardziej rozbawił mnie komentarz na fejsie, kiedy opublikowano rysunek plakatu: „Co za ..ujowy projekt”. Być może autorem wpisu był trol. Lecz mówił głosem większości prawdziwych twórców komiksu :)

Niewątpliwą zasługą Mamuta, lub jego towarzyszy, było wyjście festiwalu w miasto. Pomysł ten towarzyszył imprezie od lat, ale nigdy nie było na realizację odpowiednich środków oraz ludzi do pomocy :( W 2004roku, na ulicy Piotrkowskiej, nieopodal Urzędu Miasta Łodzi pojawiła się ekspozycja komiksowa. Konstrukcja ilustrowanych stelaży była dość toporna, ale liczył się efekt miejsca oraz skali. Wreszcie „miasto” mogło dowiedzieć się o robionym przez piętnaście lat festiwalu komiksu :) Kolejnym zacnym działaniem dyrektoriatu było umieszczenie ogromnego banera reklamującego konwent, na budynku Łódzkiego Domu Kultury. Przez ostatnie lata próbowałem bezskutecznie namówić Sobieraja na podobną ekstrawagancję. Jednak kierownikowi, ze środków eŁDeKu, udawało się wykrzesać co roku jedynie niewielką planszę informacyjną, umieszczaną nad wejściem do budynku przed kolejną imprezą. Ten, wydawałoby się, banalny element reklamowy był ważny ze względu na typową komunikację człowieków w Łodzi. Ulica Piotrkowska od zawsze stanowiła główny trakt miejski. Natomiast wszystkie obiekty poza nią, jak eŁDeK, stały niestety na uboczu. Plansza reklamowa kierownika nie była widoczna z pobliskiego Dworca Fabrycznego. Ani nawet z sąsiedniej, ruchliwej ulicy. Tymczasem ogromny baner, na całą wysokość budynku, zrobił festiwalowi doskonałą reklamę. Jego koszty na pewno zwróciły się organizatorom. Zwierzak zawsze miał gest :)

Wszystko to widziałem z perspektywy mojego stoiska na giełdzie. Bowiem, jak wspominałem już wcześniej, absorbowało ono znacznie moje coroczne wysiłki około festiwalowe. Bez względu na to, czy byłem jeszcze orgiem, czy już nie. Nie brałem więc udziału w Sympozjum Komiksologicznym, które zwierzak przepędził z konwentu po kilku kolejnych latach rządów. Nie uczestniczyłem też w spotkaniach z gwiazdami komiksu, ani ze zwykłymi twórcami. Równie sporadycznie odwiedzałem wystawy. Chyba żeby nie dołować się poziomem scenariuszy rodzimych historii obrazkowych. Nie bawiłem się również podczas afterparty. Szczególnie lubianej oraz często promowanej przez Mamuta części programu łódzkiej imprezy. Być może myliłem się, oceniając krytycznie festiwal z 2004roku. Niewykluczone, że konwent dostarczał świetnej rozrywki dla wielu uczestników. Szczególnie nowych gości, których nie obchodziło, kto przez lata pracował na aktualną formę imprezy. Ile wysiłku kosztowała wcześniej, różnych entuzjastów gatunku, troska o wizerunek eventu. Dla wielu człowieków liczył się wyłącznie efekt obecny. Dlatego nowy dyrektoriat mógł odnieść sukces. Powinien jedynie „popychać dalej sanki”. Oczywiście, cokolwiek by się nie działo, zwierzak musiał być we wszystkich mediach oraz na każdej fotce z konwentu :) Wreszcie docenił potęgę autopromocji. Po imprezie dowiedziałem się jeszcze, że Sobieraj, w podziękowaniu za współpracę z festiwalem, wręczył sam sobie nagrodę „złoma” (choć może była już wtedy „zbrązowa”). Łódzka impreza była wreszcie naprawdę piękna ;)

Powrót do poprzedniego stanu eventu (sprzed rewolucji Mamuta) zajął dyrektoriatowi przynajmniej dwa kolejne lata. Zwierzak chyba uwielbiał wywarzać otwarte drzwi. A może w ten bolesny (dla innych) sposób dyrektor uczył się organizacji przyszłych konwentów. Na pewno nie lubił korzystać z doświadczenia „obcych”. Ale o tym, w kolejnych odcinkach :)

Tekst ten został napisany człowiekiem. Lecz obrazek stworzyła SI
z niewielką pomocą Witka :)

Ps. Zarysowałem wreszcie tło nowożytnej historii łódzkiego Festiwalu Komiksu. Jestem świadom, że obserwacje z mojego punktu widzenia nie są pełne oraz całkowicie obiektywne. Lecz innych obecnie nie posiadam. Oczywiście, nadal liczę na merytoryczne komentarze. Albo wspomnienia odważnych osób, którym zależy na kondycji komiksu w Polsce. Na pewno opublikuję teksty na blogu. Zrobię to szybciej, niż kiedyś czyniło to AQQ ;)

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata

października 11, 2024

Milczenie owiec (a raczej baranów)

...wiosna, rok2004
13lat prowizorki - ze wspomnień organizatora...

Po zeszłorocznych występach „zwierzaka” na festiwalu, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Tym razem, moje działania organizacyjne zacząłem dużo wcześniej. W grudniu przygotowałem nowy regulamin. Spróbowałem również uzyskać poparcie szeregowych, tych nieco bardziej żywych, członków Conturu. Chociaż nie miałem nadziei, że pomogą mi oni znacząco w przygotowaniach, liczyłem na to, że przynajmniej nie będą przeszkadzać w pracy. Spotkanie przyszłych organizatorów zorganizowałem w eŁDeKu jeszcze przed świętami. Zjawili się na nim: Tomek Tomaszewski - przez kilka pierwszych lat, główny organizator konwentu z ramienia Conturu; Piotr Kasiński - dziennikarz, ostatnio rzecznik prasowy imprezy; oraz Bartek Kurc - autor książki o komiksie. Mamauta nie było. Wtedy jeszcze mieszkał w Warszawie, więc nie przyjechałby do eŁDeKu, nawet gdybym go zaprosił.

Podczas spotkania rozmawialiśmy o kolejnym festiwalu. Miedzy innymi o tym, że Sobieraj idzie na emeryturę i ktoś będzie musiał przejąć cały ciężar organizacyjny imprezy. Już na wstępie było wiadomo, że tą osobą nie powinien być Mamut. Kurc i Tomaszewski nie byli zainteresowani tak odpowiedzialną funkcją. Tomek ponadto, nie miał zbyt miłych wspomnień, wynikających ze współpracy z Sobierajem. Pozostało więc nas dwóch. Kasiński i ja. Było mi obojętne, czy Piotr zostanie dyrektorem festiwalu. Wiedziałem, że nie może być gorszy od Mamuta. Jednak on, zasłaniając się nadmiarem obowiązków rodzinnych, zgodził się, że dyrektorem festiwalu powinienem zostać ja. Tak więc, kilku dawnych Conturowców miałem za sobą. Sobieraj również poparł moją kandydaturę. Lecz wkrótce okazało się, że na Kasińskim nie mogę polegać.

Miesiąc po spotkaniu otrzymałem taki list:

Panowie.
Ta niezdrowa sytuacja z wyborem Witka na nowego dyrektora festiwalu nie daje mi spac po nocach. Dlatego chcialem Wam powiedzec, ze byla to decyzja zbyt pochopnie podjeta i nie powina byla zapasc bez konsultacji z Sobierajem i Adamem. Dlatego uwazam te sprawe za niebyla. I przepraszam Was za zamieszanie.
Zapewnia Was, ze zalezy mi na fesiwalu i jak co roku wlacze sie z niemniejszym zaangazowaniem w jego organizacje.
pozdrawiam.
Kasinski

Jak widać dziennikarzowi zabrakło odwagi, aby poinformować mnie osobiście, przynajmniej telefonicznie, o zmianie swojej decyzji. W tym momencie, dla mnie koleś ten stracił twarz. Nie czułem nawet współczucia, z powodu jego bezsennych nocy. No cóż. Pewnie Mamut tupnął nogą i Kasiński natychmiast zmienił front. Ciekawe dlaczego tak bał się „zwierzaka”? A może liczył na łaskawość prezesa, przy podziale festiwalowych łupów? Mimo wszystko, życzę Mamutowi, żeby on bardziej mógł polegać na rzeczniku prasowym łódzkiej imprezy.

Tymczasem na osłodę, Sobieraj zaproponował mi stanowisko dyrektora artystycznego imprezy. W hierarchii organizacyjnej, praktycznie pierwszego po „bogu”. Oczywiście, było to przed tym, zanim się na mnie obraził. Ale co by mi dało takie stanowisko, jeśli w pracy musiałbym ciągle zmagać się z pozostałymi „organizatorami”? Dlatego postawiłem kierownikowi jeden warunek. Mamut musi się zgodzić na moją kandydaturę. Niby drobiazg, ale jak trudny do przełknięcia przez „zwierzaka”. W odróżnieniu od prezesa Conturu, ja pełniąc tę funkcję nie zamierzałem być (papierowym) dyktatorem. Uważałem ponadto, że wszelkie poważne decyzje powinny być omawiane i podejmowane wspólnie. Oczywiście, mój głos powinien być decydujący. Przecież, jako dyrektor artystyczny, byłbym odpowiedzialny za całą imprezę. Jestem pewien, że podołałbym temu zadaniu.

Stanowiskiem nie interesowałem się ze względu splendor, ani korzyści materialne z nim związane. Udowodniłem to wielokrotnie pracując społecznie przy niejednej imprezie. Zazwyczaj, przez cały festiwal, siedzę na giełdzie, więc nawet Mamut mógłby oficjalnie pełnić „honory domu” i „zarywać dupeczki” (jego słowa). Byłoby to dla mnie zupełnie obojętne. Jako dyrektor chciałbym sprawić, aby wreszcie spotkanie miłośników historii obrazkowych przypominało Festiwal Komiksu. Nie zaś, beznadziejne wysiłki amatorów, uwalnianych co roku na kilka dni, z komiksowego getta. Żeby nawet goście z Warszawki nie wstydzili się odwiedzać Łodzi. Zrobiłbym wszystko, aby komiks odnalazł właściwe miejsce w naszej kulturze narodowej. Pomogliby mi w tym ludzie, którzy od dawna wiedzą, że jest to pełnoprawny gatunek sztuki.

No cóż. Miałem takie wzniosłe cele, szczytne ideały... Byłem organizatorem, który wielokrotnie sprawdził się boju... A jednocześnie nie interesowały mnie zaszczyty... Znałem się na komiksie... Cieszyłem się również pewnym szacunkiem w środowisku twórców... Byłem kandydatem idealnym na to stanowisko... O co więc chodziło?!... Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to oczywiście chodzi o pieniądze.

Gdybym został dyrektorem, na pewno nie pozwoliłbym prezesowi Conturu zarządzać festiwalową kasą. (Mamut) Musiał mieć tego świadomość, dlatego nie zgodził się na moją kandydaturę. Nie mógł przecież pozwolić na odsunięcie od koryta. Ja również nie miałem ochoty na powtarzające się kłopoty z „organizatorami” oraz eŁDeKową magmą, dlatego sam zrezygnowałem z dalszych działań.

Rewolucja?!

Spotkanie organizacyjne odbyło się w Łódzkim Domu Kultury, przed festiwalem w 2004 roku. Przybyła na nie dość liczna grupa osób. Było to dla mnie pierwsze zaskoczenie. Ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem w jednym miejscu tak dużej reprezentacji „organizatorów”. Byli wśród nich ludzie, którzy naprawdę pomagali w przygotowaniu łódzkiej imprezy. Lecz większość stanowili statyści, potrzebni Mamutowi jedynie do realizacji sprytnego planu. Oczywiście na spotkaniu najliczniej było reprezentowane łódzkie środowisko komiksowe. Twórcy z grupy Contur, przedstawiciele, chyba już wtedy martwego, Stowarzyszenia Twórczego Contur oraz młodsi autorzy komiksów. W tym zacnym gronie organizatorów nie zabrakło człowieków ze stolicy, a nawet całego kraju. Twórców, krytyków, działaczy i entuzjastów literatury obrazkowej. Wydawało mi się, że spotkanie miało pomóc w przygotowaniu kolejnego Festiwalu Komiksu. Ucieszyłem się bardzo z tak licznej ekipy pomocników. Ponieważ pojawiła się wyjątkowa szansa, że wielu z nich rzeczywiście przyczyni się do organizacji łódzkiej imprezy, w stopniu większym niż dotychczas. Nie wiedziałem wtedy, że zwierzak miał inne plany. Był bardzo pewny siebie, bo chyba już „wskoczył w buty” Sobieraja. Kierownika domu kultury, który dotąd „opiekował” się festiwalem, a który odchodził z placówki na emeryturę.

W tamtym czasie praca „na etacie” w eŁDeKu była uważana przez niektórych znajomych (oraz mnie), jak pogrzebanie za życia w tym mauzoleum kultury. Jednak oferowała pewne korzyści. Stałą pensję oraz możliwość realizowania własnych celów poza instytucją, w godzinach pracy opłacanych przez państwo (czyli z naszych podatków). Wielu nieudolnych, zmęczonych życiem, wypalonych człowieków chętnie korzystało z atrakcyjnej dla nich oferty. Atoli nie podejrzewałem, że tak nudną robotą zainteresuje się Mamut. Spiritus movens wielu krzykliwych inicjatyw, które spaliły na panewce. Wszak wieść gminna niosła, że robi on karierę w stołecznej reklamie. Bardzo intratnym miejscu dla człowieków z jego apetytem. Lecz wkrótce okazało się, że zwierzak był raczej „na wylocie” z Warszawy. Chyba nie spełniał kryteriów „wyścigu szczurów”. Dlatego znalazł sobie miękkie lądowisko w domu kultury. Tutaj nikt nie wymagał od niego „nadludzkich” zdolności :(

Na początku wspomnianego spotkania Mamut zaproponował mi wstąpienie do stowarzyszenia. Dziś nie pamiętam dokładnie, czy było to wskrzeszane Stowarzyszenie Twórcze Contur, lub jakiś nowy twór, instytucja. Plany powołania ogólnopolskiego stowarzyszenia twórców i miłośników komiksu pojawiły się w różnych środowiskach na przełomie wieku. Ale, znając realia naszej rodzimej rzeczywistości, niebywały wręcz talent do wszczynania sporów między różnymi człowiekami, a zwłaszcza środowiskami, nic z projektu nie wyszło. W 2004roku chyba jedynie reinkarnowało się stowarzyszenie Contur, w poszerzonym składzie. Do tego właśnie celu potrzebne były Mamutowi liczne człowieki. Aby zebrać kworum wymagane do rejestracji. Nieco później powstało w Warszawie Polskie Stowarzyszenie Komiksowe (jakoś tak). Oba twory towarzyskie były równie zachłanne, co mało efektywne. Ale przede wszystkim, tajne. Bowiem trudno było poznać listę ich członków rzeczywistych. Kiedyś, jeszcze przed pandemią, gdy zielonogórskie BWA zorganizowało w Paryżu ogólnopolski event komiksowy, zapytałem na fejsie: dlaczego żadne z istniejących od lat stowarzyszeń, mimo licznych wojaży zagranicznych kierownictwa, nie może pochwalić się podobną inicjatywą. Prezes jednego z nich, niczym buldog, odpowiedział mi w sposób równie głupi, co chamski. Swoim zachowaniem tylko potwierdził prawdę znaną od początku. Stowarzyszenia komiksowe powstały wyłącznie po to, żeby wyzyskiwać środki z dowolnych źródeł. Nie zaś do promocji literatury obrazkowej w naszym kraju. Albo uszczęśliwiania szeregowych członków :) Choć zapewne takie założenia widniały w statutach obu organizacji. Zwykli towarzysze powinni jedynie być i milczeć :(

Oczywiście nie przyjąłem propozycji Mamuta. Miałem bowiem świadomość, że stowarzyszenie będzie jedynie fasadą, na której stan pracować będą nieliczni. Natomiast korzyści, jak zwykle, czerpać tylko „wybrani”. Ci najbardziej sprytni oraz najlepiej ustawieni w hierarchii stada. Tak, jak to wielokrotnie już wcześniej bywało :( Wcale nie jestem przeciwnikiem stowarzyszania. Lecz do wstąpienia w szeregi towarzystwa „twórczego”, zniechęciła mnie obserwacja zachowań różnych człowieków, podczas przygotowań do konwentu lub festiwalu. Im więcej lat upływa od pierwszej łódzkiej imprezy, tym bardziej rośnie grono pomysłodawców i organizatorów tego eventu. Zapewne wkrótce dojdzie do sytuacji, w której organizatorem czuł się będzie każdy posiadacz festiwalowego identyfikatora. Naturalnie, w trakcie każdego spotkania konwentowego, albo wystawy historii ilustrowanych, można było zobaczyć prawie wszystkich łódzkich twórców oraz liczne grono miłośników powiązanych towarzysko. Lecz większość z nich pojawiała się na evencie niczym komety. Jaśniały jedynie podczas imprezy. Wszelako, dzień wcześniej lub później nie było, po papierowych organizatorach, nawet śladu :( Podobnie działo się w pierwszym stowarzyszeniu Conturu. Zazwyczaj do pracy nikt się nie kwapił. Aczkolwiek wszyscy towarzysze oczekiwali profitów. Równie chętnie odwiedzali każdą imprezę. Przecież w towarzystwie należy się pokazać.

Kiedy podziękowałem Mamutowi za ofertę wstąpienia do stowarzyszenia, wyprosił mnie z sali. Argumentując swoje polecenie stwierdzeniem: że jest to spotkanie osób stowarzyszonych. Zupełnie tak, jakby przygotowania do kolejnego festiwalu miały być tajne. I nikt „obcy” nie powinien znać szczegółów skrytego planu. Nagle przestałem być organizatorem. W jednej chwili zapomniano moją wieloletnią pracę przy łódzkim konwencie, a następnie festiwalu. A także wszelkie inne inicjatywy w środowisku. Straciła na znaczeniu moja wiedza i doświadczenie. Raptownie stałem się nikim. Przynajmniej w oczach zwierzaka :( Niestety, na dziwne zachowanie Mamuta nie zareagował nikt z towarzystwa baranów (a była tam też owca :) obecnych na spotkaniu. Widocznie zwierzak już skutecznie trzymał komiksowe bydło w garści :(

Nie lubię przypominać swoich zasług dla rodzimego komiksu, ale czasami jestem zmuszony odkurzać historyczne fakty. Ponieważ nikt za mnie tego nie zrobi. Na pewno nic, w tej materii, nie uczyni dyrektoriat zdominowany przez Mamuta. Wymowne świadectwo negacji dorobku pierwszego organizatora łódzkiego konwentu organ pokazał na ekspozycji stałej (o historii polskiego komiksu) w Centrum Komiksu i Te Pe. Na wystawie w publicznej instytucji kultury nie wspomniano o żadnej z moich inicjatyw. W ten chamski sposób zwierzak spróbował wymazać moje dokonania eventowe (metoda, jak za czasów Stalina :) Niektórzy jego współpracownicy nagle dostali amnezji. Natomiast pozostali zredagowali historię polskiego komiksu od nowa. Wyłącznie pod dyktando Mamuta. Oczywiście, nawet najstarsi górale wiedzą (a zwłaszcza miłośnicy komiksu), że tworzyłem łódzki konwent od początku. Najpierw w niewielkiej grupie osób, jedynie zapaleńców, którym nie obca była ciężka praca. Zwierzaka wśród nich nie było! Później, przez ostatnie lata na przełomie wieku, robiłem festiwal oraz inne eventy niemal samodzielnie. Nawet Sobieraj podkreślał to wielokrotnie. Naturalnie, podczas niektórych działań, nie obyło się bez niewielkiej pomocy kilku człowieków, którzy nie porzucili Łodzi. Lecz większość prac wykonywałem sam. Aczkolwiek nawet współpracując, nigdy nie narzucałem własnej woli pozostałym organizatorom imprezy. Zarówno tym rzeczywistym, a zwłaszcza wirtualnym. Nigdy nie byłem autorytarnym dyktatorem :! Na konwencie stworzyłem komiksową giełdę, która z czasem przekształciła się w potężną strefę targową. Powołałem do życia katalog konkursowy, który prezentował, ale przede wszystkim ocalił od zapomnienia, prace wielu młodych autorów historii ilustrowanych. Oprócz konwentu, który po latach zmieniłem w festiwal, organizowałem Targi Komiksu w maju (trzy edycje), z konkursem, prelekcjami i wystawami. Urządzałem też Gwiazdki z Komiksem zimową porą. Sam przygotowałem stulecie komiksu, z różnymi konkursami i wystawami oraz inne liczne ekspozycje w eŁDeKu. Przez ponad rok, co miesiąc, organizowałem w domu kultury komiksowe spotkania fanów literatury obrazkowej z niezłymi atrakcjami dla gości. Co tydzień urządzałem też giełdę komiksów, przy łódzkiej giełdzie komputerowej. Samodzielnie reklamowałem wszystkie eventy, rozwożąc ulotki oraz plakaty po całym mieście. Internetu wtedy jeszcze nie było. Ani smartfonów ;) Powyższe inicjatywy realizowałem za darmo. Czasami nawet, do wielu eventów, musiałem dopłacać z własnej kieszeni. Nie będąc pracownikiem Łódzkiego Domu Kultury, robiłem reklamę i podnosiłem znacznie wyniki tej instytucji. Jednak nikt mi, za wszystkie moje działania, nigdy nie podziękował. Powołałem również do życia pierwszy w Polsce sklep komiksowy... Tak, najbardziej jestem dumny z mojego, niemal półwiecznego, handlu komiksami (choć nie uważam się za handlarza). Z tego, że przynosiłem pod ubogie, rodzime strzechy unikalne wydawnictwa z innego, lepszego świata. Komiksy, które przeszły przez moje ręce, nadal krążą wśród miłośników tego gatunku sztuki. Są ozdobą wielu kolekcji, ponieważ zawsze dbałem o wartość artystyczną oferowanych publikacji. Często inni handlarze spotykają te zeszyty, lub albumy na rynkach, bazarach albo w antykwariatach. Klienci pamiętają mnie lepiej niż stowarzyszone barany :)

Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego grono komiksowych owiec wybrało na przewodnika Mamuta. Oczywiście zwierzak roztoczył przed nimi wizję świetlanej przyszłości łódzkiego festiwalu. Zachęcił niezmiernymi korzyściami, płynącymi z udziału w stowarzyszeniu. Lecz tylko idiota, albo ktoś bardzo naiwny, nie zauważył fałszu w słowach zwierzaka. Podobno tak poczciwy charakter mają właśnie artystyczne dusze. Raczej w to nie wierzę :( Ale dlaczego grono, wydawać by się mogło, inteligentnych człowieków zaufało nieznanemu osobnikowi? Miast powierzyć opracowanie eventu sprawdzonemu w licznych „bojach” organizatorowi. A conturowcy oraz pozostali łodzianie? Przecież znali wcześniej zwierzaka. Chodzili z nim do szkoły. Wiedzieli więc, co to za typ. Czyżby logiczne myślenie przegrało z solidarnością stada? Inne stowarzyszone barany, mimo że nie znały zwierzaka osobiście, również musiały mieć świadomość poprzednich wpadek Mamuta. Nawet jeśli nie czytały moich wspomnień organizatora „13lat prowizorki”. Czyżby zwyciężyła chciwość? A może towarzyskie owce zostały omamione zwodniczą perspektywą? Twórcy wszelkiej maści, artyści, tudzież intelektualiści często żyją we własnej, naiwnej rzeczywistości. Lecz nawet głupiec byłby ostrożny słysząc zapowiedzi zwierzaka, wyssane z palca :!

No cóż... Ponieważ żaden baran nie zabrał wtedy głosu w mojej obronie, opuściłem tajne spotkanie organizatorów festiwalu... I zaczęła się rewolucja, która trwa do dziś :(

Tekst ten został napisany człowiekiem. Lecz obrazek stworzyła SI.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu

października 03, 2024

Nisza w niszy

W naturze jest wiele rodzajów nisz. Dla architekta niszą jest wgłębienie w murze, konstrukcji ściany dowolnego obiektu lub budynku. Biznesmen natomiast zna doskonale pojęcie niszy rynkowej. Miejsca, w którym najskuteczniej można robić interesy. Jednak, w tym przypadku, najbliższe jest pojęcie niszy ekologicznej. To znaczy: „zbiór cech gatunku, związany z jego wymaganiami siedliskowymi” oraz przestrzeń „która umożliwia życie, rozwój i rozmnażanie określonego gatunku” ;)

Nisza to miejsce lub stanowisko, szczególnie odpowiednie dla człowieka lub określonej grupy ludziów. Zwłaszcza ze względu na swoją unikalność oraz specyfikę, zdecydowanie odmienną od innych. Przytulny punkt schronienia. Azyl dla rzadkich wybrańców. Przestrzeń doskonała raczej do odpoczynku, niż pracy. Niemal jak dom. Takich miejsc bez wątpienia, jest wiele w obszarze kultury naszego kraju. Teoretycznie, powinny one gromadzić ludzi wykształconych, twórczych, znawców każdej dziedziny w domenie artystycznej. Jednak przeważnie tak nie jest :(

W swoim życiu zetknąłem się z różnymi instytucjami kultury. Ale dwie z nich poznałem lepiej. Niemal od podszewki. Szczególnie Łódzki Dom Kultury. Współpracowałem z tą placówką przez wiele lat, mogłem więc wyrobić sobie zdanie na jej temat. Przez cały czas obserwacji instytucją rządziła hierarchia oraz biurokracja. Śladów kultury zazwyczaj było niewiele. Jeśli już, to stanowiły jedynie fasadę standardowych działań. W przeciągu lat zmieniali się ludzie, ale system pozostawał ten sam. Każda, nawet najdrobniejsza, czynność wymagała akceptacji kierownika odpowiedniego szczebla oraz właściwego udokumentowania. Powodzenie dowolnej akcji często zależało od humoru „władcy”, a na pewno od dziwnych powiązań i stosunków między pracownikami różnych działów. Bowiem każdy podrzędny kierownik czuł się wyłącznym panem na własnych włościach. Szeregowi pracownicy musieli funkcjonować bardzo ostrożnie w tej magmie biurokracji. Poruszali się niczym bezwolne, nieefektywne maszyny. Lecz było to zgodne z ich naturą oraz podejściem do wykonywanej pracy. Niekiedy funkcjonowali nad wyraz sprawnie. Jednak odmiana wynikała raczej z nudów, niż zaangażowania w projekcie. Kim były człowieki wypełniające codziennie instytucję kultury, od ósmej do szesnastej? Na pewno nie artystami, uznanymi twórcami wybranej dziedziny sztuki. Bez wątpienia musieli być wykształciuchami (bardzo nie lubię tego określenia), ponieważ instytucja krzewienia kultury pozornie stroniła od chamów. Nasz kraj, w trosce o własny prestiż oraz nieznaną przyszłość, „produkował” corocznie kolejne rzesze ludzi oświeconych, lecz niezbyt zdolnych. Często wręcz leniwych, albo zainteresowanych innymi sferami życia, niż wymuszony kierunek nauki. Państwo musiało tym ludziom zapewnić miejsca pracy, aby nie utonęli w oparach własnej frustracji. Dom kultury był doskonałym przytuliskiem dla takich człowieków, bowiem nie wymagał od swoich pracobiorców zbyt wysokich lotów, a jedynie trwania na posterunku. Każdy lokator tej przechowalni dostawał skromne (podobno) środki na życie („żelazną miskę ryżu”), ale w międzyczasie mógł zajmować się własnymi sprawami. Wielu tak robiło. Niekiedy współczułem człowiekom, skazanym na eŁDeK, smutnego losu. Ale mój nastrój diametralnie się zmieniał, kiedy widziałem jak pracują. Ciekawe były motywy zatrudniania w tej placówce. Niektóre osoby „piszące” nie potrafiły, lub nie chciały, sklecić dowolnego tekstu. Natomiast ludzie z dyplomem harowali jako tragarze, ponieważ na takim stanowisku dostawali wyższe pensje. Aczkolwiek najlepiej urządził się pewien łódzki radny. Pracować nie musiał wcale, zajmował bowiem raczej wirtualny etat. Pisałem o tym w „13lat prowizorki” :( Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Łódzki Dom Kultury był przez lata niszą szczególnie odpowiednią dla grupy kulturalnych wykształciuchów. Azylem ofiar życiowych oraz przystanią, punktem zaczepienia osobników mających bardziej ambitne plany. Nie wiem, jak jest obecnie. Ale nie sądzę, aby w tej kwestii wiele się zmieniło :(

W ramach instytucji kultury utworzyła się kolejna nisza (w niszy kulturalnej). Tym razem unikalnym, specyficznym środowiskiem był obszar literatury obrazkowej. Zupełnie obcy ówczesnym elitom kulturalnym naszego kraju. Lecz, bez wątpienia, oferujący nowe możliwości zaistnienia kilku osobnikom, którzy mieli pozorną wiedzę w temacie. Pragnęli również urządzić sobie „ciepłe gniazdko” w przestrzeni, która nie podlegała żadnej kontroli decydentów, z przyczyny wymienionej wcześniej. Dlatego w późniejszych latach, kiedy środowisko poznało wreszcie prawdziwe intencje rezydentów komiksowej enklawy, zabawne i nieco naiwne były próby przywołania pasożytów kultury do porządku. Wszelkie skargi oraz petycje zatroskanych autorytetów, kierowane nawet do instytucji lub władz państwowych, przesyłano zawsze na szczebel lokalny. Stamtąd zaś, trafiały wkrótce do komiksowej niszy. Ponieważ według rządzących, jedynie tam znajdowali się eksperci władni decydować o losie domeny komiksowej :(

Powstanie wewnętrznej enklawy było oczywiście zasługą ogromnej popularności festiwalu komiksu. Największej imprezy organizowanej w domu kultury. Lecz przede wszystkim, dzięki olbrzymiemu zaangażowaniu entuzjastów gatunku, którzy przez lata łódzki event oraz inne, liczne imprezy komiksowe przygotowywali. Niestety, jak to często bywa w naszym kraju, sukces ciężkiej pracy wielu skonsumowali nieliczni. Jedynie znajomi „królika”, którzy zawsze trwali najbliżej koryta :(

Kluczem wyboru przyszłego festiwalowego dyrektoriatu była niesprawdzalna wiedza komiksowa. Bowiem żaden mocodawca, lokalny lub ministerialny, z obszaru kultury nie był w stanie jej zweryfikować. Nikt również nie sprawdzał jakichkolwiek umiejętności, doświadczenia, zdolności lub efektywności człowieków, w których ręce powierzono przyszłość rodzimego komiksu. Bez większych refleksji „umożliwiono im życie, rozwój i rozmnażanie własnego gatunku” :( O dalszym losie nowo powstałej niszy zadecydował jeszcze przypadek. Niespodziewany sukces na arenie międzynarodowej. Ale o nim napiszę później.

Żaden sztucznie powołany twór nie utrzyma się długo, nawet w sferze kultury, bez odpowiedniego zaplecza. Takim wsparciem dla festiwalowego dyrektoriatu było początkowo wskrzeszone ad hoc stowarzyszenie. Zapewniało ono organizatorom festiwalu swoisty parawan polityczny oraz wyznaczało zakres kolejnej niszy w niszy. Grupowało bowiem, minimalną, wymaganą do powstania związku, grupę twórców, teoretyków, działaczy oraz miłośników podobno zainteresowanych literaturą obrazkową. To kolejne sztuczne ciało teoretycznie miało krzewić w narodzie miłość do komiksu. Lecz przede wszystkim, sprawniej pozyskiwać fundusze na działalność statutową. Stowarzyszeni pragnęli objąć „opieką” działania całego środowiska. Niestety, wkrótce okazało się, że to były jedynie mrzonki. Śliczna, idealistyczna fasada skrywająca prawdziwe zamierzenia kierownictwa. Zapewnienie etatów wyłącznie „swoim” ludziom oraz zawłaszczenie wszelkich profitów związanych z prowadzeniem enklawy. Rozproszona po całym kraju większość członków sojuszu nie miała większego wpływu na żadne decyzje. Zwłaszcza na lustrację działań dyrektoriatu. Wszelkie korzyści, wynikające z przynależności do elitarnej grupy, również rzadko bywały udziałem „dalekich krewnych”. Natomiast większość „owoców pracy” przeważnie pożerał Mamut, albo jego „pretorianie”. Stowarzyszenie potrzebne było zwierzakowi, jedynie jako jako tarcza chroniąca dyrektoriat przed falami krytyki. Często również stanowiło zasłonę skrywającą niecne lub nieudolne praktyki członków. Zdecydowanie jednak tworzyło strukturę, w której skutecznie rozpraszała się wszelka odpowiedzialność za błędy poszczególnych „rycerzy” przymierza. Przecież indywidualne porażki mogły być niebezpieczne dla istnienia całej grupy. Dlatego żaden stowarzyszony nie mógł targać „gałęzią”, na której siedzieli wszyscy. Wkrótce też okazało się, że możliwości kontroli poczynań kierownictwa są praktycznie żadne. Człowieki żyjące poza festiwalowym murem już nie miały głosu. A na pewno, nikt z dyrektoriatu ich nie słuchał :( Kierownictwo po pewnym czasie „zbudowało sobie” prawdziwy, warowny, komiksowy zamek. Za murami kolejnej publicznej instytucji kultury, wiodący stowarzyszeni, czuli się już bezpiecznie :)

Tekst ten został napisany człowiekiem. Ale wiekszość obrazka stworzyła SI.

P.S. Nie chciałbym, aby nieliczni działacze z obszaru kultury (być może jest ich wielu), którzy rzetelnie, z pasją wykonują ciężką pracę w niematerialnej sferze naszego kraju, brali do siebie moje uwagi. O nich zapewne napiszę jeszcze.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania

września 29, 2024

Na linii produkcyjnej

Być może, za sprawą mojego „starczego” wieku ;) albo ciągle rozwijającej się „geriatrycznej” upierdliwości ;) jestem pod wrażeniem mechanizmu funkcjonowania współczesnych mediów społecznościowych. Oczywiście nie znam ich wszystkich, ale chyba „ocieram się” często o te najpopularniejsze.

Zdumiewa mnie zawsze ilość zbędnego kontentu, który towarzyszy każdej wizycie na Facebooku, Instagramie, czy dawnym Twitterze (nazwa X, doskonała ze względu na świetne pozycjonowanie, w pisaniu jakoś mi nie leży). Każdy odwiedzający dzisiejsze socjale, pragnąc dowiedzieć się co słychać u znajomych z całego świata, których czasami jest kilku (albo nawet pierdyliard), jest bezustannie bombardowany treścią, której na pewno nie oczekiwał. Skromne wpisy prawdziwych znajomych zaprawdę giną w zalewie niechcianych reklam, propozycji, ofert oraz bezużytecznych informacji od obcych ludzi, bądź sprytnych podmiotów gospodarczych :( Najnowsze wieści od kumpla (lub kumpeli ;) poprzedzane są i szybko zastępowane masą niepotrzebnej treści, o bardzo różnym poziomie emocjonalnym. Taki natłok odmiennych bodźców powoduje ogromne spłycenie poważnych tematów oraz rozwodnienie, tych bardziej zabawnych. Zawsze, kiedy zaglądam do obojętnego portalu społecznego, czuję się jakbym oglądał jakąś surrealistyczną linię produkcyjną anonsów różnej treści. Ciekawe, czy inni goście również wiedzą, że to oni są produktem? :(

Rozumiem potrzebę istnienia reklam. Wszak każdy portal musi na siebie zarobić. Takie są prawa natury! Przecież witryna nie może udostępniać swoich forów „za darmo”. Wieści z całego świata są na serwerach, łakomych dużej ilości prądu. A energia kosztuje coraz bardziej. Jak również pensje mądrych człowieków wciskających właściwe guziki ;) Rozumiem też wymóg targetowania. Sprawdzania tysiące razy w ciągu sekundy na co patrzę dłużej, a na co krócej. Co mnie na internetowej taśmie interesuje. Kogo lajkuję, zaś kogo hejtuję. Oczywiście źródłem cennej wiedzy dla botów są moje wpisy, a zwłaszcza komentarze. Gdyby to były żywe człowieki byłbym zadowolony. Ale jest jak jest i już na pewno nigdy nie będzie :(

Szpiegowanie użytkowników sieci jest niezbędne do odpowiedniego ich profilowania. Owej wiedzy tajemnej poszukują reklamodawcy od zawsze. Dzięki niej mogą skutecznie „wciskać” do głów oglądających właściwy kontent. Jedynie słuszne treści. Natomiast każdą cenną informację skutecznie monetaryzują właściciele social mediów :) Taka „standardowa procedura” nie budzi już zastrzeżeń pozostałych gości. Być może niektórzy, ci najstarsi oraz najmłodsi, nie mają nawet bladego pojęcia o procederze. Lecz wszyscy, bez wyjątku, muszą poddać się skanowaniu, albo spieprzać. Nie bez kozery, większość internetowych witryn wymaga logowania. W ten sposób łatwiej jest rozpoznać ludzia oraz uzupełnić akta delikwenta. Ciekawe, że czasami trudno anonimowo przeglądać prezentowane w Internecie treści. Trzeba koniecznie zalogować się, aby uzupełnić swój życiowy profil. Kiedyś rozbawił mnie komentarz pewnej niewiasty, chyba blondynki (ale nie bądźmy seksistami ;). Napisała ona, że przeglądając fejsa czuje się, jakby ktoś ciągle ją obserwował. Nie łudź się „słoneczko” ;) To nie ktoś, ale cała armia bezrozumnych botów, większa niż możliwości poboru całego Imperium Galaktycznego. Owa potęga gotowa jest wypełnić każdy rozkaz. Na szczęście, wyłącznie na usługach koncernu Meta :(

Bezustanne, natarczywe propozycje zapraszania nowych znajomych do własnego kręgu jest również zrozumiałe. Przecież ciągle potrzebne są nowe „produkty” na socjalnej taśmie. Oczywiście, im jest ich więcej, tym trudniej odszukać w tym śmietnisku dezinformacji wieści od prawdziwych przyjaciół :( Dla portalu obojętne jest, czy potencjalny nowy znajomy ma z tobą wspólnych nieznajomych. Może wiążą was podobne zainteresowania? Miłość do kotów, albo kibicowanie seryjnym mordercom? Albo mieszkacie na tej samej ulicy, dzielnicy, mieście/wiosce lub kraju... Dla witryny społecznej wasze powiązanie jest drugorzędne. Najważniejsze, byleby mógł wykorzystać narzuconą znajomość do własnych celów :(

Uzupełnieniem niechcianej treści jest morze śmiesznych, strasznych, pouczających lub ostrzegających filmików. Albo, przeważnie niepotrzebnych nikomu porad, cytatów, „złotych myśli” oraz mniej lub bardziej durnych memów i dowcipów. Jedynym zadaniem tego kontentu jest wypełnienie pustej szpalty internetowej witryny. Lecz równocześnie, owa zbędna treść, jest bogatą i jedyną pożywką dla smartfonowych zombie. „Kciukających” miliardy banalnych informacji, w każdym momencie swego pustego życia :(

Kumpel, który ma normalne (szybkie) łącze internetowe, powiedział mi, że nie zwraca uwagi na „socjalne śmieci”. Lecz bez wątpienia, jego zdolność jest skutkiem olbrzymiego samozaparcia. Gigantycznej, silnej woli oraz ogromnego doświadczenia w kontaktach z siecią. Dla mnie, przebijanie się przez niechciany kontent, w poszukiwaniu wieści od prawdziwych znajomych, to kolosalna udręka. Swoją drogą. Ciekawe jaki ślad węglowy generuje zbędna treść społecznościówek, na którą i tak niewielu zwraca uwagę?

Portale społecznościowe traktuję jedynie, jako drogowskazy do kontrolowanej, wyłącznie przeze mnie, treści. Oczywiście, czasami zatrzymuję się, przeglądając widoczną stronę popularnego forum. Jeśli zdołam zauważyć ciekawą dla mnie informację, pośród „cyfrowego błota”. Jednak robię to niezmiernie rzadko. Bowiem przeważnie, pozostały kontent przyprawia mnie niemal o mdłości. Nie jestem orędownikiem używania blogów. Ale miejsca te skuteczniej prezentują poglądy twórcy, niż wszystkie popularne witryny społecznościowe razem wzięte. Gdyby pojawiło się w sieci miejsce, gromadzące wszystkich moich znajomych. Przestrzeń bez nadmiernych reklam oraz innego, zbędnego obciążenia, pokazująca jedynie drogowskazy do źródeł czystych i pięknych. Myślę, że byłbym szczęśliwy :) Nie tylko ja zresztą. A może taka utopia już istnieje? Niestety, przez moją ułomność cyfrową, nie jestem w stanie tego sprawdzić :(

Tekst ten został napisany człowiekiem. Lecz obrazek, w większości, już nie.

września 27, 2024

Legenda o złym Witku

Wielokrotnie zastanawiałem się dlaczego niektórzy przedstawiciele rodzimego środowiska komiksowego, nie znając mnie osobiście, mają o mojej osobie tak złe mniemanie. Co było powodem takiego stanu rzeczy? Oprócz oczywiście wrodzonej niechęci naszych rodaków do osób, pełniących funkcje kierownicze, wyjątkowo zdolnych ;) bardziej efektywnych ;) albo po prostu takich, które odniosły jakikolwiek sukces :(

Nikt nie lubi handlarzy. Nawet jeśli się do tego nie przyznaje :) Wynika to pewnie z zazdrości, że ktoś inny ma obiekt pożądania, który można zdobyć jedynie płacąc odpowiednią (czasami wysoką) cenę. Tymczasem ja musiałem handlować od dziecka. Wychowałem się w ubogiej, niepełnej rodzinie i był to jedyny, skuteczny sposób (a próbowałem wielu) uzyskania środków na potrzeby własne. W „czasach komuny”, kiedy gospodarka naszego kraju borykała się bezustannie z notorycznym problemem niedoboru wszystkiego (w każdej dziedzinie życia), bardziej rzutkich obywateli określano mianem spekulantów. Obojętnie, czy deficytowe towary pozyskiwali w nieczysty sposób, lub ofertę wypracowali „w pocie czoła”. Naturalnie było to nadużycie pojęcia, sprokurowane przez ówczesnych rządzących wyłącznie na potrzeby propagandy. Ale „ciemny lud” określenie kupił i zapamiętał regułę na lata, a nawet pokolenia :(

Handlowanie było jedynym sposobem pozyskania nowych komiksów do kolekcji. Pod koniec lat .70, kiedy zacząłem swoją „działalność” ;) rynek komiksowy praktycznie nie istniał. Rodzime publikacje ukazywały się niezmiernie rzadko i były trudne do zdobycia. Nieco lepiej sytuacja wyglądała na bazarach, organizowanych cyklicznie w większych miastach. Od zarania dziejów było to miejsce wymiany (drogą kupna-sprzedaży) dóbr wszelkiego rodzaju. Natomiast w epoce realnego socjalizmu, przeważnie trudno dostępnych na wolnym rynku. W miejscu tym istniała również możliwość dorobienia „paru groszy” do skromnego budżetu wielu rodaków. Dlatego cieszyło się ono szczególną popularnością, chyba we wszystkich kręgach społecznych :) Na łódzkim bazarze zobaczyłem wreszcie oryginalne komiksy zagraniczne. Uświadomiłem sobie wtedy, jaka przepaść dzieli rodzime historyjki obrazkowe od prawdziwej literatury ilustrowanej. Naturalnie, w obrocie bazarowym były wyłącznie egzemplarze używane. Cena nowych, zagranicznych publikacji, ze względu na hiper realny przelicznik walutowy, była nieosiągalna dla zwykłego miłośnika komiksów. Ale czasami trafiały się wydawnictwa w „idealnym stanie”. Bazar był nie tylko miejscem wymiany kolorowych zeszytów. Stanowił również świetną okazję spotkania innych entuzjastów gatunku. Działo się to w czasach, kiedy inne zgromadzenia człowieków nie były przez władzę mile widziane. Na Wodnym Rynku, wśród wielu pasjonatów poznałem słynnego Izydora. Legendarnego handlarza komiksami i fantastycznymi książkami, które również w tamtym okresie były rarytasem. Lecz biedna Łódź stanowiła wtedy jedynie hub gromadzący nieznane komiksy. Bez wątpienia, przyczyniła się do tego nieoficjalna oferta wydawnictw zagranicznych, które „przeciekały” z drukarni na rynek. Lecz były to przeważnie tytuły pośledniej jakości. Dlatego szukając lepszego źródła „złotego runa” musiałem ruszyć w Polskę :)

Dobrym miejscem zdobywania unikalnych komiksów był warszawski Wolumen. Wiadomo, mieszkańcy stolicy zawsze zarabiali więcej, niż pozostali obywatele naszego kraju. Mieli ponadto lepsze możliwości pozyskania deficytowych dóbr zza „żelaznej granicy”. Toteż na Wolumenie można było kupić komiksy niemal z całego świata. Pamiętam jak kiedyś targowałem się z synem Rosińskiego, który sprzedawał kolekcję ojca. Zapewne nie chciał zabierać starych albumów do „źródła obfitości” :) Jarmark Dominikański w Gdańsku pamiętałem jeszcze z okresu dzieciństwa. Było to miejsce bogate w najróżniejsze komiksy zagraniczne. Przyczyna takiej obfitości pewnie zależała od marynarskich wojaży. W Trójmieście „rządziło” liczne środowisko miłośników komiksu, z Szyłakiem na czele. Ale z pasjonatami literatury obrazkowej zawsze mogłem się dogadać :)

W połowie lat .80 ja również zyskałem możliwość wyjazdu za „żelazną granicę”. Najbliższe, dobre księgarnie komiksowe były już w Berlinie (wtedy jeszcze Zachodnim). Wreszcie mogłem kupować naprawdę wybrane, nowe i aktualne wydawnictwa. Problemem były tylko ich wysokie ceny. Oczywiście, jak na realia naszego biednego kraju. Mimo bardzo uciążliwych warunków dojazdu z Łodzi i horrendalnie drogich kosztów takiej „wycieczki”, bywałem w tych sklepach wielokrotnie. Czasami, podczas zakupów, spotykałem Sławka Wróblewskiego, który zaopatrywał własny punkt handlowy w Gdańsku (Comics Universum) z tych samych źródeł.

Kupowanie komiksów zagranicznych, w ubiegłym wieku, nie należało do najłatwiejszych czynności. Wiązało się zawsze ze żmudną pracą i pochłaniało znaczne środki. Natomiast potencjalny zysk często był lokowany w nowym towarze. Dlatego niezmiernie trudno można było wycofać się z komiksowego interesu na własnych warunkach. Nie znam nikogo, komu się to udało :( Oczywiście kłopoty związane z handlem rzadko znajdowały zrozumienie u odbiorców. Kupujących interesowały wyłącznie jak najniższe ceny, a nie problem sprowadzania ilustrowanych rarytasów. Tak jakby atrakcyjne komiksy rosły na drzewach, w sadzie pod miastem :( O innych sposobach zdobywania unikalnych wydawnictw zapewne napiszę jeszcze :)

Bez wątpienia, mój handel oryginalnymi komiksami, a w szczególności wysokie dla laików ceny, był ważnym powodem umieszczenia Witka po złej stronie mocy :( Większość mediów branżowych, słowami troli z Produktu lub AQQ, albo hejterów z internetowych forów, często zarzucała mi nadmierną zachłanność. A przecież ceny wydawnictw w moich ofertach, obiektywnie licząc, nie były wcale najwyższe. Te same tytuły były droższe chociażby w Comics Universum. Natomiast, na konwentowej giełdzie, niektórzy sprzedawcy za szczególne albumy żądali takich sum, o jakich nawet spekulantom się nie śniło. Jednak to ja nadal byłem tym „złym” handlarzem. Taka jest, w komiksowym getcie, cena popularności oraz troski o atrakcyjny towar :( W pewnym okresie można było kupić, w sieci sklepów EMPiK, oryginalne komiksy amerykańskie. Ceny pojedynczych zeszytów były podobne do moich. Tylko ja sprzedawałem wybrane, najlepsze historie mistrzów komiksu. Natomiast największy polski dystrybutor prasy oferował poślednie tytuły autorów drugiego sortu. Żaden domorosły krytyk nigdy nie zastanowił się, ile zachodu wymaga handel komiksami. Każda publiczna wypowiedź musiała piętnować zakusy wstrętnych handlarzy, czyhających na ciężko zarobione pieniądze biednych klientów. Zupełnie jak w „czasach komuny” :( Nieodżałowany Sławek Wróblewski obrywał cięgi od troli, za zbyt wysokie ceny. Lecz nikt nie pamiętał, że w czasach „posuchy komiksowej”, sprowadzał on poszukiwane albumy z Niemiec. Samodzielnie przygotowywał tłumaczenia w odrębnych broszurach. A całe zestawy oferował wygłodniałym, polskim czytelnikom, za odpowiednią kwotę oczywiście. O handlu komiksami na pewno napiszę jeszcze :)

Wojtek Birek został ulubieńcem łódzkiego środowiska komiksowego, między innymi dlatego, że chętnie pożyczał swoje komiksy młodym twórcom. Działo się to w czasach, kiedy dobry album był zjawiskiem niezmiernie rzadkim. Naturalnie było to, ze wszech miar, bardzo uczynne podejście do młodych artystów. Wiecznie spragnionych tajemnej wiedzy ilustrowanej. Za owe liczne zasługi edukacyjne Wojtkowi należy się chwała i medal! I to nie jeden ;) Tymczasem ja nigdy nie pożyczałem swoich komiksów obcym! Mimo usilnych próśb. Pozwalałem jedynie wybranym znajomym przeglądać zbiory w zaciszu mojego domostwa :) Czy kogoś takiego można lubić?

Kiedy zacząłem pracować przy Konwencie Twórców Komiksu zderzyłem się z wyjątkową niefrasobliwością niektórych młodych artystów. Również organizatorów łódzkiej imprezy. Zapewne trudno im było zapanować nad entuzjazmem, wynikającym z tworzenia tak poważnego eventu. Dlatego przygotowania kolejnych edycji nie obywały się bez potknięć organizacyjnych. Z natury jestem szczery, więc nie żałowałem młodym twórcom słów krytyki. Zabawne, że wielokrotnie przyznawali mojej surowej opinii rację. Lecz w duchu, mieli za złe, każde bolesne wskazanie błędu. Okazało się, że artyści nie tolerują żadnej krytyki. Nawet konstruktywnej. Wielokrotnie przekonałem się o tym na własnej skórze :(

Poza tym, byłem w środowisku obcy. Dookoła sami artyści. Przynajmniej licealiści plastyczni ;) Co w takiej grupie robił handlarz?! Mimo, że znałem wielu Conturowców na długo przed konwentem, nigdy nie darzyli mnie szczególnym zaufaniem :( Nawet kiedy poznali moje umiejętności, wiedzę i doświadczenie, woleli wybrać na lidera durnego osobnika z własnego środowiska. Ze smutkiem wspominałem czasy Łódzkiego Klubu Fantastyki Phoenix, którego członkowie spotykali się regularnie, nawet w stanie wojennym. W tamtej ekipie nikt nie zwracał uwagi na profesję lub wykształcenie klubowicza. Wszyscy byli równi! Lata później, jakże zazdrościłem Krakowskiemu Klubowi Komiksu równie skonsolidowanej gromady miłośników gatunku. Naturalnie, w każdej zbiorowości różnych charakterów zdarzały się czasami spory, a nawet ostre kłótnie. Ale zazwyczaj, w obliczu poważnych wyzwań, ekipa stawała się zwarta i wspólnie realizowała każde zadanie. Być może, łódzka wspólnota twórców również dobrze czuła się we własnym gronie. Ja byłem dla nich zawsze obcy. Natura nie znosi obcych :(

Zapewne, w kontaktach z lokalnym środowiskiem przeszkadzał mój donośny sposób wysławiania. Teraz już wiem, że był to początek głuchoty. Jednak w tamtych czasach, każda moja uwaga podczas konwentu, wypowiadana normalnym, spokojnym głosem, brzmiała bardzo głośno i kategorycznie. Niemal jak krzyk, rozkaz lub groźba. Tego nikt nie lubi :( Wielokrotnie zwracano mi na ten problem uwagę. Lecz nigdy nie potrafiłem mówić „szeptem” :(

Zawsze starałem się działać według reguł przyjętych w społeczeństwie człowieków. Wydawałoby się, dla wszystkich jednakich. Dlatego od początku konkursu konwentowego denerwowało mnie podejście łódzkich twórców komiksów oraz ich znajomych do regulaminu eventu. Niepisaną zasadą stało się przyjmowanie prac konkursowych grubo po oficjalnym terminie. Pamiętam jeden komiks, który rysownik tworzył w galerii wystawowej dzień przed imprezą! W jakim świetle takie nadużycia stawiały organizatorów ogólnopolskiego konkursu? Niestety, moje uwagi lokalni artyści zazwyczaj kwitowali milczeniem, albo wykręcali się kuriozalnymi tłumaczeniami. Dopiero po latach protestów, kiedy zostałem kuratorem wystawy i umieściłem prace maruderów na specjalnej „ekspozycji pozakonkursowej”, chora sytuacja uległa poprawie. Lecz swoim desperackim czynem zyskałem wielu kolejnych, śmiertelnych wrogów :( Pisałem o tym w „13lat prowizorki”. Wcześniej jednak, kiedy na krótki okres zmieniono zasady oceny konkursowych prac, łódzcy autorzy młodszej generacji, którzy stanowili liczne grono w Akademii Komiksu, potraktowali konkurs jak plebiscyt i głosowali wyłącznie na „swoich”. Bez względu na jakość ocenianych prac. Ukrócenie tego procederu również nie przysporzyło mi przyjaciół :(

W międzyczasie, broniłem jeszcze wizerunku łódzkiej imprezy w mediach. Wielokrotnie wdawałem się w polemiki z krytykami, a raczej trolami, z całego kraju. Przeważnie moje wypowiedzi były klarowne, pełne celnych argumentów. Lecz swoje opinie przedstawiałem w bardzo ostrym tonie. Niewielu adwersarzy sprostało takiej wymianie poglądów. Natomiast większość chętnie dopisała Witka do „czarnej listy” :(

Pod koniec wieku stała się rzecz straszna ;) Kiedy większość Conturowców uciekła z Łodzi do wielkiego świata, a pozostali nie chcieli dłużej babrać się w bagnie przygotowań, przejąłem kierowanie konwentem. I zmieniłem nazwę imprezy na festiwal. W moim mniemaniu, bardziej adekwatną do charakteru łódzkiego eventu. Natomiast w kolejnych latach rozwinąłem znacznie potencjał konwentu. W normalnym kraju podobne działania przysporzyły by rzeszę zwolenników. Ale w Polsce było odwrotnie :(

Kolejnym „cierniem w oku” notorycznych malkontentów były moje działania wydawnicze. Zawsze przez autorów byłem utożsamiany z konkursem komiksowym. Przecież stworzyłem oraz wydałem pierwszy katalog konwentowy oraz redagowałem wiele kolejnych. Moje powiązania z konkursem stały się przyczyną licznych nieporozumień związanych z przygotowaniem tego eventu. Tymczasem wszelką odpowiedzialność ponosił główny organizator imprezy, czyli Łódzki Dom Kultury. Brak właściwej obsługi twórców, biorących udział w ogólnopolskim konkursie, to wyłącznie efekt pracy zatrudnionych w tej instytucji osób. Ale ja byłem „twarzą” konwentu, a następnie festiwalu przez lata. Do mnie więc kierowano wszelkie pretensje :(

Nieporozumienia pojawiły się również przy okazji mojej kolejnej inicjatywy wydawniczej. Tym razem w sferze dystrybucji Komiks Forum. Niestety, jako osoba prywatna nie mogłem skutecznie rozpowszechniać mojej antologii. Dlatego czasami zdawałem się na pomoc znajomych firm, lub dystrybutorów. Z różnym, często negatywnym skutkiem. Natomiast odpowiedzialność, za czyjeś błędy i niedociągnięcia, zawsze ponosił nieświadomy redaktor naczelny :( O problemach związanych z wydawaniem Komiks Forum napiszę jeszcze.

Pamiętam pierwszą i chyba jedyną recenzję Komiks Forum. Byłem z tego wydawnictwa bardzo dumny, zważywszy w jakim okresie pojawiło się na rynku. Oraz ile wysiłku kosztowało mnie tworzenie tej publikacji. Tymczasem recenzent, w pierwszych słowach swojego tekstu, napisał że wcześniej znał mnie jedynie, jako twórcę pierwszej flejmy w środowisku komiksowym (cytuję z pamięci). Chodziło mu zapewne, o moją zdecydowaną reakcję na kłamliwy list niejakiego Ciszaka, opublikowany kiedyś w AQQ. Choć recenzja antologii była w sumie bardzo pozytywna, to jej wstęp nie był za bardzo budujący. Ale w innych mediach zdarzały się ostrzejsze epitety. Nazywano mnie pieniaczem, cholerykiem, oszustem a nawet złodziejem. Czy któreś z tych określeń było zasadne? Aby poznać prawdę, wystarczy zapytać dowolną osobę, która znała mnie osobiście.

Nadszedł rok 2004. Sobieraj, kierownik domu kultury, „opiekun” festiwalu, wybierał się na zasłużoną (lub nie) emeryturę. Nie było wiadomo, kto po nim przejmie schedę zarządcy eventem. Pierwsze spotkanie osób, które w ostatnich latach pomagały czynnie w organizacji łódzkiej imprezy, zakończyło się decyzją o podtrzymaniu mojego kierownictwa. Nie zabiegałem o to, ponieważ miałem świadomość, ile przede mną będzie niewdzięcznej pracy organizacyjnej, której miałem już serdecznie dość! Lecz nie było wtedy innych chętnych do tej roboty :( Na szczęście stało się inaczej. Nagle powstało z martwych stowarzyszenie Mamuta, które za jeden z celów obrało przygotowanie kolejnego eventu. Ja byłem częściowo zadowolony. Ale to inna historia, o której napiszę jeszcze :)

W pierwszych latach nowego dyrektoriatu festiwalowego nie chciałem narzucać się z pomocą. Skoro bezpodstawnie zostałem wyrzucony z grona organizatorów, nie powinienem pchać się do pracy. Miałem cichą nadzieję, pomny wcześniejszych zdolności nowych orgów, że ten komitet wkrótce rozpadnie się pod ciężarem obowiązków i brakiem doświadczenia. Nie myliłem się. Lecz obserwowanie powolnego rozpadu łódzkiej imprezy nie było wcale przyjemne. Poza tym, żal mi było znaczącego składnika konwentu, komiksowej giełdy, której byłem twórcą i wieloletnim organizatorem. Łódzki event toczył się przez kilka lat siłą rozpędu, wyłącznie dzięki wiernym fanom komiksu. Aż w końcu, po długiej chorobie, zaproponowałem orgom objęcie przeze mnie opieki nad strefą targową festiwalu. O tym na pewno, nie raz napiszę jeszcze :)

Nadal byłem sam, obcy. Mimo, że dyrektoriat odkrył wreszcie możliwość korzystania z pracy darmowych wolontariuszy. Bez żadnej pomocy, skutecznie realizowałem powierzone mi zadania, którym wcześniej nie mogły sprostać panie sekretarki z eŁDeKu. Oczywiście, nigdy nie ukrywałem ironicznego stosunku do nowych orgów. W ich mniemaniu, podczas przygotowań do konwentu, często „szukałem dziury w całym”. Dlatego ciągle musiałem udowadniać obiektywną zasadność moich argumentów. Dopiero pod wpływem logicznej perswazji dyrektoriat raczył przyznawać mi rację. Ale czy megaloman może polubić mądralę, który ma zawsze rację? :( Zapewne podkreślanie, że moje rozwiązania problemów są lepsze, bardziej efektywne, nie było wtedy doceniane przez orgów. Również swobodne operowanie krytyką konstruktywną oraz wytykanie błędów pozostałym organizatorom, które wynikało z dbałości o każdy szczegół, nie było mile widziane. Owe dość siermiężne działania motywacyjne wynikały z chęci stworzenia najlepszej imprezy komiksowej na świecie. Lecz jednocześnie moje uwagi wyprowadzały z równowagi nawet najbardziej leniwych orgów. Mimo to, przez lata tolerowano obecność „marudnego Witka” w gronie twórców kolejnych festiwali. Ponieważ byłem najlepszy i niezastąpiony ;) A może dyrektoriat nie miał innego, tak doświadczonego woła do pracy :(

Wszystkie powyższe przyczyny powstania „Legendy o złym Witku” nijak się mają do możliwości rozpowszechnienia owej bajki w rodzimym gettcie komiksowym. Działo się to oczywiście na imprezach gromadzących fanów literatury obrazkowej. Podczas których mogli osobiście spotkać się oraz swobodnie wymienić poglądami różni działacze środowiska: twórcy i krytycy, komiksolodzy i dziennikarze, ale również trole i hejterzy. Ja w tym samym czasie, jeśli byłem obecny na evencie, zawsze karnie stałem przy swoim kramiku z komiksami. Jakże oddalonym, od potężnej sfery opiniotwórczej :( Nie mogłem więc skutecznie wyjaśniać kłamstw, fejków lub nieporozumień, ani polemizować z często durnymi argumentami strony negatywnej. Skutkiem tego, w środowisku powstało wiele niepochlebnych opinii, bajek i legend dotyczących mojej osoby. Czy były prawdziwe? W większości nie. Można jednak, w prosty sposób, wyrobić sobie własny pogląd. Wystarczy przejrzeć moje wpisy na blogu. Co prawda, poruszane w tekstach problemy zabarwione są emocjonalnie. Wszak dotyczą mojej osoby, więc czasami trudno mi jest zachować chłodny obiektywizm. Jednak opisywane sytuacje oraz przytaczane suche fakty są neutralne, bezstronne. A chyba to właśnie one opisują właściwie obraz rzeczywistości. Na ich podstawie każdy czytelnik mojego bloga zapewne lepiej pozna „złego Witka”.

Nie piszę o genezie powstania mitu złego Witka dlatego, że mi on przeszkadza. Zdążyłem już przyzwyczaić się do chorego postrzegania mojej osoby. Jednak owe fałszywe opinie rzutują na inne moje działania, tworząc nieprzychylny klimat. Zdaję sobie sprawę, że podobny mechanizm inwersji, jest często w różnych środowiskach miarą popularności bohatera. Na pewno jednak sprawia przykrość bezzasadnie krytykowanemu ludziowi :(

Tekst ten został napisany człowiekiem. Ale obrazek „odwaliła” SI :)

PS. Niespecjalnie lubię pisać o sobie. Ale Legenda... musiała powstać, jako kontrapunkt kolejnych wpisów oraz przyszłej książki, kontynuacji historii łódzkiego Festiwalu Komiksu.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom