października 18, 2024

W krainie ślepców...

...jednooki jest królem... Jak powstał dyrektoriat? Nie wiem, czy sam się wybrał. A może został wyłoniony na drodze demokratycznego referendum, przez stado baranów, z których nieliczne przyczyniły się kiedykolwiek do organizacji konwentu lub festiwalu komiksu. Nie brałem udziału w słynnym spotkaniu, ponieważ na początku zostałem przez zwierzaka wyproszony z sali. Pisałem już o tym.

Tron króla ślepców zajął oczywiście Mamut. Zawłaszczył tym samym cały festiwal dla siebie, ani przez chwilę nie zważając na dorobek oraz intencje poprzednich organizatorów imprezy :( Być może pozostali, nowo stowarzyszeni nie znali pełnego spektrum jego możliwości. Lecz ja wiedziałem co to za typ. Na przestrzeni wielu lat, podczas organizowania łódzkiego konwentu komiksu, wielokrotnie miałem do czynienia z różnymi, często stwarzającymi problemy, działaniami osobnika. Cześć z nich opisałem już w „13lat prowizorki”. Dwadzieścia lat temu! Pozostałymi „wpadkami” zwierzaka niewykluczone, że zajmie się kiedyś sąd, albo inna instytucja władna ocenić efekty pracy Mamuta. Stanie się tak zapewne, kiedy przestanie działać parasol ochronny rozłożony przez jego opiekunów. Naturalnie myślę tu o festiwalu oraz pozostałych eventach firmowanych przez „dyrektora” osobiście. Bowiem w żadnej, z innych moich inicjatyw komiksowych, zwierzak nie brał najmniejszego udziału. Oczywiście, w aktywności konwentowej Mamuta zdarzały się momenty pozytywne, które nie nastręczały kłopotów. Lecz nie było ich wiele. A w tamtym czasie zwierzak nie chwalił się nimi. Przynajmniej przede mną. Lecz w końcu dotarło do niego, jakie znaczenie odnosi autopromocja, nawet fałszywa, w kręgach biurokratów kultury. Wtedy swoim nazwiskiem zaczął tagować wszelkie projekty „w zasięgu wzroku”, nawet jeśli nie był ich twórcą.

Bez wątpienia Mamut miał jakąś własną wizję łódzkiego festiwalu. Lecz była ona daleka od założeń statutowych stowarzyszenia: „wspierania rozwoju twórczego w zakresie projektowania graficznego i dziedzin pokrewnych”. Plan równie wzniosły co enigmatyczny. Ale bez wątpienia fasadowy. Mający jedynie legitymizować przyszłe działania zwierzaka oraz rządzonego przezeń dyrektoriatu. Początkowo, w niszy festiwalowej, Mamut wydrapał sobie tylko norę, w której „wylizywał rany” powstałe po upadku ze stołecznej posady.

W odróżnieniu od poprzednich, prawdziwych organizatorów konwentu: Piotrka Kabulaka, Tomka Piorunowskiego, Tomka Tomaszewskiego oraz mnie :) Mamut nie zamierzał dzielić się władzą. Wprowadził, podczas organizacji festiwalu, rządy autorytarne, które skutecznie mogły ukryć wszelkie jego machlojki oraz niepowodzenia. Uwypuklając jedynie sukcesy. Otoczył się ludźmi słabymi, spolegliwymi, którzy z radością zadowalali się resztkami „ze stołu” prezesa :( Kiedyś zastanawiałem się, co trzyma w objęciach tego dyzmy, oprócz kasy, inteligentnych człowieków? Dlaczego on sam nie porzuca pierwszych pomagierów, kiedy szeregi jego „wielbicieli” zasilają nowi, młodzi i silni pretorianie? Znajomy podpowiedział mi, że pierwotni pomocnicy „wiedzą w których szafach trupy są pochowane” ;)

Mamut zawłaszczył sobie łódzki festiwal. Łącznie z historią imprezy, jej wieloletnim dorobkiem, wynikającym z ciężkiej, oddanej pracy wielu różnych ludzi, miłośników komiksu. Wkrótce, kiedy poczuł się pewniej na dyrektorskim stołku, po pierwszym przypadkowym sukcesie, zaczął wymyślać historię konwentu od nowa. Wkrótce zadanie tworzenia festiwalowych kronik przypadło w udziale nowym orgom, którzy nie znali (w co wątpię) wcześniejszych dziejów. Być może, podczas pierwszego łódzkiego konwentu, nie było ich jeszcze na świecie :) Lecz chyba ten fakt nikogo nie zwalnia od rzetelności historycznej?

Jednak w 2004roku nie zdziwiły mnie zbytnio dyrektorskie zapędy Mamuta. Wszak każda istota pragnie znaleźć w świecie odpowiednie miejsce dla siebie. Czyni to zazwyczaj w znany sobie sposób. Korzystając z własnego doświadczenia oraz nabytych wcześniej umiejętności. W tamtym czasie najbardziej mnie zaskoczyło, kiedy Łódzki Dom Kultury przyjął do pracy takiego chama i prostaka, jakim był Mamut. Wręcz idealną antytezę pojęcia kultura :( Co prawda zwierzak został „namaszczony” przez Sobieraja (kierownik eŁDeKu zrobił na odchodne, przyszłym orgom, niezłego psikusa :) Poza tym, dom kultury często zatrudniał w gościnnych progach przeróżnych człowieków. Lecz przeważnie inteligentnych i kulturalnych. Tymczasem Mamutowi brakowało stosownej ogłady. Porozumiewał się także bardzo wulgarnym, uproszczonym językiem. Niestety, ta osobliwa cecha zawsze ginęła na zdjęciach :( Ale chyba nie objawił owych „zalet” na spotkaniu w sprawie pracy? Jeśli takowe w ogóle się odbyło. Być może, przyszli kulturalni pracodawcy myśleli, że skoro udało się za pomocą komiksu uczłowieczyć małpę, można tak samo uczynić w przypadku mamuta ;)

Drugim po „bogu” członkiem dyrektoriatu został strachliwy redaktor Piotr. Wyjątkowo w tym towarzystwie obdarzony, przez naturę i wychowanie, ogładą oraz kulturą osobistą. Niewątpliwie bardziej inteligentny i błyskotliwy od zwierzaka. O to raczej nietrudno :) Z redaktorem można było rozmawiać na różne tematy. Czyniłem to często, załatwiając skutecznie festiwalowe sprawy. Zapewne byłby z niego lepszy dyrektor konwentu, niż Mamut. Jednak tchórzliwy Piotr nie miał pociągu do władzy. Być może bał się odpowiedzialności :( Wolał zamykać się we własnej konformistycznej skorupie, niż zdobywać szczyty. Redaktor był typowym przedstawicielem „siły sprawczej”, z każdej instytucji kultury w naszym kraju. Osobliwe podejście do życia czyniło redaktora szczególnie cennym współpracownikiem w oczach zwierzaka. Mimo pozornie eksponowanej funkcji, dyrektora artystycznego festiwalu, Piotr stał się jedynie wołem roboczym w stajni Mamuta.

Redaktor był zawodowym dziennikarzem, więc osobą „piszącą”. Uzupełniał doskonale zwierzaka, który miał raczej „betonowe pióro”. Za „parawanem” Mamuta redaktor wykonywał przy festiwalu sporo czynności organizacyjnych. Niewykluczone, że wszystkie. Ponieważ Mamut, jako dyrektor eventu, pełnił przeważnie rolę „prezentera”. Mianowicie, odwiedzał różnych sponsorów oraz gości, i zbierał prezenty :) A przecież ktoś musiał pracować na dobrostan łódzkiej imprezy :( Na przełomie wieku Piotr pomagał mi przy kilku różnych eventach, nosząc dumnie tytuł organizatora, więc znał się lepiej na na rzeczy od nominalnego dyrektora.

Pierwotną trójcę dyrektoriatu uzupełniała Kasia. Osoba niewątpliwe inteligentna oraz życzliwa wszystkim miłośnikom komiksu. Nawet mnie :) Jednak ze względu na rolę przypisaną kobiecie, w patriarchalnym społeczeństwie, nie mogła w cieniu Mamuta pełnić zbyt eksponowanych funkcji. Lecz stanowiła potężną siłę sprawczą, wynikającą zapewne z opanowania zasad biurokracji. Była to druga osoba „pisząca”. Zapewne wyręczała zwierzaka przy papierkowej robocie. Z czasem zajęła się obsługą mediów i chyba robiła to dobrze. Nigdy nie miałem okazji by to sprawdzić.

Przed wstąpieniem do grona kierowniczego festiwalu Kasia bodajże pracowała w eŁDeKu, jako sekretarka, asystentka, a może wolontariuszka, w jednym z działów tej instytucji. Ale mogę się mylić. Nie śledziłem jej kariery ;) Wydawało mi się, że działała sprawnie. I to mi wystarczyło. Pewnie z poprzedniej pracy nie była szczególnie zadowolona. Dlatego wybrała współpracę ze zwierzakiem. Nowa funkcja chyba oferowała asystentce lepsze możliwości oraz nieco więcej swobody. Natomiast Mamut „używał” jej często, jako swojego człowieka do reprezentacyjnej roboty. Przez lata była „twarzą” festiwalu. Podobno oficjalny etat w eŁDeKu otrzymała dopiero w 2007roku. Lecz miałem wrażenie, iż widywałem ją wśród orgów wcześniej. No cóż, pamięć starego człowieka czasami płata figle :(

Międzynarodowy Festiwal Komiksu w 2004roku był zupełnie inną imprezą niż dotychczas. A może tak mi się tylko wydawało, ponieważ wreszcie nie musiałem nic robić przy evencie :) Lecz również stali bywalcy konwentu nie poznawali tradycyjnego, łódzkiego spotkania z literaturą obrazkową. Tak impreza zmieniła się pod rządami nowego dyrektoriatu. Strefa targowa była jedynie dalekim wspomnieniem lat ubiegłych. Na giełdzie stały puste stoliki. Co nigdy wcześniej nie zdarzyło się, w całej historii komiksowego handlu. Po prostu, panie sekretarki z eŁDeKu nie radziły sobie z „karkołomnym” problemem rezerwacji ;) Na szczęście sprzedawcy skutecznie wykorzystali dodatkowe miejsce, powiększając własne stoiska za friko. Giełda w nowej odsłonie musiała „błyszczeć”. Dlatego balustrady sali kolumnowej, w której odbywał się kiermasz, obwieszone były reklamami sponsorów. Jak nigdy dotąd. Fasada była przecież najważniejsza :(

Podobnym powodem Mamut tłumaczył rezygnację z grafiki Jerzego Ozgi na plakacie. Ponieważ wstępny projekt nie spodobał mu się. Przerwał tym samym „świecką tradycję”, wzorowaną na festiwalu w Angouleme. Mianowicie, laureat Grand Prix konkursu festiwalowego miał zaszczyt wykonać plakat kolejnej imprezy. Zwierzakowi, w przygotowaniu „właściwego” plakatu, pomógł jego Kolega ze szkoły. Zawsze uczynny Tomek Piorunowski. Niestety, moim zdaniem, był to chyba najgorszy rysunek Tomka jaki widziałem :( Autor parafrazując znany i wielokrotnie powielany układ postaci lecącego Supermana popełnił fatalny błąd w proporcjach ludzkiego ciała. Pewnie naglony czasem, pod czujnym wzrokiem Mamuta, narysował bohatera komiksu z pamięci. Stwór przedstawiony na ilustracji, w dynamicznym skrócie perspektywy, nijak się miał do człowieka, a tym bardziej superbohatera. Jednak obrazek był bardzo kolorowy, więc spodobał się dyrektorowi festiwalu.

W konkursie komiksowym Mamut zmienił regulamin. Wprowadził dwie nowe kategorie: profesjonalistów i amatorów. Lecz równie absurdalne, co nieefektywne. Na szczęście, nie dyskryminował już autorów, ze względu na wiek ;) Profesjonalistą, w kraju gdzie żaden artysta nie mógł zarobić na życie tworząc komiksy, miał zostać autor „zawodowo” startujący w konkursie festiwalowym. (?!) Natomiast amatorami byli wszyscy debiutanci konkursowi. Bez względu na wiek i doświadczenie :( Owa durna teza została szybko zweryfikowana w praktyce. Bowiem Grand Prix konkursu zdobył „amator”. Tymczasem nagrody w kategorii „profesjonalistów” odebrali autorzy przeważnie niezbyt znani szerokiej rzeszy miłośników komiksu. Ale „nachalnie” startujący w zawodach ;) Wszelako Mamut kategoryzował kolejnych uczestników ilustrowanych zmagań przez następne pięć lat. Zanim zrozumiał, że jego pomysł jest po prostu głupi :) Jury konkursu komiksowego z 2004roku również nie popisało się zbytnio. Po nazwiskach z „listy płac” można było stwierdzić, że są to wyłącznie człowieki z „łapanki”. Zostali zatrudnieni przez zwierzaka raczej dzięki relacjom towarzyskim, niż autorytetowi lub posiadanej wiedzy. Bowiem „wybrani sędziowie” nie zauważyli nawet nowelki „Ciapanek”. Moim zdaniem najlepszej w konkursie. Historii doskonale narysowanej i świetnie (bardzo komiksowo) opowiedzianej, poetyckiej, uczuciowej oraz spójnej. Komiks był godzien nagrody głównej, a chyba nie znalazł się nawet w katalogu :( Naprawiłem ten błąd po latach, publikując nowelkę w Komiks Forum :) Oczywiście w regulaminie powróciła „krótka forma komiksowa”, tak lubiana przez Mamuta i pozostałych twórców z Łodzi. Jakby krótki komiks nie mógł być po prostu komiksem :(

Doborem prac do katalogu konkursowego również zajęli się nowi, zdolni inaczej redaktorzy. Widocznie zapomnieli lata, kiedy ich działalność edytorska przyczyniła się znacznie do spadku popularności wydawnictwa wśród czytelników. Nadal obojętna im była zawartość publikacji, byleby tylko mogli pokazać własną koncepcję katalogu oraz pojawić się w redakcyjnej stopce. A może tylko chodziło im o kasę? W poprzednich latach, ja również byłem ograniczony do konkursowych prac, ale przynajmniej starałem się wybierać najlepsze komiksy oraz właściwie ukazać kunszt ich autorów. Niektórzy twórcy oraz czytelnicy doceniali moje zaangażowanie. Przypomnę jeszcze, że dodatkowo tworzyłem cyfrową wersję katalogu, która miała zdecydowanie większy potencjał oraz ogromne możliwości promowania autorów historii ilustrowanych. Jednak w erze Mamuta owa inicjatywa zniknęła jak kamfora. I już nigdy się nie odrodziła :(

Kiedy mnie zabrakło pośród konwentowych orgów. Mamut zaczął popuszczać wodze swej artystycznej duszy. A może reklamowej? Plakaty festiwalowe oraz okładki katalogów zamieniły się w afisze, informujące o wszelkich atrakcjach łódzkiego eventu. Brakowało jedynie godzinowej rozpiski programu ;) Nikt nie bronił już autorów przed ingerencją „twórczą” zwierzaka. Mamut od zawsze cudzą pracę miał za nic :( W odróżnieniu od swoich, często prostackich realizacji. Przypominam sobie najdroższy plakat w historii festiwalu oraz innych imprez kulturalnych naszego biednego kraju. Być może nawet jeden z droższych na świecie. Zwierzak zaprojektował go na 25 festiwal (nie mylić z 25leciem). Następnie zlecił powielenie grafiki w technologii pseudo 3D (używanej ongiś do produkcji pocztówek z „mrugającymi” panienkami), bez względu na koszty. Kto by zwierzakowi tego zabronił? Przecież promocja twórczości Mamuta, dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Komiksu, musiała być odpowiednio dowartościowana ;) Najbardziej rozbawił mnie komentarz na fejsie, kiedy opublikowano rysunek plakatu: „Co za ..ujowy projekt”. Być może autorem wpisu był trol. Lecz mówił głosem większości prawdziwych twórców komiksu :)

Niewątpliwą zasługą Mamuta, lub jego towarzyszy, było wyjście festiwalu w miasto. Pomysł ten towarzyszył imprezie od lat, ale nigdy nie było na realizację odpowiednich środków oraz ludzi do pomocy :( W 2004roku, na ulicy Piotrkowskiej, nieopodal Urzędu Miasta Łodzi pojawiła się ekspozycja komiksowa. Konstrukcja ilustrowanych stelaży była dość toporna, ale liczył się efekt miejsca oraz skali. Wreszcie „miasto” mogło dowiedzieć się o robionym przez piętnaście lat festiwalu komiksu :) Kolejnym zacnym działaniem dyrektoriatu było umieszczenie ogromnego banera reklamującego konwent, na budynku Łódzkiego Domu Kultury. Przez ostatnie lata próbowałem bezskutecznie namówić Sobieraja na podobną ekstrawagancję. Jednak kierownikowi, ze środków eŁDeKu, udawało się wykrzesać co roku jedynie niewielką planszę informacyjną, umieszczaną nad wejściem do budynku przed kolejną imprezą. Ten, wydawałoby się, banalny element reklamowy był ważny ze względu na typową komunikację człowieków w Łodzi. Ulica Piotrkowska od zawsze stanowiła główny trakt miejski. Natomiast wszystkie obiekty poza nią, jak eŁDeK, stały niestety na uboczu. Plansza reklamowa kierownika nie była widoczna z pobliskiego Dworca Fabrycznego. Ani nawet z sąsiedniej, ruchliwej ulicy. Tymczasem ogromny baner, na całą wysokość budynku, zrobił festiwalowi doskonałą reklamę. Jego koszty na pewno zwróciły się organizatorom. Zwierzak zawsze miał gest :)

Wszystko to widziałem z perspektywy mojego stoiska na giełdzie. Bowiem, jak wspominałem już wcześniej, absorbowało ono znacznie moje coroczne wysiłki około festiwalowe. Bez względu na to, czy byłem jeszcze orgiem, czy już nie. Nie brałem więc udziału w Sympozjum Komiksologicznym, które zwierzak przepędził z konwentu po kilku kolejnych latach rządów. Nie uczestniczyłem też w spotkaniach z gwiazdami komiksu, ani ze zwykłymi twórcami. Równie sporadycznie odwiedzałem wystawy. Chyba żeby nie dołować się poziomem scenariuszy rodzimych historii obrazkowych. Nie bawiłem się również podczas afterparty. Szczególnie lubianej oraz często promowanej przez Mamuta części programu łódzkiej imprezy. Być może myliłem się, oceniając krytycznie festiwal z 2004roku. Niewykluczone, że konwent dostarczał świetnej rozrywki dla wielu uczestników. Szczególnie nowych gości, których nie obchodziło, kto przez lata pracował na aktualną formę imprezy. Ile wysiłku kosztowała wcześniej, różnych entuzjastów gatunku, troska o wizerunek eventu. Dla wielu człowieków liczył się wyłącznie efekt obecny. Dlatego nowy dyrektoriat mógł odnieść sukces. Powinien jedynie „popychać dalej sanki”. Oczywiście, cokolwiek by się nie działo, zwierzak musiał być we wszystkich mediach oraz na każdej fotce z konwentu :) Wreszcie docenił potęgę autopromocji. Po imprezie dowiedziałem się jeszcze, że Sobieraj, w podziękowaniu za współpracę z festiwalem, wręczył sam sobie nagrodę „złoma” (choć może była już wtedy „zbrązowa”). Łódzka impreza była wreszcie naprawdę piękna ;)

Powrót do poprzedniego stanu eventu (sprzed rewolucji Mamuta) zajął dyrektoriatowi przynajmniej dwa kolejne lata. Zwierzak chyba uwielbiał wywarzać otwarte drzwi. A może w ten bolesny (dla innych) sposób dyrektor uczył się organizacji przyszłych konwentów. Na pewno nie lubił korzystać z doświadczenia „obcych”. Ale o tym, w kolejnych odcinkach :)

Tekst ten został napisany człowiekiem. Lecz obrazek stworzyła SI
z niewielką pomocą Witka :)

Ps. Zarysowałem wreszcie tło nowożytnej historii łódzkiego Festiwalu Komiksu. Jestem świadom, że obserwacje z mojego punktu widzenia nie są pełne oraz całkowicie obiektywne. Lecz innych obecnie nie posiadam. Oczywiście, nadal liczę na merytoryczne komentarze. Albo wspomnienia odważnych osób, którym zależy na kondycji komiksu w Polsce. Na pewno opublikuję teksty na blogu. Zrobię to szybciej, niż kiedyś czyniło to AQQ ;)

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata

października 11, 2024

Milczenie owiec (a raczej baranów)

...wiosna, rok2004
13lat prowizorki - ze wspomnień organizatora...

Po zeszłorocznych występach „zwierzaka” na festiwalu, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Tym razem, moje działania organizacyjne zacząłem dużo wcześniej. W grudniu przygotowałem nowy regulamin. Spróbowałem również uzyskać poparcie szeregowych, tych nieco bardziej żywych, członków Conturu. Chociaż nie miałem nadziei, że pomogą mi oni znacząco w przygotowaniach, liczyłem na to, że przynajmniej nie będą przeszkadzać w pracy. Spotkanie przyszłych organizatorów zorganizowałem w eŁDeKu jeszcze przed świętami. Zjawili się na nim: Tomek Tomaszewski - przez kilka pierwszych lat, główny organizator konwentu z ramienia Conturu; Piotr Kasiński - dziennikarz, ostatnio rzecznik prasowy imprezy; oraz Bartek Kurc - autor książki o komiksie. Mamauta nie było. Wtedy jeszcze mieszkał w Warszawie, więc nie przyjechałby do eŁDeKu, nawet gdybym go zaprosił.

Podczas spotkania rozmawialiśmy o kolejnym festiwalu. Miedzy innymi o tym, że Sobieraj idzie na emeryturę i ktoś będzie musiał przejąć cały ciężar organizacyjny imprezy. Już na wstępie było wiadomo, że tą osobą nie powinien być Mamut. Kurc i Tomaszewski nie byli zainteresowani tak odpowiedzialną funkcją. Tomek ponadto, nie miał zbyt miłych wspomnień, wynikających ze współpracy z Sobierajem. Pozostało więc nas dwóch. Kasiński i ja. Było mi obojętne, czy Piotr zostanie dyrektorem festiwalu. Wiedziałem, że nie może być gorszy od Mamuta. Jednak on, zasłaniając się nadmiarem obowiązków rodzinnych, zgodził się, że dyrektorem festiwalu powinienem zostać ja. Tak więc, kilku dawnych Conturowców miałem za sobą. Sobieraj również poparł moją kandydaturę. Lecz wkrótce okazało się, że na Kasińskim nie mogę polegać.

Miesiąc po spotkaniu otrzymałem taki list:

Panowie.
Ta niezdrowa sytuacja z wyborem Witka na nowego dyrektora festiwalu nie daje mi spac po nocach. Dlatego chcialem Wam powiedzec, ze byla to decyzja zbyt pochopnie podjeta i nie powina byla zapasc bez konsultacji z Sobierajem i Adamem. Dlatego uwazam te sprawe za niebyla. I przepraszam Was za zamieszanie.
Zapewnia Was, ze zalezy mi na fesiwalu i jak co roku wlacze sie z niemniejszym zaangazowaniem w jego organizacje.
pozdrawiam.
Kasinski

Jak widać dziennikarzowi zabrakło odwagi, aby poinformować mnie osobiście, przynajmniej telefonicznie, o zmianie swojej decyzji. W tym momencie, dla mnie koleś ten stracił twarz. Nie czułem nawet współczucia, z powodu jego bezsennych nocy. No cóż. Pewnie Mamut tupnął nogą i Kasiński natychmiast zmienił front. Ciekawe dlaczego tak bał się „zwierzaka”? A może liczył na łaskawość prezesa, przy podziale festiwalowych łupów? Mimo wszystko, życzę Mamutowi, żeby on bardziej mógł polegać na rzeczniku prasowym łódzkiej imprezy.

Tymczasem na osłodę, Sobieraj zaproponował mi stanowisko dyrektora artystycznego imprezy. W hierarchii organizacyjnej, praktycznie pierwszego po „bogu”. Oczywiście, było to przed tym, zanim się na mnie obraził. Ale co by mi dało takie stanowisko, jeśli w pracy musiałbym ciągle zmagać się z pozostałymi „organizatorami”? Dlatego postawiłem kierownikowi jeden warunek. Mamut musi się zgodzić na moją kandydaturę. Niby drobiazg, ale jak trudny do przełknięcia przez „zwierzaka”. W odróżnieniu od prezesa Conturu, ja pełniąc tę funkcję nie zamierzałem być (papierowym) dyktatorem. Uważałem ponadto, że wszelkie poważne decyzje powinny być omawiane i podejmowane wspólnie. Oczywiście, mój głos powinien być decydujący. Przecież, jako dyrektor artystyczny, byłbym odpowiedzialny za całą imprezę. Jestem pewien, że podołałbym temu zadaniu.

Stanowiskiem nie interesowałem się ze względu splendor, ani korzyści materialne z nim związane. Udowodniłem to wielokrotnie pracując społecznie przy niejednej imprezie. Zazwyczaj, przez cały festiwal, siedzę na giełdzie, więc nawet Mamut mógłby oficjalnie pełnić „honory domu” i „zarywać dupeczki” (jego słowa). Byłoby to dla mnie zupełnie obojętne. Jako dyrektor chciałbym sprawić, aby wreszcie spotkanie miłośników historii obrazkowych przypominało Festiwal Komiksu. Nie zaś, beznadziejne wysiłki amatorów, uwalnianych co roku na kilka dni, z komiksowego getta. Żeby nawet goście z Warszawki nie wstydzili się odwiedzać Łodzi. Zrobiłbym wszystko, aby komiks odnalazł właściwe miejsce w naszej kulturze narodowej. Pomogliby mi w tym ludzie, którzy od dawna wiedzą, że jest to pełnoprawny gatunek sztuki.

No cóż. Miałem takie wzniosłe cele, szczytne ideały... Byłem organizatorem, który wielokrotnie sprawdził się boju... A jednocześnie nie interesowały mnie zaszczyty... Znałem się na komiksie... Cieszyłem się również pewnym szacunkiem w środowisku twórców... Byłem kandydatem idealnym na to stanowisko... O co więc chodziło?!... Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to oczywiście chodzi o pieniądze.

Gdybym został dyrektorem, na pewno nie pozwoliłbym prezesowi Conturu zarządzać festiwalową kasą. (Mamut) Musiał mieć tego świadomość, dlatego nie zgodził się na moją kandydaturę. Nie mógł przecież pozwolić na odsunięcie od koryta. Ja również nie miałem ochoty na powtarzające się kłopoty z „organizatorami” oraz eŁDeKową magmą, dlatego sam zrezygnowałem z dalszych działań.

Rewolucja?!

Spotkanie organizacyjne odbyło się w Łódzkim Domu Kultury, przed festiwalem w 2004 roku. Przybyła na nie dość liczna grupa osób. Było to dla mnie pierwsze zaskoczenie. Ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem w jednym miejscu tak dużej reprezentacji „organizatorów”. Byli wśród nich ludzie, którzy naprawdę pomagali w przygotowaniu łódzkiej imprezy. Lecz większość stanowili statyści, potrzebni Mamutowi jedynie do realizacji sprytnego planu. Oczywiście na spotkaniu najliczniej było reprezentowane łódzkie środowisko komiksowe. Twórcy z grupy Contur, przedstawiciele, chyba już wtedy martwego, Stowarzyszenia Twórczego Contur oraz młodsi autorzy komiksów. W tym zacnym gronie organizatorów nie zabrakło człowieków ze stolicy, a nawet całego kraju. Twórców, krytyków, działaczy i entuzjastów literatury obrazkowej. Wydawało mi się, że spotkanie miało pomóc w przygotowaniu kolejnego Festiwalu Komiksu. Ucieszyłem się bardzo z tak licznej ekipy pomocników. Ponieważ pojawiła się wyjątkowa szansa, że wielu z nich rzeczywiście przyczyni się do organizacji łódzkiej imprezy, w stopniu większym niż dotychczas. Nie wiedziałem wtedy, że zwierzak miał inne plany. Był bardzo pewny siebie, bo chyba już „wskoczył w buty” Sobieraja. Kierownika domu kultury, który dotąd „opiekował” się festiwalem, a który odchodził z placówki na emeryturę.

W tamtym czasie praca „na etacie” w eŁDeKu była uważana przez niektórych znajomych (oraz mnie), jak pogrzebanie za życia w tym mauzoleum kultury. Jednak oferowała pewne korzyści. Stałą pensję oraz możliwość realizowania własnych celów poza instytucją, w godzinach pracy opłacanych przez państwo (czyli z naszych podatków). Wielu nieudolnych, zmęczonych życiem, wypalonych człowieków chętnie korzystało z atrakcyjnej dla nich oferty. Atoli nie podejrzewałem, że tak nudną robotą zainteresuje się Mamut. Spiritus movens wielu krzykliwych inicjatyw, które spaliły na panewce. Wszak wieść gminna niosła, że robi on karierę w stołecznej reklamie. Bardzo intratnym miejscu dla człowieków z jego apetytem. Lecz wkrótce okazało się, że zwierzak był raczej „na wylocie” z Warszawy. Chyba nie spełniał kryteriów „wyścigu szczurów”. Dlatego znalazł sobie miękkie lądowisko w domu kultury. Tutaj nikt nie wymagał od niego „nadludzkich” zdolności :(

Na początku wspomnianego spotkania Mamut zaproponował mi wstąpienie do stowarzyszenia. Dziś nie pamiętam dokładnie, czy było to wskrzeszane Stowarzyszenie Twórcze Contur, lub jakiś nowy twór, instytucja. Plany powołania ogólnopolskiego stowarzyszenia twórców i miłośników komiksu pojawiły się w różnych środowiskach na przełomie wieku. Ale, znając realia naszej rodzimej rzeczywistości, niebywały wręcz talent do wszczynania sporów między różnymi człowiekami, a zwłaszcza środowiskami, nic z projektu nie wyszło. W 2004roku chyba jedynie reinkarnowało się stowarzyszenie Contur, w poszerzonym składzie. Do tego właśnie celu potrzebne były Mamutowi liczne człowieki. Aby zebrać kworum wymagane do rejestracji. Nieco później powstało w Warszawie Polskie Stowarzyszenie Komiksowe (jakoś tak). Oba twory towarzyskie były równie zachłanne, co mało efektywne. Ale przede wszystkim, tajne. Bowiem trudno było poznać listę ich członków rzeczywistych. Kiedyś, jeszcze przed pandemią, gdy zielonogórskie BWA zorganizowało w Paryżu ogólnopolski event komiksowy, zapytałem na fejsie: dlaczego żadne z istniejących od lat stowarzyszeń, mimo licznych wojaży zagranicznych kierownictwa, nie może pochwalić się podobną inicjatywą. Prezes jednego z nich, niczym buldog, odpowiedział mi w sposób równie głupi, co chamski. Swoim zachowaniem tylko potwierdził prawdę znaną od początku. Stowarzyszenia komiksowe powstały wyłącznie po to, żeby wyzyskiwać środki z dowolnych źródeł. Nie zaś do promocji literatury obrazkowej w naszym kraju. Albo uszczęśliwiania szeregowych członków :) Choć zapewne takie założenia widniały w statutach obu organizacji. Zwykli towarzysze powinni jedynie być i milczeć :(

Oczywiście nie przyjąłem propozycji Mamuta. Miałem bowiem świadomość, że stowarzyszenie będzie jedynie fasadą, na której stan pracować będą nieliczni. Natomiast korzyści, jak zwykle, czerpać tylko „wybrani”. Ci najbardziej sprytni oraz najlepiej ustawieni w hierarchii stada. Tak, jak to wielokrotnie już wcześniej bywało :( Wcale nie jestem przeciwnikiem stowarzyszania. Lecz do wstąpienia w szeregi towarzystwa „twórczego”, zniechęciła mnie obserwacja zachowań różnych człowieków, podczas przygotowań do konwentu lub festiwalu. Im więcej lat upływa od pierwszej łódzkiej imprezy, tym bardziej rośnie grono pomysłodawców i organizatorów tego eventu. Zapewne wkrótce dojdzie do sytuacji, w której organizatorem czuł się będzie każdy posiadacz festiwalowego identyfikatora. Naturalnie, w trakcie każdego spotkania konwentowego, albo wystawy historii ilustrowanych, można było zobaczyć prawie wszystkich łódzkich twórców oraz liczne grono miłośników powiązanych towarzysko. Lecz większość z nich pojawiała się na evencie niczym komety. Jaśniały jedynie podczas imprezy. Wszelako, dzień wcześniej lub później nie było, po papierowych organizatorach, nawet śladu :( Podobnie działo się w pierwszym stowarzyszeniu Conturu. Zazwyczaj do pracy nikt się nie kwapił. Aczkolwiek wszyscy towarzysze oczekiwali profitów. Równie chętnie odwiedzali każdą imprezę. Przecież w towarzystwie należy się pokazać.

Kiedy podziękowałem Mamutowi za ofertę wstąpienia do stowarzyszenia, wyprosił mnie z sali. Argumentując swoje polecenie stwierdzeniem: że jest to spotkanie osób stowarzyszonych. Zupełnie tak, jakby przygotowania do kolejnego festiwalu miały być tajne. I nikt „obcy” nie powinien znać szczegółów skrytego planu. Nagle przestałem być organizatorem. W jednej chwili zapomniano moją wieloletnią pracę przy łódzkim konwencie, a następnie festiwalu. A także wszelkie inne inicjatywy w środowisku. Straciła na znaczeniu moja wiedza i doświadczenie. Raptownie stałem się nikim. Przynajmniej w oczach zwierzaka :( Niestety, na dziwne zachowanie Mamuta nie zareagował nikt z towarzystwa baranów (a była tam też owca :) obecnych na spotkaniu. Widocznie zwierzak już skutecznie trzymał komiksowe bydło w garści :(

Nie lubię przypominać swoich zasług dla rodzimego komiksu, ale czasami jestem zmuszony odkurzać historyczne fakty. Ponieważ nikt za mnie tego nie zrobi. Na pewno nic, w tej materii, nie uczyni dyrektoriat zdominowany przez Mamuta. Wymowne świadectwo negacji dorobku pierwszego organizatora łódzkiego konwentu organ pokazał na ekspozycji stałej (o historii polskiego komiksu) w Centrum Komiksu i Te Pe. Na wystawie w publicznej instytucji kultury nie wspomniano o żadnej z moich inicjatyw. W ten chamski sposób zwierzak spróbował wymazać moje dokonania eventowe (metoda, jak za czasów Stalina :) Niektórzy jego współpracownicy nagle dostali amnezji. Natomiast pozostali zredagowali historię polskiego komiksu od nowa. Wyłącznie pod dyktando Mamuta. Oczywiście, nawet najstarsi górale wiedzą (a zwłaszcza miłośnicy komiksu), że tworzyłem łódzki konwent od początku. Najpierw w niewielkiej grupie osób, jedynie zapaleńców, którym nie obca była ciężka praca. Zwierzaka wśród nich nie było! Później, przez ostatnie lata na przełomie wieku, robiłem festiwal oraz inne eventy niemal samodzielnie. Nawet Sobieraj podkreślał to wielokrotnie. Naturalnie, podczas niektórych działań, nie obyło się bez niewielkiej pomocy kilku człowieków, którzy nie porzucili Łodzi. Lecz większość prac wykonywałem sam. Aczkolwiek nawet współpracując, nigdy nie narzucałem własnej woli pozostałym organizatorom imprezy. Zarówno tym rzeczywistym, a zwłaszcza wirtualnym. Nigdy nie byłem autorytarnym dyktatorem :! Na konwencie stworzyłem komiksową giełdę, która z czasem przekształciła się w potężną strefę targową. Powołałem do życia katalog konkursowy, który prezentował, ale przede wszystkim ocalił od zapomnienia, prace wielu młodych autorów historii ilustrowanych. Oprócz konwentu, który po latach zmieniłem w festiwal, organizowałem Targi Komiksu w maju (trzy edycje), z konkursem, prelekcjami i wystawami. Urządzałem też Gwiazdki z Komiksem zimową porą. Sam przygotowałem stulecie komiksu, z różnymi konkursami i wystawami oraz inne liczne ekspozycje w eŁDeKu. Przez ponad rok, co miesiąc, organizowałem w domu kultury komiksowe spotkania fanów literatury obrazkowej z niezłymi atrakcjami dla gości. Co tydzień urządzałem też giełdę komiksów, przy łódzkiej giełdzie komputerowej. Samodzielnie reklamowałem wszystkie eventy, rozwożąc ulotki oraz plakaty po całym mieście. Internetu wtedy jeszcze nie było. Ani smartfonów ;) Powyższe inicjatywy realizowałem za darmo. Czasami nawet, do wielu eventów, musiałem dopłacać z własnej kieszeni. Nie będąc pracownikiem Łódzkiego Domu Kultury, robiłem reklamę i podnosiłem znacznie wyniki tej instytucji. Jednak nikt mi, za wszystkie moje działania, nigdy nie podziękował. Powołałem również do życia pierwszy w Polsce sklep komiksowy... Tak, najbardziej jestem dumny z mojego, niemal półwiecznego, handlu komiksami (choć nie uważam się za handlarza). Z tego, że przynosiłem pod ubogie, rodzime strzechy unikalne wydawnictwa z innego, lepszego świata. Komiksy, które przeszły przez moje ręce, nadal krążą wśród miłośników tego gatunku sztuki. Są ozdobą wielu kolekcji, ponieważ zawsze dbałem o wartość artystyczną oferowanych publikacji. Często inni handlarze spotykają te zeszyty, lub albumy na rynkach, bazarach albo w antykwariatach. Klienci pamiętają mnie lepiej niż stowarzyszone barany :)

Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego grono komiksowych owiec wybrało na przewodnika Mamuta. Oczywiście zwierzak roztoczył przed nimi wizję świetlanej przyszłości łódzkiego festiwalu. Zachęcił niezmiernymi korzyściami, płynącymi z udziału w stowarzyszeniu. Lecz tylko idiota, albo ktoś bardzo naiwny, nie zauważył fałszu w słowach zwierzaka. Podobno tak poczciwy charakter mają właśnie artystyczne dusze. Raczej w to nie wierzę :( Ale dlaczego grono, wydawać by się mogło, inteligentnych człowieków zaufało nieznanemu osobnikowi? Miast powierzyć opracowanie eventu sprawdzonemu w licznych „bojach” organizatorowi. A conturowcy oraz pozostali łodzianie? Przecież znali wcześniej zwierzaka. Chodzili z nim do szkoły. Wiedzieli więc, co to za typ. Czyżby logiczne myślenie przegrało z solidarnością stada? Inne stowarzyszone barany, mimo że nie znały zwierzaka osobiście, również musiały mieć świadomość poprzednich wpadek Mamuta. Nawet jeśli nie czytały moich wspomnień organizatora „13lat prowizorki”. Czyżby zwyciężyła chciwość? A może towarzyskie owce zostały omamione zwodniczą perspektywą? Twórcy wszelkiej maści, artyści, tudzież intelektualiści często żyją we własnej, naiwnej rzeczywistości. Lecz nawet głupiec byłby ostrożny słysząc zapowiedzi zwierzaka, wyssane z palca :!

No cóż... Ponieważ żaden baran nie zabrał wtedy głosu w mojej obronie, opuściłem tajne spotkanie organizatorów festiwalu... I zaczęła się rewolucja, która trwa do dziś :(

Tekst ten został napisany człowiekiem. Lecz obrazek stworzyła SI.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu

października 03, 2024

Nisza w niszy

W naturze jest wiele rodzajów nisz. Dla architekta niszą jest wgłębienie w murze, konstrukcji ściany dowolnego obiektu lub budynku. Biznesmen natomiast zna doskonale pojęcie niszy rynkowej. Miejsca, w którym najskuteczniej można robić interesy. Jednak, w tym przypadku, najbliższe jest pojęcie niszy ekologicznej. To znaczy: „zbiór cech gatunku, związany z jego wymaganiami siedliskowymi” oraz przestrzeń „która umożliwia życie, rozwój i rozmnażanie określonego gatunku” ;)

Nisza to miejsce lub stanowisko, szczególnie odpowiednie dla człowieka lub określonej grupy ludziów. Zwłaszcza ze względu na swoją unikalność oraz specyfikę, zdecydowanie odmienną od innych. Przytulny punkt schronienia. Azyl dla rzadkich wybrańców. Przestrzeń doskonała raczej do odpoczynku, niż pracy. Niemal jak dom. Takich miejsc bez wątpienia, jest wiele w obszarze kultury naszego kraju. Teoretycznie, powinny one gromadzić ludzi wykształconych, twórczych, znawców każdej dziedziny w domenie artystycznej. Jednak przeważnie tak nie jest :(

W swoim życiu zetknąłem się z różnymi instytucjami kultury. Ale dwie z nich poznałem lepiej. Niemal od podszewki. Szczególnie Łódzki Dom Kultury. Współpracowałem z tą placówką przez wiele lat, mogłem więc wyrobić sobie zdanie na jej temat. Przez cały czas obserwacji instytucją rządziła hierarchia oraz biurokracja. Śladów kultury zazwyczaj było niewiele. Jeśli już, to stanowiły jedynie fasadę standardowych działań. W przeciągu lat zmieniali się ludzie, ale system pozostawał ten sam. Każda, nawet najdrobniejsza, czynność wymagała akceptacji kierownika odpowiedniego szczebla oraz właściwego udokumentowania. Powodzenie dowolnej akcji często zależało od humoru „władcy”, a na pewno od dziwnych powiązań i stosunków między pracownikami różnych działów. Bowiem każdy podrzędny kierownik czuł się wyłącznym panem na własnych włościach. Szeregowi pracownicy musieli funkcjonować bardzo ostrożnie w tej magmie biurokracji. Poruszali się niczym bezwolne, nieefektywne maszyny. Lecz było to zgodne z ich naturą oraz podejściem do wykonywanej pracy. Niekiedy funkcjonowali nad wyraz sprawnie. Jednak odmiana wynikała raczej z nudów, niż zaangażowania w projekcie. Kim były człowieki wypełniające codziennie instytucję kultury, od ósmej do szesnastej? Na pewno nie artystami, uznanymi twórcami wybranej dziedziny sztuki. Bez wątpienia musieli być wykształciuchami (bardzo nie lubię tego określenia), ponieważ instytucja krzewienia kultury pozornie stroniła od chamów. Nasz kraj, w trosce o własny prestiż oraz nieznaną przyszłość, „produkował” corocznie kolejne rzesze ludzi oświeconych, lecz niezbyt zdolnych. Często wręcz leniwych, albo zainteresowanych innymi sferami życia, niż wymuszony kierunek nauki. Państwo musiało tym ludziom zapewnić miejsca pracy, aby nie utonęli w oparach własnej frustracji. Dom kultury był doskonałym przytuliskiem dla takich człowieków, bowiem nie wymagał od swoich pracobiorców zbyt wysokich lotów, a jedynie trwania na posterunku. Każdy lokator tej przechowalni dostawał skromne (podobno) środki na życie („żelazną miskę ryżu”), ale w międzyczasie mógł zajmować się własnymi sprawami. Wielu tak robiło. Niekiedy współczułem człowiekom, skazanym na eŁDeK, smutnego losu. Ale mój nastrój diametralnie się zmieniał, kiedy widziałem jak pracują. Ciekawe były motywy zatrudniania w tej placówce. Niektóre osoby „piszące” nie potrafiły, lub nie chciały, sklecić dowolnego tekstu. Natomiast ludzie z dyplomem harowali jako tragarze, ponieważ na takim stanowisku dostawali wyższe pensje. Aczkolwiek najlepiej urządził się pewien łódzki radny. Pracować nie musiał wcale, zajmował bowiem raczej wirtualny etat. Pisałem o tym w „13lat prowizorki” :( Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Łódzki Dom Kultury był przez lata niszą szczególnie odpowiednią dla grupy kulturalnych wykształciuchów. Azylem ofiar życiowych oraz przystanią, punktem zaczepienia osobników mających bardziej ambitne plany. Nie wiem, jak jest obecnie. Ale nie sądzę, aby w tej kwestii wiele się zmieniło :(

W ramach instytucji kultury utworzyła się kolejna nisza (w niszy kulturalnej). Tym razem unikalnym, specyficznym środowiskiem był obszar literatury obrazkowej. Zupełnie obcy ówczesnym elitom kulturalnym naszego kraju. Lecz, bez wątpienia, oferujący nowe możliwości zaistnienia kilku osobnikom, którzy mieli pozorną wiedzę w temacie. Pragnęli również urządzić sobie „ciepłe gniazdko” w przestrzeni, która nie podlegała żadnej kontroli decydentów, z przyczyny wymienionej wcześniej. Dlatego w późniejszych latach, kiedy środowisko poznało wreszcie prawdziwe intencje rezydentów komiksowej enklawy, zabawne i nieco naiwne były próby przywołania pasożytów kultury do porządku. Wszelkie skargi oraz petycje zatroskanych autorytetów, kierowane nawet do instytucji lub władz państwowych, przesyłano zawsze na szczebel lokalny. Stamtąd zaś, trafiały wkrótce do komiksowej niszy. Ponieważ według rządzących, jedynie tam znajdowali się eksperci władni decydować o losie domeny komiksowej :(

Powstanie wewnętrznej enklawy było oczywiście zasługą ogromnej popularności festiwalu komiksu. Największej imprezy organizowanej w domu kultury. Lecz przede wszystkim, dzięki olbrzymiemu zaangażowaniu entuzjastów gatunku, którzy przez lata łódzki event oraz inne, liczne imprezy komiksowe przygotowywali. Niestety, jak to często bywa w naszym kraju, sukces ciężkiej pracy wielu skonsumowali nieliczni. Jedynie znajomi „królika”, którzy zawsze trwali najbliżej koryta :(

Kluczem wyboru przyszłego festiwalowego dyrektoriatu była niesprawdzalna wiedza komiksowa. Bowiem żaden mocodawca, lokalny lub ministerialny, z obszaru kultury nie był w stanie jej zweryfikować. Nikt również nie sprawdzał jakichkolwiek umiejętności, doświadczenia, zdolności lub efektywności człowieków, w których ręce powierzono przyszłość rodzimego komiksu. Bez większych refleksji „umożliwiono im życie, rozwój i rozmnażanie własnego gatunku” :( O dalszym losie nowo powstałej niszy zadecydował jeszcze przypadek. Niespodziewany sukces na arenie międzynarodowej. Ale o nim napiszę później.

Żaden sztucznie powołany twór nie utrzyma się długo, nawet w sferze kultury, bez odpowiedniego zaplecza. Takim wsparciem dla festiwalowego dyrektoriatu było początkowo wskrzeszone ad hoc stowarzyszenie. Zapewniało ono organizatorom festiwalu swoisty parawan polityczny oraz wyznaczało zakres kolejnej niszy w niszy. Grupowało bowiem, minimalną, wymaganą do powstania związku, grupę twórców, teoretyków, działaczy oraz miłośników podobno zainteresowanych literaturą obrazkową. To kolejne sztuczne ciało teoretycznie miało krzewić w narodzie miłość do komiksu. Lecz przede wszystkim, sprawniej pozyskiwać fundusze na działalność statutową. Stowarzyszeni pragnęli objąć „opieką” działania całego środowiska. Niestety, wkrótce okazało się, że to były jedynie mrzonki. Śliczna, idealistyczna fasada skrywająca prawdziwe zamierzenia kierownictwa. Zapewnienie etatów wyłącznie „swoim” ludziom oraz zawłaszczenie wszelkich profitów związanych z prowadzeniem enklawy. Rozproszona po całym kraju większość członków sojuszu nie miała większego wpływu na żadne decyzje. Zwłaszcza na lustrację działań dyrektoriatu. Wszelkie korzyści, wynikające z przynależności do elitarnej grupy, również rzadko bywały udziałem „dalekich krewnych”. Natomiast większość „owoców pracy” przeważnie pożerał Mamut, albo jego „pretorianie”. Stowarzyszenie potrzebne było zwierzakowi, jedynie jako jako tarcza chroniąca dyrektoriat przed falami krytyki. Często również stanowiło zasłonę skrywającą niecne lub nieudolne praktyki członków. Zdecydowanie jednak tworzyło strukturę, w której skutecznie rozpraszała się wszelka odpowiedzialność za błędy poszczególnych „rycerzy” przymierza. Przecież indywidualne porażki mogły być niebezpieczne dla istnienia całej grupy. Dlatego żaden stowarzyszony nie mógł targać „gałęzią”, na której siedzieli wszyscy. Wkrótce też okazało się, że możliwości kontroli poczynań kierownictwa są praktycznie żadne. Człowieki żyjące poza festiwalowym murem już nie miały głosu. A na pewno, nikt z dyrektoriatu ich nie słuchał :( Kierownictwo po pewnym czasie „zbudowało sobie” prawdziwy, warowny, komiksowy zamek. Za murami kolejnej publicznej instytucji kultury, wiodący stowarzyszeni, czuli się już bezpiecznie :)

Tekst ten został napisany człowiekiem. Ale wiekszość obrazka stworzyła SI.

P.S. Nie chciałbym, aby nieliczni działacze z obszaru kultury (być może jest ich wielu), którzy rzetelnie, z pasją wykonują ciężką pracę w niematerialnej sferze naszego kraju, brali do siebie moje uwagi. O nich zapewne napiszę jeszcze.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania

września 29, 2024

Na linii produkcyjnej

Być może, za sprawą mojego „starczego” wieku ;) albo ciągle rozwijającej się „geriatrycznej” upierdliwości ;) jestem pod wrażeniem mechanizmu funkcjonowania współczesnych mediów społecznościowych. Oczywiście nie znam ich wszystkich, ale chyba „ocieram się” często o te najpopularniejsze.

Zdumiewa mnie zawsze ilość zbędnego kontentu, który towarzyszy każdej wizycie na Facebooku, Instagramie, czy dawnym Twitterze (nazwa X, doskonała ze względu na świetne pozycjonowanie, w pisaniu jakoś mi nie leży). Każdy odwiedzający dzisiejsze socjale, pragnąc dowiedzieć się co słychać u znajomych z całego świata, których czasami jest kilku (albo nawet pierdyliard), jest bezustannie bombardowany treścią, której na pewno nie oczekiwał. Skromne wpisy prawdziwych znajomych zaprawdę giną w zalewie niechcianych reklam, propozycji, ofert oraz bezużytecznych informacji od obcych ludzi, bądź sprytnych podmiotów gospodarczych :( Najnowsze wieści od kumpla (lub kumpeli ;) poprzedzane są i szybko zastępowane masą niepotrzebnej treści, o bardzo różnym poziomie emocjonalnym. Taki natłok odmiennych bodźców powoduje ogromne spłycenie poważnych tematów oraz rozwodnienie, tych bardziej zabawnych. Zawsze, kiedy zaglądam do obojętnego portalu społecznego, czuję się jakbym oglądał jakąś surrealistyczną linię produkcyjną anonsów różnej treści. Ciekawe, czy inni goście również wiedzą, że to oni są produktem? :(

Rozumiem potrzebę istnienia reklam. Wszak każdy portal musi na siebie zarobić. Takie są prawa natury! Przecież witryna nie może udostępniać swoich forów „za darmo”. Wieści z całego świata są na serwerach, łakomych dużej ilości prądu. A energia kosztuje coraz bardziej. Jak również pensje mądrych człowieków wciskających właściwe guziki ;) Rozumiem też wymóg targetowania. Sprawdzania tysiące razy w ciągu sekundy na co patrzę dłużej, a na co krócej. Co mnie na internetowej taśmie interesuje. Kogo lajkuję, zaś kogo hejtuję. Oczywiście źródłem cennej wiedzy dla botów są moje wpisy, a zwłaszcza komentarze. Gdyby to były żywe człowieki byłbym zadowolony. Ale jest jak jest i już na pewno nigdy nie będzie :(

Szpiegowanie użytkowników sieci jest niezbędne do odpowiedniego ich profilowania. Owej wiedzy tajemnej poszukują reklamodawcy od zawsze. Dzięki niej mogą skutecznie „wciskać” do głów oglądających właściwy kontent. Jedynie słuszne treści. Natomiast każdą cenną informację skutecznie monetaryzują właściciele social mediów :) Taka „standardowa procedura” nie budzi już zastrzeżeń pozostałych gości. Być może niektórzy, ci najstarsi oraz najmłodsi, nie mają nawet bladego pojęcia o procederze. Lecz wszyscy, bez wyjątku, muszą poddać się skanowaniu, albo spieprzać. Nie bez kozery, większość internetowych witryn wymaga logowania. W ten sposób łatwiej jest rozpoznać ludzia oraz uzupełnić akta delikwenta. Ciekawe, że czasami trudno anonimowo przeglądać prezentowane w Internecie treści. Trzeba koniecznie zalogować się, aby uzupełnić swój życiowy profil. Kiedyś rozbawił mnie komentarz pewnej niewiasty, chyba blondynki (ale nie bądźmy seksistami ;). Napisała ona, że przeglądając fejsa czuje się, jakby ktoś ciągle ją obserwował. Nie łudź się „słoneczko” ;) To nie ktoś, ale cała armia bezrozumnych botów, większa niż możliwości poboru całego Imperium Galaktycznego. Owa potęga gotowa jest wypełnić każdy rozkaz. Na szczęście, wyłącznie na usługach koncernu Meta :(

Bezustanne, natarczywe propozycje zapraszania nowych znajomych do własnego kręgu jest również zrozumiałe. Przecież ciągle potrzebne są nowe „produkty” na socjalnej taśmie. Oczywiście, im jest ich więcej, tym trudniej odszukać w tym śmietnisku dezinformacji wieści od prawdziwych przyjaciół :( Dla portalu obojętne jest, czy potencjalny nowy znajomy ma z tobą wspólnych nieznajomych. Może wiążą was podobne zainteresowania? Miłość do kotów, albo kibicowanie seryjnym mordercom? Albo mieszkacie na tej samej ulicy, dzielnicy, mieście/wiosce lub kraju... Dla witryny społecznej wasze powiązanie jest drugorzędne. Najważniejsze, byleby mógł wykorzystać narzuconą znajomość do własnych celów :(

Uzupełnieniem niechcianej treści jest morze śmiesznych, strasznych, pouczających lub ostrzegających filmików. Albo, przeważnie niepotrzebnych nikomu porad, cytatów, „złotych myśli” oraz mniej lub bardziej durnych memów i dowcipów. Jedynym zadaniem tego kontentu jest wypełnienie pustej szpalty internetowej witryny. Lecz równocześnie, owa zbędna treść, jest bogatą i jedyną pożywką dla smartfonowych zombie. „Kciukających” miliardy banalnych informacji, w każdym momencie swego pustego życia :(

Kumpel, który ma normalne (szybkie) łącze internetowe, powiedział mi, że nie zwraca uwagi na „socjalne śmieci”. Lecz bez wątpienia, jego zdolność jest skutkiem olbrzymiego samozaparcia. Gigantycznej, silnej woli oraz ogromnego doświadczenia w kontaktach z siecią. Dla mnie, przebijanie się przez niechciany kontent, w poszukiwaniu wieści od prawdziwych znajomych, to kolosalna udręka. Swoją drogą. Ciekawe jaki ślad węglowy generuje zbędna treść społecznościówek, na którą i tak niewielu zwraca uwagę?

Portale społecznościowe traktuję jedynie, jako drogowskazy do kontrolowanej, wyłącznie przeze mnie, treści. Oczywiście, czasami zatrzymuję się, przeglądając widoczną stronę popularnego forum. Jeśli zdołam zauważyć ciekawą dla mnie informację, pośród „cyfrowego błota”. Jednak robię to niezmiernie rzadko. Bowiem przeważnie, pozostały kontent przyprawia mnie niemal o mdłości. Nie jestem orędownikiem używania blogów. Ale miejsca te skuteczniej prezentują poglądy twórcy, niż wszystkie popularne witryny społecznościowe razem wzięte. Gdyby pojawiło się w sieci miejsce, gromadzące wszystkich moich znajomych. Przestrzeń bez nadmiernych reklam oraz innego, zbędnego obciążenia, pokazująca jedynie drogowskazy do źródeł czystych i pięknych. Myślę, że byłbym szczęśliwy :) Nie tylko ja zresztą. A może taka utopia już istnieje? Niestety, przez moją ułomność cyfrową, nie jestem w stanie tego sprawdzić :(

Tekst ten został napisany człowiekiem. Lecz obrazek, w większości, już nie.

września 27, 2024

Legenda o złym Witku

Wielokrotnie zastanawiałem się dlaczego niektórzy przedstawiciele rodzimego środowiska komiksowego, nie znając mnie osobiście, mają o mojej osobie tak złe mniemanie. Co było powodem takiego stanu rzeczy? Oprócz oczywiście wrodzonej niechęci naszych rodaków do osób, pełniących funkcje kierownicze, wyjątkowo zdolnych ;) bardziej efektywnych ;) albo po prostu takich, które odniosły jakikolwiek sukces :(

Nikt nie lubi handlarzy. Nawet jeśli się do tego nie przyznaje :) Wynika to pewnie z zazdrości, że ktoś inny ma obiekt pożądania, który można zdobyć jedynie płacąc odpowiednią (czasami wysoką) cenę. Tymczasem ja musiałem handlować od dziecka. Wychowałem się w ubogiej, niepełnej rodzinie i był to jedyny, skuteczny sposób (a próbowałem wielu) uzyskania środków na potrzeby własne. W „czasach komuny”, kiedy gospodarka naszego kraju borykała się bezustannie z notorycznym problemem niedoboru wszystkiego (w każdej dziedzinie życia), bardziej rzutkich obywateli określano mianem spekulantów. Obojętnie, czy deficytowe towary pozyskiwali w nieczysty sposób, lub ofertę wypracowali „w pocie czoła”. Naturalnie było to nadużycie pojęcia, sprokurowane przez ówczesnych rządzących wyłącznie na potrzeby propagandy. Ale „ciemny lud” określenie kupił i zapamiętał regułę na lata, a nawet pokolenia :(

Handlowanie było jedynym sposobem pozyskania nowych komiksów do kolekcji. Pod koniec lat .70, kiedy zacząłem swoją „działalność” ;) rynek komiksowy praktycznie nie istniał. Rodzime publikacje ukazywały się niezmiernie rzadko i były trudne do zdobycia. Nieco lepiej sytuacja wyglądała na bazarach, organizowanych cyklicznie w większych miastach. Od zarania dziejów było to miejsce wymiany (drogą kupna-sprzedaży) dóbr wszelkiego rodzaju. Natomiast w epoce realnego socjalizmu, przeważnie trudno dostępnych na wolnym rynku. W miejscu tym istniała również możliwość dorobienia „paru groszy” do skromnego budżetu wielu rodaków. Dlatego cieszyło się ono szczególną popularnością, chyba we wszystkich kręgach społecznych :) Na łódzkim bazarze zobaczyłem wreszcie oryginalne komiksy zagraniczne. Uświadomiłem sobie wtedy, jaka przepaść dzieli rodzime historyjki obrazkowe od prawdziwej literatury ilustrowanej. Naturalnie, w obrocie bazarowym były wyłącznie egzemplarze używane. Cena nowych, zagranicznych publikacji, ze względu na hiper realny przelicznik walutowy, była nieosiągalna dla zwykłego miłośnika komiksów. Ale czasami trafiały się wydawnictwa w „idealnym stanie”. Bazar był nie tylko miejscem wymiany kolorowych zeszytów. Stanowił również świetną okazję spotkania innych entuzjastów gatunku. Działo się to w czasach, kiedy inne zgromadzenia człowieków nie były przez władzę mile widziane. Na Wodnym Rynku, wśród wielu pasjonatów poznałem słynnego Izydora. Legendarnego handlarza komiksami i fantastycznymi książkami, które również w tamtym okresie były rarytasem. Lecz biedna Łódź stanowiła wtedy jedynie hub gromadzący nieznane komiksy. Bez wątpienia, przyczyniła się do tego nieoficjalna oferta wydawnictw zagranicznych, które „przeciekały” z drukarni na rynek. Lecz były to przeważnie tytuły pośledniej jakości. Dlatego szukając lepszego źródła „złotego runa” musiałem ruszyć w Polskę :)

Dobrym miejscem zdobywania unikalnych komiksów był warszawski Wolumen. Wiadomo, mieszkańcy stolicy zawsze zarabiali więcej, niż pozostali obywatele naszego kraju. Mieli ponadto lepsze możliwości pozyskania deficytowych dóbr zza „żelaznej granicy”. Toteż na Wolumenie można było kupić komiksy niemal z całego świata. Pamiętam jak kiedyś targowałem się z synem Rosińskiego, który sprzedawał kolekcję ojca. Zapewne nie chciał zabierać starych albumów do „źródła obfitości” :) Jarmark Dominikański w Gdańsku pamiętałem jeszcze z okresu dzieciństwa. Było to miejsce bogate w najróżniejsze komiksy zagraniczne. Przyczyna takiej obfitości pewnie zależała od marynarskich wojaży. W Trójmieście „rządziło” liczne środowisko miłośników komiksu, z Szyłakiem na czele. Ale z pasjonatami literatury obrazkowej zawsze mogłem się dogadać :)

W połowie lat .80 ja również zyskałem możliwość wyjazdu za „żelazną granicę”. Najbliższe, dobre księgarnie komiksowe były już w Berlinie (wtedy jeszcze Zachodnim). Wreszcie mogłem kupować naprawdę wybrane, nowe i aktualne wydawnictwa. Problemem były tylko ich wysokie ceny. Oczywiście, jak na realia naszego biednego kraju. Mimo bardzo uciążliwych warunków dojazdu z Łodzi i horrendalnie drogich kosztów takiej „wycieczki”, bywałem w tych sklepach wielokrotnie. Czasami, podczas zakupów, spotykałem Sławka Wróblewskiego, który zaopatrywał własny punkt handlowy w Gdańsku (Comics Universum) z tych samych źródeł.

Kupowanie komiksów zagranicznych, w ubiegłym wieku, nie należało do najłatwiejszych czynności. Wiązało się zawsze ze żmudną pracą i pochłaniało znaczne środki. Natomiast potencjalny zysk często był lokowany w nowym towarze. Dlatego niezmiernie trudno można było wycofać się z komiksowego interesu na własnych warunkach. Nie znam nikogo, komu się to udało :( Oczywiście kłopoty związane z handlem rzadko znajdowały zrozumienie u odbiorców. Kupujących interesowały wyłącznie jak najniższe ceny, a nie problem sprowadzania ilustrowanych rarytasów. Tak jakby atrakcyjne komiksy rosły na drzewach, w sadzie pod miastem :( O innych sposobach zdobywania unikalnych wydawnictw zapewne napiszę jeszcze :)

Bez wątpienia, mój handel oryginalnymi komiksami, a w szczególności wysokie dla laików ceny, był ważnym powodem umieszczenia Witka po złej stronie mocy :( Większość mediów branżowych, słowami troli z Produktu lub AQQ, albo hejterów z internetowych forów, często zarzucała mi nadmierną zachłanność. A przecież ceny wydawnictw w moich ofertach, obiektywnie licząc, nie były wcale najwyższe. Te same tytuły były droższe chociażby w Comics Universum. Natomiast, na konwentowej giełdzie, niektórzy sprzedawcy za szczególne albumy żądali takich sum, o jakich nawet spekulantom się nie śniło. Jednak to ja nadal byłem tym „złym” handlarzem. Taka jest, w komiksowym getcie, cena popularności oraz troski o atrakcyjny towar :( W pewnym okresie można było kupić, w sieci sklepów EMPiK, oryginalne komiksy amerykańskie. Ceny pojedynczych zeszytów były podobne do moich. Tylko ja sprzedawałem wybrane, najlepsze historie mistrzów komiksu. Natomiast największy polski dystrybutor prasy oferował poślednie tytuły autorów drugiego sortu. Żaden domorosły krytyk nigdy nie zastanowił się, ile zachodu wymaga handel komiksami. Każda publiczna wypowiedź musiała piętnować zakusy wstrętnych handlarzy, czyhających na ciężko zarobione pieniądze biednych klientów. Zupełnie jak w „czasach komuny” :( Nieodżałowany Sławek Wróblewski obrywał cięgi od troli, za zbyt wysokie ceny. Lecz nikt nie pamiętał, że w czasach „posuchy komiksowej”, sprowadzał on poszukiwane albumy z Niemiec. Samodzielnie przygotowywał tłumaczenia w odrębnych broszurach. A całe zestawy oferował wygłodniałym, polskim czytelnikom, za odpowiednią kwotę oczywiście. O handlu komiksami na pewno napiszę jeszcze :)

Wojtek Birek został ulubieńcem łódzkiego środowiska komiksowego, między innymi dlatego, że chętnie pożyczał swoje komiksy młodym twórcom. Działo się to w czasach, kiedy dobry album był zjawiskiem niezmiernie rzadkim. Naturalnie było to, ze wszech miar, bardzo uczynne podejście do młodych artystów. Wiecznie spragnionych tajemnej wiedzy ilustrowanej. Za owe liczne zasługi edukacyjne Wojtkowi należy się chwała i medal! I to nie jeden ;) Tymczasem ja nigdy nie pożyczałem swoich komiksów obcym! Mimo usilnych próśb. Pozwalałem jedynie wybranym znajomym przeglądać zbiory w zaciszu mojego domostwa :) Czy kogoś takiego można lubić?

Kiedy zacząłem pracować przy Konwencie Twórców Komiksu zderzyłem się z wyjątkową niefrasobliwością niektórych młodych artystów. Również organizatorów łódzkiej imprezy. Zapewne trudno im było zapanować nad entuzjazmem, wynikającym z tworzenia tak poważnego eventu. Dlatego przygotowania kolejnych edycji nie obywały się bez potknięć organizacyjnych. Z natury jestem szczery, więc nie żałowałem młodym twórcom słów krytyki. Zabawne, że wielokrotnie przyznawali mojej surowej opinii rację. Lecz w duchu, mieli za złe, każde bolesne wskazanie błędu. Okazało się, że artyści nie tolerują żadnej krytyki. Nawet konstruktywnej. Wielokrotnie przekonałem się o tym na własnej skórze :(

Poza tym, byłem w środowisku obcy. Dookoła sami artyści. Przynajmniej licealiści plastyczni ;) Co w takiej grupie robił handlarz?! Mimo, że znałem wielu Conturowców na długo przed konwentem, nigdy nie darzyli mnie szczególnym zaufaniem :( Nawet kiedy poznali moje umiejętności, wiedzę i doświadczenie, woleli wybrać na lidera durnego osobnika z własnego środowiska. Ze smutkiem wspominałem czasy Łódzkiego Klubu Fantastyki Phoenix, którego członkowie spotykali się regularnie, nawet w stanie wojennym. W tamtej ekipie nikt nie zwracał uwagi na profesję lub wykształcenie klubowicza. Wszyscy byli równi! Lata później, jakże zazdrościłem Krakowskiemu Klubowi Komiksu równie skonsolidowanej gromady miłośników gatunku. Naturalnie, w każdej zbiorowości różnych charakterów zdarzały się czasami spory, a nawet ostre kłótnie. Ale zazwyczaj, w obliczu poważnych wyzwań, ekipa stawała się zwarta i wspólnie realizowała każde zadanie. Być może, łódzka wspólnota twórców również dobrze czuła się we własnym gronie. Ja byłem dla nich zawsze obcy. Natura nie znosi obcych :(

Zapewne, w kontaktach z lokalnym środowiskiem przeszkadzał mój donośny sposób wysławiania. Teraz już wiem, że był to początek głuchoty. Jednak w tamtych czasach, każda moja uwaga podczas konwentu, wypowiadana normalnym, spokojnym głosem, brzmiała bardzo głośno i kategorycznie. Niemal jak krzyk, rozkaz lub groźba. Tego nikt nie lubi :( Wielokrotnie zwracano mi na ten problem uwagę. Lecz nigdy nie potrafiłem mówić „szeptem” :(

Zawsze starałem się działać według reguł przyjętych w społeczeństwie człowieków. Wydawałoby się, dla wszystkich jednakich. Dlatego od początku konkursu konwentowego denerwowało mnie podejście łódzkich twórców komiksów oraz ich znajomych do regulaminu eventu. Niepisaną zasadą stało się przyjmowanie prac konkursowych grubo po oficjalnym terminie. Pamiętam jeden komiks, który rysownik tworzył w galerii wystawowej dzień przed imprezą! W jakim świetle takie nadużycia stawiały organizatorów ogólnopolskiego konkursu? Niestety, moje uwagi lokalni artyści zazwyczaj kwitowali milczeniem, albo wykręcali się kuriozalnymi tłumaczeniami. Dopiero po latach protestów, kiedy zostałem kuratorem wystawy i umieściłem prace maruderów na specjalnej „ekspozycji pozakonkursowej”, chora sytuacja uległa poprawie. Lecz swoim desperackim czynem zyskałem wielu kolejnych, śmiertelnych wrogów :( Pisałem o tym w „13lat prowizorki”. Wcześniej jednak, kiedy na krótki okres zmieniono zasady oceny konkursowych prac, łódzcy autorzy młodszej generacji, którzy stanowili liczne grono w Akademii Komiksu, potraktowali konkurs jak plebiscyt i głosowali wyłącznie na „swoich”. Bez względu na jakość ocenianych prac. Ukrócenie tego procederu również nie przysporzyło mi przyjaciół :(

W międzyczasie, broniłem jeszcze wizerunku łódzkiej imprezy w mediach. Wielokrotnie wdawałem się w polemiki z krytykami, a raczej trolami, z całego kraju. Przeważnie moje wypowiedzi były klarowne, pełne celnych argumentów. Lecz swoje opinie przedstawiałem w bardzo ostrym tonie. Niewielu adwersarzy sprostało takiej wymianie poglądów. Natomiast większość chętnie dopisała Witka do „czarnej listy” :(

Pod koniec wieku stała się rzecz straszna ;) Kiedy większość Conturowców uciekła z Łodzi do wielkiego świata, a pozostali nie chcieli dłużej babrać się w bagnie przygotowań, przejąłem kierowanie konwentem. I zmieniłem nazwę imprezy na festiwal. W moim mniemaniu, bardziej adekwatną do charakteru łódzkiego eventu. Natomiast w kolejnych latach rozwinąłem znacznie potencjał konwentu. W normalnym kraju podobne działania przysporzyły by rzeszę zwolenników. Ale w Polsce było odwrotnie :(

Kolejnym „cierniem w oku” notorycznych malkontentów były moje działania wydawnicze. Zawsze przez autorów byłem utożsamiany z konkursem komiksowym. Przecież stworzyłem oraz wydałem pierwszy katalog konwentowy oraz redagowałem wiele kolejnych. Moje powiązania z konkursem stały się przyczyną licznych nieporozumień związanych z przygotowaniem tego eventu. Tymczasem wszelką odpowiedzialność ponosił główny organizator imprezy, czyli Łódzki Dom Kultury. Brak właściwej obsługi twórców, biorących udział w ogólnopolskim konkursie, to wyłącznie efekt pracy zatrudnionych w tej instytucji osób. Ale ja byłem „twarzą” konwentu, a następnie festiwalu przez lata. Do mnie więc kierowano wszelkie pretensje :(

Nieporozumienia pojawiły się również przy okazji mojej kolejnej inicjatywy wydawniczej. Tym razem w sferze dystrybucji Komiks Forum. Niestety, jako osoba prywatna nie mogłem skutecznie rozpowszechniać mojej antologii. Dlatego czasami zdawałem się na pomoc znajomych firm, lub dystrybutorów. Z różnym, często negatywnym skutkiem. Natomiast odpowiedzialność, za czyjeś błędy i niedociągnięcia, zawsze ponosił nieświadomy redaktor naczelny :( O problemach związanych z wydawaniem Komiks Forum napiszę jeszcze.

Pamiętam pierwszą i chyba jedyną recenzję Komiks Forum. Byłem z tego wydawnictwa bardzo dumny, zważywszy w jakim okresie pojawiło się na rynku. Oraz ile wysiłku kosztowało mnie tworzenie tej publikacji. Tymczasem recenzent, w pierwszych słowach swojego tekstu, napisał że wcześniej znał mnie jedynie, jako twórcę pierwszej flejmy w środowisku komiksowym (cytuję z pamięci). Chodziło mu zapewne, o moją zdecydowaną reakcję na kłamliwy list niejakiego Ciszaka, opublikowany kiedyś w AQQ. Choć recenzja antologii była w sumie bardzo pozytywna, to jej wstęp nie był za bardzo budujący. Ale w innych mediach zdarzały się ostrzejsze epitety. Nazywano mnie pieniaczem, cholerykiem, oszustem a nawet złodziejem. Czy któreś z tych określeń było zasadne? Aby poznać prawdę, wystarczy zapytać dowolną osobę, która znała mnie osobiście.

Nadszedł rok 2004. Sobieraj, kierownik domu kultury, „opiekun” festiwalu, wybierał się na zasłużoną (lub nie) emeryturę. Nie było wiadomo, kto po nim przejmie schedę zarządcy eventem. Pierwsze spotkanie osób, które w ostatnich latach pomagały czynnie w organizacji łódzkiej imprezy, zakończyło się decyzją o podtrzymaniu mojego kierownictwa. Nie zabiegałem o to, ponieważ miałem świadomość, ile przede mną będzie niewdzięcznej pracy organizacyjnej, której miałem już serdecznie dość! Lecz nie było wtedy innych chętnych do tej roboty :( Na szczęście stało się inaczej. Nagle powstało z martwych stowarzyszenie Mamuta, które za jeden z celów obrało przygotowanie kolejnego eventu. Ja byłem częściowo zadowolony. Ale to inna historia, o której napiszę jeszcze :)

W pierwszych latach nowego dyrektoriatu festiwalowego nie chciałem narzucać się z pomocą. Skoro bezpodstawnie zostałem wyrzucony z grona organizatorów, nie powinienem pchać się do pracy. Miałem cichą nadzieję, pomny wcześniejszych zdolności nowych orgów, że ten komitet wkrótce rozpadnie się pod ciężarem obowiązków i brakiem doświadczenia. Nie myliłem się. Lecz obserwowanie powolnego rozpadu łódzkiej imprezy nie było wcale przyjemne. Poza tym, żal mi było znaczącego składnika konwentu, komiksowej giełdy, której byłem twórcą i wieloletnim organizatorem. Łódzki event toczył się przez kilka lat siłą rozpędu, wyłącznie dzięki wiernym fanom komiksu. Aż w końcu, po długiej chorobie, zaproponowałem orgom objęcie przeze mnie opieki nad strefą targową festiwalu. O tym na pewno, nie raz napiszę jeszcze :)

Nadal byłem sam, obcy. Mimo, że dyrektoriat odkrył wreszcie możliwość korzystania z pracy darmowych wolontariuszy. Bez żadnej pomocy, skutecznie realizowałem powierzone mi zadania, którym wcześniej nie mogły sprostać panie sekretarki z eŁDeKu. Oczywiście, nigdy nie ukrywałem ironicznego stosunku do nowych orgów. W ich mniemaniu, podczas przygotowań do konwentu, często „szukałem dziury w całym”. Dlatego ciągle musiałem udowadniać obiektywną zasadność moich argumentów. Dopiero pod wpływem logicznej perswazji dyrektoriat raczył przyznawać mi rację. Ale czy megaloman może polubić mądralę, który ma zawsze rację? :( Zapewne podkreślanie, że moje rozwiązania problemów są lepsze, bardziej efektywne, nie było wtedy doceniane przez orgów. Również swobodne operowanie krytyką konstruktywną oraz wytykanie błędów pozostałym organizatorom, które wynikało z dbałości o każdy szczegół, nie było mile widziane. Owe dość siermiężne działania motywacyjne wynikały z chęci stworzenia najlepszej imprezy komiksowej na świecie. Lecz jednocześnie moje uwagi wyprowadzały z równowagi nawet najbardziej leniwych orgów. Mimo to, przez lata tolerowano obecność „marudnego Witka” w gronie twórców kolejnych festiwali. Ponieważ byłem najlepszy i niezastąpiony ;) A może dyrektoriat nie miał innego, tak doświadczonego woła do pracy :(

Wszystkie powyższe przyczyny powstania „Legendy o złym Witku” nijak się mają do możliwości rozpowszechnienia owej bajki w rodzimym gettcie komiksowym. Działo się to oczywiście na imprezach gromadzących fanów literatury obrazkowej. Podczas których mogli osobiście spotkać się oraz swobodnie wymienić poglądami różni działacze środowiska: twórcy i krytycy, komiksolodzy i dziennikarze, ale również trole i hejterzy. Ja w tym samym czasie, jeśli byłem obecny na evencie, zawsze karnie stałem przy swoim kramiku z komiksami. Jakże oddalonym, od potężnej sfery opiniotwórczej :( Nie mogłem więc skutecznie wyjaśniać kłamstw, fejków lub nieporozumień, ani polemizować z często durnymi argumentami strony negatywnej. Skutkiem tego, w środowisku powstało wiele niepochlebnych opinii, bajek i legend dotyczących mojej osoby. Czy były prawdziwe? W większości nie. Można jednak, w prosty sposób, wyrobić sobie własny pogląd. Wystarczy przejrzeć moje wpisy na blogu. Co prawda, poruszane w tekstach problemy zabarwione są emocjonalnie. Wszak dotyczą mojej osoby, więc czasami trudno mi jest zachować chłodny obiektywizm. Jednak opisywane sytuacje oraz przytaczane suche fakty są neutralne, bezstronne. A chyba to właśnie one opisują właściwie obraz rzeczywistości. Na ich podstawie każdy czytelnik mojego bloga zapewne lepiej pozna „złego Witka”.

Nie piszę o genezie powstania mitu złego Witka dlatego, że mi on przeszkadza. Zdążyłem już przyzwyczaić się do chorego postrzegania mojej osoby. Jednak owe fałszywe opinie rzutują na inne moje działania, tworząc nieprzychylny klimat. Zdaję sobie sprawę, że podobny mechanizm inwersji, jest często w różnych środowiskach miarą popularności bohatera. Na pewno jednak sprawia przykrość bezzasadnie krytykowanemu ludziowi :(

Tekst ten został napisany człowiekiem. Ale obrazek „odwaliła” SI :)

PS. Niespecjalnie lubię pisać o sobie. Ale Legenda... musiała powstać, jako kontrapunkt kolejnych wpisów oraz przyszłej książki, kontynuacji historii łódzkiego Festiwalu Komiksu.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom

września 20, 2024

Powrót Inkwizycji

Bardzo rozbawiła mnie żywiołowa dyskusja około festiwalowa, dotycząca Sztucznej Inteligencji. Wielu tzw. artystów oburzało się na przygotowanie, podczas łódzkiej imprezy komiksowej, warsztatów wykorzystania SI przy pracy nad komiksem. A na czele buntu stanęła Kasia, która zagroziła, że jeśli Sztuczna Inteligencja będzie w programie, to jej naturalna nie postawi na evencie nawet stopy :) Mój komentarz, że SI to tylko kolejne narzędzie w warsztacie artysty spotkał się z dość agresywną reakcją innego, znanego twórcy komiksów. Żalił się, że dzięki chałturom „odwalanym” przez darmową SI wielu jego znajomych straciło pracę :(

Niestety, takie są koszty postępu. Za jego sprawą wcześniej stracili pracę dorożkarze, których zastąpili kierowcy taksówek. Oni też wkrótce zostaną wyeliminowani przez autonomiczne pojazdy :( Co dzisiaj robią panie telefonistki z centrali, zastąpione automatami? Przykłady rozwoju cywilizacyjnego, dzięki któremu różni ludzie stracili pracę, mógłbym jeszcze długo mnożyć. Najzabawniejsze jest to, że Sztuczna Inteligencja nie wymyśliła się sama. Zrobił to człowiek. Widocznie SI była mu do czegoś potrzebna :)

Pamiętam jak kiedyś, jeszcze przed erą komputerów, mój znajomy, znany grafik wspominał, że jednym z trudniejszych zadań w szkole plastycznej było pokrycie powierzchni jednolitym kolorem, bez plam i zacieków. Obecnie program graficzny robi to samo w sekundy, po kilku pacnięciach palcem w ekran. Więcej czasu zajmuje wybór odpowiedniego koloru, niż sama procedura. Ponieważ wszystkie żmudne czynności, tak nielubiane przez człowieków, wykonuje algorytm. Ale każdy program, obojętnie, prosty czy wysoce skomplikowany, został stworzony przez człowieka. Jak wszystkie jego narzędzia. Nawet jeśli proces tworzenia zostaje na pewnym etapie zautomatyzowany, w taki sposób, że trudno pojąć mechanizm jego działania, to zawsze na początku kreacji jest człowiek!

Bezrozumni twórcy zarzucają SI bezprawne korzystanie z Internetowych baz danych, jako źródła inspiracji. A czy ktokolwiek sprawdził skąd pochodzi pierwowzór „sztucznego” dzieła? Czyje prawa własności naruszył „cyfrowy” artysta? Najłatwiej jest być na Nie ;) Zwłaszcza, jeśli występuje się w tłumie. Tak czynią tylko głupcy :(

A przecież człowieki działają na podobnej zasadzie, co SI. Tylko każda czynność kreatywna, tworząca nowe dzieło, zajmuje im znaaacznie więcej czaaasu. Najpierw muszą poznać ogólne zasady. Nauczyć się właściwego używania narzędzi. Czy aby później, podczas swojej pracy kreatywnej, nie korzystają z inspiracji dorobkiem innych uznanych twórców? Zwłaszcza, jeśli to robią nieświadomie? Przecież lata żmudnej nauki, doświadczenia życiowe muszą pozostawić w głowie jakieś wzorce. Wszak wszystko już było ;) Po co więc wywarzać otwarte drzwi.

Pod koniec lat .80 ubiegłego wieku, kiedy wzrosły możliwości cyfrowej obróbki dźwięku, bardziej kreatywni muzycy zaczęli korzystać w swoich utworach z gotowych sampli. Unikalnych dźwięków lub fragmentów utworów innych wykonawców. Czyje prawa naruszali wtedy? Obecnie takie działania traktowane są jak artystyczna oryginalność. I nikt nie obrusza się, kiedy artyści czerpią ze źródeł cudzej twórczości. Podobnie „oryginalne” działania miały również wielokrotnie miejsce w sztukach plastycznych.

A przypominacie sobie historię „Klossa”. Kolesia, który zeskanował zeszyty popularnej serii komiksowej. Następnie, korzystając ze „zdobytych” ilustracji oraz niepublikowanej obrazkowo przygody agenta wywiadu, stworzył nowe „dzieło”. Facet został gwiazdą (a raczej kometą) łódzkiego Festiwalu Komiksu, organizowanego przez Mamuta oczywiście. Nie było wtedy jeszcze SI. Natomiast nowy „oryginalny” autor, człowiek z krwi i kości, wykazał się nad wyraz zabójczą artystyczną kreatywnością. Napiszę o tym jeszcze :)

Być może utrata pracy przez grafików, jest efektem darmowej alternatywy SI. A może twórcy byli za dobrzy (zbyt kosztowni) dla pracodawcy. Zleceniodawca potrzebował mniej wyrafinowanego produktu. Może graficy chcieli zarabiać „kokosy” na banalnych chałturach, z którymi poradzi sobie nawet najgłupsza Sztuczna Inteligencja. Ja również wykonuję czasami specyficzne prace graficzne dla wymagających klientów. Jestem pewien, że w prostszych robotach zastępuje mnie Czat-GPT. Ale nie skarżę się. Bo wiem, że ewolucji na pewno nie zatrzymam. Wolę świadomie korzystać z nowych możliwości, miast utyskiwać na postęp techniki w szeregach inkwizycji.

Kasiu Nie brnij dalej tą drogą ;) bo tylko ułatwiasz życie festiwalowym orgom. Wszak oni niczego tak nie lubią bardziej, niż rezygnacji z kolejnych punktów programu :) Przecież fasadowe zadanie zostało już wykonane. Pojawiła się zajawka o warsztatach, w konwentowych kanałach medialnych. A że spotkanie się nie odbędzie, to nie ich wina. Vox populi... Swoim protestem Kasiu wzbudziłaś tylko śmieszność u przyszłych pokoleń twórców komiksów i oczywiście lawinę lajków od pozostałych płaskoziemców. Zapewne o to właśnie Ci chodziło :)

Tekst ten został napisany człowiekiem.

PS. Obrazki z Mamutem, które użyłem na blogu, zamówił dla mnie na Czacie-GPT kumpel, grafik posiadający własną firmę reklamową. Lecz również entuzjasta Sztucznej Inteligencji. Mimo to, nie narzeka na brak zleceń. Bo jest lepszy od SI :)

Natomiast powyższą ilustrację wykonałem sam, metodą „promptowania”. Czyli sposobem, jakim obecnie działa SI. Tło jest fragmentem rysunku Przemka Truścińskiego, z okładki pierwszego Komiks Forum. Natomiast pozostałe dwa elementy, to materiały wyguglane z Internetu na zwroty: „caligraphy brush” oraz „cartoon eyes”. Samo wyszukanie odpowiednich obrazków zajęło mi godzinę. Kolejną ich opracowanie. A chciałem tylko prostą ilustrację do krótkiego, niekomercyjnego tekstu. Pomysł miałem wcześniej w głowie. Pozostała tylko realizacja. Sztuczna Inteligencja zrobiła by to samo w sekundę. Eliminując, w miedzyczasie, tysiące projektów nie spełniających wymagań algorytmu :)

września 14, 2024

Numer pierwszy

Trzydzieści lat temu na Ogólnopolskim Konwencie Twórców Komiksu w Łodzi pojawił się pierwszy numer antologii Komiks Forum. Było to pierwsze, wydane drukiem niezależne wydawnictwo prezentujące prace młodych twórców historii obrazkowych. Publikacja ukazywała się nieregularnie. Dość często zmieniał się nominalny wydawca. Ale redaktor zawsze był ten sam :) Do 2010 roku światło dzienne ujrzało piętnaście edycji antologii. Czasami były to monografie, poświęcone twórczości jednego autora lub grupy środowiskowej. Nierzadko publikacja towarzyszyła łódzkiemu konwentowi, będąc katalogiem konkursu komiksowego. W Komiks Forum debiutowało wielu autorów. Na kartach wydawnictwa pojawiały się najciekawsze prace rodzimych twórców, ale też zagraniczne. Jestem pewien, że antologia odcisnęła wyraźny ślad w historii polskiego komiksu. Jednak niewielu miłośników literatury obrazkowej jeszcze o niej pamięta :(

Włożyłem w to przedsięwzięcie dużo wysiłku i środków własnych. Dlatego lubię myśleć, że moja inicjatywa miała znaczący wpływ na polskie niezależne publikacje komiksowe z połowy lat .90 ubiegłego wieku. Czy tak było naprawdę? Nie badam historii własnych dokonań we wspomnieniach środowiska. Moja wiedza na temat śladu antologii w sieci jest również znikoma. Oczywiście można o Komiks Forum dowiedzieć się nieco na moich stronach (komiksforum.pl oraz komiksforum.blogspot.com). Natomiast w Wikipedii sam musiałem przeredagować wcześniejszy wpis jakiegoś dyletanta, bo zamieścił niemal same bzdury. Jakaś informacja o Komiks Forum jest nadal obecna w archiwach starych witryn komiksowych. Począwszy od WRAKa, na Gildii skończywszy. Na pewno, nieoficjalne kopie publikacji dostępne są na Chomiku. Natura nie znosi próżni ;) Aczkolwiek, kiedy na warszawskich targach książki zapytałem znanego mi wydawcę „Historii polskiego komiksu” (jakoś tak), czy w którymś tomie wydawnictwa jest wzmianka o Komiks Forum. Odpowiedział, że nie :( Ale to chyba nic dziwnego, skoro moja antologia przez piętnaście lat doczekała się jedynie połowy recenzji. Połowy, nie całej! Ponieważ jej autorem był scenarzysta komiksu opublikowanego w moim wydawnictwie. Wszelako dopiero brak jakiegokolwiek śladu Komiks Forum na ekspozycji historycznej Centrum Komiksu i TePe zrobił na mnie wrażenie. Zważywszy na fakt, iż owa łódzka instytucja publiczna czerpie garściami informacje z historii rodzimego ruchu komiksowego. A przecież Komiks Forum był pierwszą niezależną, komiksową inicjatywą wydawniczą stworzoną w Łodzi (przez rodowitego łodzianina). Prezentował prace autorów z łódzkiego środowiska twórców komiksu. Wielokrotnie był również wizytówką łódzkiego festiwalu komiksu, który to event CKiTP otoczyło „opieką”. A jej „szef” debiutował niegdyś w antologii. Obecnie dzieli nas różnica zdań. Ale tuszowanie mojego wkładu, w liczne inicjatywy komiksowe, świadczy jedynie o wyjątkowej małostkowości dyrektora tej publicznej placówki kultury oraz próbie fałszowania historii. Jednak bardziej zasmuca mnie fakt, iż ów niecny proceder dzieje się na oczach miłośników komiksu, za niemym przyzwoleniem środowiska :(

Kiedy nasz kraj odzyskał wolność po latach i zniknęła cenzura, w wielu obszarach kultury objawiła się mnogość inicjatyw twórczych. Również autorzy komiksów mogli wreszcie swobodnie rozpowszechniać swoje prace. W tamtym czasie nie było niezależnych publikacji wydawanych drukiem. Niezależnych, czyli realizowanych środkami autorów, entuzjastów albo grup twórczych. Druk komiksów był metodą dość kosztowną, ponieważ wymuszał stosowanie sporych (jak na tamte czasy) nakładów. Wiązało się to z poświęcaniem na każdą publikację znacznych środków, na które stać było tylko bogatych wydawców. Toteż większość amatorów powielała swoje rysunkowe prace jedynie za pomocą kserografu.

Na początku lat .90 ubiegłego wieku nastąpiła epoka Xerofurii. Wtedy każdy autor mógł dość łatwo powielić swój komiks. Rozpowszechnić go w nakładzie kilku, bądź kilkunastu egzemplarzy. Nagle pojawiła się lawina różnorodnych publikacji z obrazkowymi historiami. Jednak wszystkie miały jeden wspólny mianownik, niską jakość druku. W tamtym czasie, punkty ksero dysponowały wyłącznie urządzeniami z „drugiej ręki”. Używane maszyny były przeważnie importowane z Zachodu prywatnym sumptem, przez rzutkich rodaków. Mimo to, nadal były one bardzo drogie dla usługodawców, więc naprawiano je mozolnie, dopóki nie rozpadły się ze starości. Ówczesne kserokopiarki pracowały wyłącznie metodą optyczną, przenosząc ślad kopii za pomocą wyłącznie czarnego proszku (toneru). Wtedy jeszcze nie używano kolorowych, ani laserowych drukarek. Oczywiście, nie znano również druku cyfrowego. Toner do kopiarek był szczególnie cenny. Ponieważ sprowadzano go za „prawdziwe” pieniądze, więc był drogi. Nie wpływało to znacznie na cenę kopii podczas powielania dokumentów lub książek. Albowiem gęstość druku na takich kartkach zazwyczaj nie przekraczała pięciu procent zaczernienia (zużycia toneru). Natomiast młodzi artyści uwielbiali stosować w swoich pracach duże połacie czerni. Dlatego kopie rysunków w tych miejscach często świeciły bladą szarością, zaoraną jedynie smugami z resztek proszku. Można się było dogadać z kopistą w sprawie lepszej jakości wydruku. Ale wtedy cena powielonej strony była zazwyczaj wyższa :(

Ja również uległem możliwości taniego kopiowania prac graficznych. Zawsze chciałem mieć kopie rysunków i komiksów które mi się podobały. Nie było wtedy Internetu, ani tym bardziej olbrzymiej bazy ilustrowanej treści, która obecnie go wypełnia. Wcześniej grafiki reprodukowałem jedynie analogowym aparatem fotograficznym, tworząc slajdy, albo odbitki na specjalnym papierze. Kiedy zostałem jednym z organizatorów Ogólnopolskiego Konwentu Twórców Komiksu nadarzyła się okazja wykorzystania mojej wiedzy poligraficznej ;)

Co roku, na konkurs komiksowy towarzyszący konwentowi, przysyłano wiele prac. Zdarzały się wśród nich dobrze narysowane, bardzo ciekawe historie. Jednak nie miały one wtedy wielkich szans na promocję. Duże wydawnictwa nie były zainteresowane nowym polskim komiksem. A mniejsze... Nie było żadnych. Zresztą cała oferta komiksowa była, w tamtych latach, bardziej niż skromna. Żal mi było fajnych opowiadań, które po konwencie trafiały z powrotem do szuflady autora. Dlatego postanowiłem wydawać katalog wystawy konkursowej. Niestety, Łódzki Dom Kultury, w którym odbywała się cała impreza, nie był zainteresowany moim pomysłem. Zdecydowałem więc opublikować najciekawsze według mnie prace własnym sumptem. Tak oto w 1992roku powstał pierwszy katalog konwentowy. Wydałem go w nakładzie 60 egzemplarzy metodą kserograficzną. Miał 48stron objętości, w formacie A4. Dziesięć kopii od razu zabrał eŁDeK, a pozostałe rozeszły się wśród miłośników komiksu :)

...mój pierwszy katalog konkursu konwentowego - jesień 1992

Pracy przy publikacji było sporo. Wykonałem ją metodą analogową oczywiście. Katalog miał być w formacie A4, więc do zrobienia makiety potrzebowałem kilku arkuszy kartonu formatu A3, metalowej linijki, ostrego nożyka i dobrego kleju. Najpierw jednak wyszukałem w miarę dobry punkt kserograficzny. Na szczęście, znalazłem go w okolicy eŁDeKu, na ulicy Traugutta. Dogadałem się co do ceny kopii z prowadzącą zakład bardzo miłą panią, która wtedy jeszcze lubiła komiksy ;) Następnie musiałem przygotować poszczególne strony do montażu na makiecie. Plansze na konkurs (same oryginały) przysyłano w formacie A3. Ja musiałem je zmniejszyć do A4, bo taki miał być katalog. Ale różni autorzy w swoich komiksach stosowali różne wielkości marginesów, albo żadnych nie używali. Ja natomiast powinienem dostosować prace do jednolitego szablonu i możliwości wydruku. Dlatego mierzyłem każdą stronę linijką i kalkulatorem przeliczałem odpowiedni procent pomniejszenia do wymogów makiety. Zabawne, że przyszli redaktorzy katalogu konwentowego nie zaprzątali sobie głowy tym problemem wcale :( Tylko kto na ten „drobiazg” zwracał wtedy uwagę? Kiedy wreszcie zmontowałem makietę nastąpił właściwy proces kserodruku, który trwał chyba dwa dni. Musiałem wpasować się w inne, liczne zlecenia miłej pani. Ale na szczęście, czas pracy dla mnie wcześniej zarezerwowałem :) Później zostało jeszcze tylko kolejno poskładać kartki. Zbindować je i zeszyć. A całą publikację równo przyciąć, żeby wyglądała estetycznie. Zrobiłem to własnoręcznie linijką i nożykiem. Każdy egzemplarz osobno :!

Po sukcesie pierwszego katalogu wystawy konkursowej, eŁDeK zdecydował się na finansowanie tej publikacji w kolejnych latach. Komiksy nadal były kserowane, ale już siłami domu kultury. Natomiast okładkę katalogu wydrukowano. Ostateczny montaż i oprawę powierzono drukarni niskiej jakości, jednak powiązanej dziwnymi układami z eŁDeKiem. Format i objętość publikacji pozostały bez zmian. Ale jej nakład zwiększono. Podobno do stu egzemplarzy. Nigdy nie miałem szansy by to potwierdzić.

...pierwsze katalogi konkursu konwentowego - lata 1992-93

Katalog konwentowy redagowałem do 1994roku, kiedy to poróżniłem się z kierownikiem domu kultury, ponieważ chciałem zwiększyć objętość wydawnictwa oraz wymagałem przynajmniej jednego egzemplarza dla każdego autora drukowanego komiksu. Sobieraj nie chciał się na to zgodzić i przez kolejne trzy lata katalog redagował ktoś inny. Z jakim skutkiem? W mojej ocenie, wielu kiepskich komiksów nie powinno być tam wcale. Zaniżały bowiem znacznie poziom całości. Ale redaktorowi bardziej zależało na przedstawieniu własnej wizji layoutu publikacji, niż na właściwej prezentacji prac konkursowych. Poza tym, materiały komiksowe były tak fatalnie przygotowane, że współczułem autorom zrujnowania efektu ich pracy. Ale to już nie była moja bajka.

Katalog wystawy konkursowej z 1994roku został wydany w dwóch wersjach. Pierwsza, oficjalna była składana na komputerze pod dyktando nowego redaktora i została wydrukowana w „ulubionej” drukarni eŁDeKu, w nakładzie 300egzemplarzy. Pięćdziesiąt z nich miało mieć dodatkowe szesnaście stron wybranych przeze mnie komiksów. Środkową wkładkę zrobiłem tradycyjną metodą :) Druga wersja katalogu posiadała już właściwy układ stron i prawidłowy montaż. Bez zbędnych ozdobników „artystycznych”. Miała zaprojektowaną przeze mnie okładkę i 64strony objętości. Publikację wykonałem sam, a rysunkowe plansze powieliłem kserograficznie w znikomym nakładzie. Zabawne, że jakość prezentowanych komiksów w mojej, kserowanej wersji katalogu była lepsza niż forma prac drukowanych profesjonalną metodą. Zwyciężyło moje doświadczenie oraz stosunek do wykonywanej pracy. Klientom również moje katalogi bardziej się podobały. Potwierdziło to starą zasadę, że nie wystarczy mieć dobrego narzędzia do pracy. Należy też wiedzieć, w jaki sposób go używać :)

...dwie wersje katalogu konkursu konwentowego z roku 1994

Wcześniej jednak zapragnąłem sam wydawać komiksy które mi się spodobały. Nie tylko prace konkursowe. Chciałem wykorzystać do tego celu druk offsetowy. Technikę, która gwarantowała lepszą jakość powielanych grafik niż ówczesne kserokopiarki. Należało więc znaleźć dobrą firmę, która by się podjęła drukowania komiksów. W tamtych czasach nie było to łatwe. Dużych, państwowych drukarni nie brałem pod uwagę. Ponieważ zainteresowane były wyłącznie wysokimi nakładami publikacji. Pozostawały mniejsze firmy prywatne. Ale one też nie chciały podejmować się pracy przy nakładzie mniejszym niż tysiąc egzemplarzy. Zawsze zasadniczym problemem był wysoki koszt przygotowania materiału do druku. Znacznie rzutował on na finansowanie przedsięwzięcia. Najpierw trzeba było naświetlić kliszę, o wielkości strony, w odbiciu lustrzanym. Służyła ona do wykonania metalowej płyty offsetowej, niezbędnej w procesie druku. Cena takiej usługi była już wysoka w przypadku jednego koloru. Natomiast koszt przygotowania strony barwnej był czterokrotnie większy. Dlatego tylko raz, w całej historii wydawanych przeze mnie komiksów, w niewielkim zakresie, zdecydowałem się na podobną fanaberię wewnątrz antologii. Naturalnie, okładki wydawnictwa musiały być z czasem kolorowe. Taki był wymóg rynku. Obecnie pomijany jest kliszowy etap przygotowalni. Naświetlane są od razu płyty offsetowe. Oczywiście zawsze, przed naświetleniem materiału, trzeba zaprojektować i zmontować całą publikację. Kiedyś makietę robiło się ręcznie, teraz używamy komputera oraz programu DTP (Desk Top Publishing). Oba sposoby wymagają czasu, sporego nakładu pracy, lecz przede wszystkim umiejętności :) Tym razem wybrałem komputer.

W znalezieniu dobrej drukarni pomógł mi kolega z branży reklamowej. Nie było to łatwe, ponieważ małych firm drukarskich nie było wtedy wiele. Wszelako większość była mocno obłożona prostymi zleceniami, więc średnio dbała o jakość druku. W moim przypadku, drukarze po raz pierwszy pracowali z komiksami. Długo musiałem im tłumaczyć, że zależy mi na głębokiej czerni, bo młodzi artyści uwielbiają ten kolor. Ale odpowiednią jakość publikacji drukarze uzyskali dopiero przy drugim numerze antologii :( Po moich licznych uwagach, żeby nie żałowali farby. Makietę pierwszego Komiks Forum opracowałem na komputerze. Jednak do wykonania naświetleń wybrałem jeszcze tańszą metodę. Mianowicie, w tamtych czasach, żeby znacznie zaoszczędzić na kosztach, „naświetlenia” wykonywano na drukarkach laserowych. Miały one niższą rozdzielczość, ale wystarczającą jakość wydruku. Lustrzane odbicie strony najczęściej robiono na kalce technicznej. Rzadziej korzystano z przezroczystej folii. Ja zdecydowałem się na specjalny papier polimeryzowany, który był niemal tak przezroczysty jak kalka techniczna. Ale jednocześnie miał bardziej jednorodną strukturę i lepiej krył duże aple czerni. Zatem do reprodukcji grafik nadawał się doskonale. Nie miałem jeszcze własnej drukarki laserowej, więc druk makiety zleciłem zaprzyjaźnionej firmie. Koszt przygotowania materiału był znacznie niższy, niż w naświetlarni. Natomiast bezcenny był widok drukarzy, którzy po raz pierwszy zetknęli się z tak nowoczesną technologią :) Bowiem nikt wcześniej nie przyniósł im publikacji z rysunkami składanej na komputerze i naświetleń przygotowanych na tak futurystycznym nośniku.

Pierwszy numer antologii Komiks Forum poświęcony był w całości pracom młodych twórców z łódzkiej, nieformalnej grupy Contur. Autorzy wcześniej zamierzali wydać podobną publikację. Lecz zdali się wyłącznie na pomoc chyba solidnego sponsora (wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeniowego „Westa”). Lecz do wydania komercyjnego magazynu komiksowego nie doszło. Ja miałem wtedy wolne środki. Wcześniej zamknąłem małe stoisko komputerowe w domu handlowym i sprzedałem wszystkie urządzenia, będące na jego wyposażeniu. Znałem też komiksowy rynek, więc miałem świadomość, że publikacja zawierająca prace młodych twórców (nawet genialnych) nie ma w sferze komercyjnej racji bytu. Mimo to, zaproponowałem Conturowcom wydanie ich komiksów. Autorzy historii obrazkowych „schowanych w szufladzie” przyjęli moją ofertę z radością. I tak narodził się pierwszy Komiks Forum :)

...pierwszy numer antologii Komiks Forum - jesień 1994

Jak zwykle, w antologii umieściłem opowiadania które mi się podobały. Oczywistym wyborem był „Latajączek” Tomka Tomaszewskiego. Wcale nie przeszkadzało mi podobieństwo do Moebiusowego Arzaka. Jeśli można czerpać inspiracje, to tylko z najlepszych wzorców. Później autor tego komiksu zmieniał styl rysunku wielokrotnie. Pewnie rozwijał się artystycznie. Myślę jednak, że gdyby poszedł drogą francuskiego mistrza zyskałby większe uznanie czytelników. Kolejną pracą był komiks Witka Domańskiego, którego tytułu nigdy nie mogłem zapamiętać. Jego ilustrowane historie również nie były dla mnie w pełni zrozumiałe. Ale zawsze charakteryzowały je niesamowite efekty wizualne oraz wysoki poziom graficzny. Przyznam, że bałem się komiksu „Ulice...” kolejnego autora. Prace Adama Radonia, które znałem wcześniej, miały ciekawe pomysły lecz bardzo niechlujną realizację. Ale tym razem twórca stanął na wysokości zadania i stworzył opowieść proroczą. Zabawny erotyk „Sexautomat”, Tomka Piorunowskiego, był przykładem dobrego opanowania frywolnego rysunku oraz świetnej znajomości języka komiksu. Piotrek Kania zawsze lubił rysować autoportrety. Dlatego w nowelce „Skłonności” przedstawił siebie w roli Batmana. Nagrodzony w konkursie konwentowym, humorystyczny short z rycerzykiem, Roberta Wagi, jest klasycznym przykładem „krótkiej formy komiksowej”. W antologii nie mogło zabraknąć fantastycznej historii Przemka Truścińskiego „Ładunek”. Ciekawej interpretacji motywu z aliensami. Natomiast zabawne shorty z ninjami, Piotrka Kabulaka, byłyby zapewne ozdobą każdego magazynu komiksowego. Wcześniejszych prac Piotra Zdrzynickiego nie znałem wcale. Dlatego jego ironiczny komiks był dla mnie miłym zaskoczeniem. Listę historii obrazkowych pierwszej antologii zamknęła impresja Marka Skotarskiego „Dzień piąty”.

Pokaźny zbiór komiksów uzupełniłem tekstem „Jak powstał Contur?”, o genezie utworzenia łódzkiej grupy rysowników. Zrobiłem również wywiad z Tomkiem Tomaszewskim. Chyba najbardziej płodnym twórcą komiksów w tamtym czasie. Naturalnie, w mojej publikacji nie zabrakło biogramów autorów prac oraz licznych ilustracji. Fantastyczny rysunek na okładkę, w klimacie swojego komiksu, wykonał Przemek Truściński. Antologia miała 48stron czarno-białych w formacie A4. Została wydrukowana w nakładzie 500egzemplarzy.

Pierwszy numer Komiks Forum ukazał się we wrześniu 1994roku. Premiera antologii nie była huczna, ale odbyła się podczas Ogólnopolskiego Konwentu Twórców Komiksu. Dzień przed rozpoczęciem imprezy udało mi się „wyrwać” z drukarni jeden egzemplarz mojego wydawnictwa. Na odbiór reszty komiksów umówiłem się kolejnego dnia, po południu. Pierwszy Komiks Forum był w stanie surowym, jeszcze nie obcięty. Ale kiedy pokazałem go Conturowcom, tak ucieszyli się publikacją własnych prac, że w szale oglądania przypadkowo rozlali jakiś napój na okładkę komiksu. Czym prędzej spłukałem resztki płynu pod bieżącą wodą i szybko osuszyłem papier. Nocą w domu przyciąłem egzemplarz do właściwego rozmiaru, linijką i nożykiem. Wyglądał dobrze, więc nazajutrz zawiozłem go na konwent. Na początku imprezy wpadłem na szczególny pomysł promocyjny. Podczas giełdy ogłosiłem, że posiadam pierwszy i na razie jedyny egzemplarz nowego wydawnictwa komiksowego. Powiedziałem też, że publikację będę sprzedawał po południu, kiedy odbiorę pozostałe komiksy z drukarni. Zażartowałem jeszcze, że jeśli w nocy drukarnia się spaliła, trzymam w ręku jedyny egzemplarz mojego wydawnictwa... I rozpocząłem licytację :) Naturalnie uzyskałem zamierzony efekt. Natychmiast wzrosło zainteresowanie Komiks Forum. Kiedy przywiozłem pozostałe komiksy z drukarni, antologia sprzedawała się jak ciepłe bułki :) Niestety, wtedy po raz pierwszy stałem się obiektem hejtu. Ulubionej rozrywki sfrustrowanych osobników z komiksowego getta. Mianowicie, jakiś idiota w swojej relacji z konwentu przeinaczył moje słowa. Napisał, że jestem cwaniak, dlatego chciałem nieuczciwie zarobić na klientach. Witajcie w polskim piekiełku :( Moja ówczesna giełdowa akcja była zabawą dla wszystkich, obecnych w tym miejscu, uczestników imprezy. Lecz dla jednego frustrata, jedynie możliwością „wbicia szpili”. Być może on sam licytował mój komiks. Ale nie chciał zbytnio przepłacić. Wtedy egzemplarz Komiks Forum kosztował pięć złotych (w przeliczeniu na PLN). Licytujący zapłacił jednak podwójną cenę (to straszne!). Był bardzo zadowolony, ponieważ otrzymał dodatkowo mój autograf (a rzadko się podpisuję). Ile obecnie może być wart naprawdę pierwszy Komiks Forum z moim autografem? Czy kogokolwiek oszukałem?

To był dla mnie dość trudny okres, z przyczyn osobistych. Ponadto, absorbowała mnie znacznie organizacja kolejnego łódzkiego konwentu. Jak zwykle brakowało pomocy wtedy, kiedy była ona najbardziej potrzebna. Kłótnia z Sobierajem, o katalog wystawy konkursowej, również nie była zbyt budująca. Wybrałem zły moment na prezentację mojej inicjatywy wydawniczej. Ale innego nie miałem. Ogólnopolski Konwent Twórców Komiksu był wtedy jedynym miejscem, aby efektywnie zaistnieć w światku komiksowym. Zdołałem jeszcze wykonać kilka koszulek promocyjnych, z wizerunkiem okładki pierwszego Komiks Forum. Jedną dałem Przemkowi Truścińskiemu, prosząc go, żeby koszulkę nosił podczas imprezy. Kolejne dwie przeznaczyłem na nagrody. Natomiast pozostałe sprzedałem na giełdzie. Co oczywiście nie uszło uwadze troli :( Na giełdzie również sprzedałem około stu egzemplarzy mojego wydawnictwa. Stało się to standardem przy każdym nowym numerze Komiks Forum. Cieszyłem się, że moje publikacje trafiły do wytrawnych czytelników i kolekcjonerów. Część egzemplarzy oczywiście rozdałem publikowanym w antologii autorom. Goście imprezy, publicyści i ludzie zawodowo zajmujący się komiksem także dostali po sztuce. Spełniłem w ten sposób, narzucony sobie, wymóg promocji autorów. Mimo tych wszystkich akcji, nadal miałem w paczkach większą część nakładu. Oczywiście, nie zwróciły mi się koszty realizacji Komiks Forum. Ale byłem zadowolony :)

Jaki wpływ miała moja publikacja na inne komiksy? Trudno powiedzieć, bo podobnych wtedy nie było. Wcześniej na rynku pojawiły się magazyny Awantura i Fan. Lecz za nimi stały znacznie większe pieniądze. Środki niezbędne do produkcji wysokich nakładów, aby zapełnić setki gazetowych lad w kioskach. Projekty te bez wątpienia miały charakter komercyjny. A fakt, że oba splajtowały w krótkim czasie, świadczy tylko o tym, że ich wydawcy nie znali się na komiksach i specyficznym rynku. Jedyna publikacja z historiami obrazkowymi, która dłużej utrzymała się w sprzedaży, to Komiks-Fantastyka. Ale magazyn ten miał duże wsparcie potężnych wydawców oraz redaktorów z wieloletnim stażem. Lecz przede wszystkim, znacznie ciekawszą ofertę dla czytelników. Zabiło go dopiero nadmierne hołubienie przecenianego autora starej daty :( Powiedzmy sobie szczerze. W tamtych latach, nie było na rynku miejsca dla wysokonakładowych publikacji promujących nowy polski komiks. Młodym autorom pozostawały jedynie wydawnictwa niezależne, fanziny. Komiksy wykonywane w niewielkich nakładach, za pomocą środków własnych fanów, albo samych twórców. Niewątpliwie było ich trochę. Jednak wszystkie powielane były wyłącznie za pomocą kserografu i zawierały prace o różnym poziomie wartości. Od ciekawych historii tworzonych przez sprawnych warsztatowo rysowników, po nędzne płody grafomańskiej twórczości. Ponadto ziny, aby zmniejszyć koszty druku, a jednocześnie powiększyć objętość broszury, ukazywały się przeważnie w niewielkim formacie A5. Dlatego prezentowane prace, znacznie pomniejszone, wyglądały dość kiepsko. Kreska w rysunkach często zanikała. A teksty w dymkach bywały nieczytelne.

Tu mała, lecz konieczna dygresja. Jedną z zasad, jakie rządzą tworzeniem komiksów, jest rysowanie kadrów w powiększeniu. Robią tak wszyscy znani mistrzowie gatunku. Taki rysunek, w skali publikacji, zyskuje na precyzji i jest bardziej przyjemny dla oka czytelnika. Tradycyjnie, europejskie albumy komiksowe mają format zbliżony do A4 (wysokość strony ok. 30 centymetrów). Dlatego oryginalna plansza powinna być większa. W konkursie konwentowym przyjęto dwukrotnie większy format A3 (wysokość strony ok. 42 centymetry). Jest to standard stosowany w pracach przez wielu artystów komiksowych. Jednak czterokrotne zmniejszanie plansz do formatu A5 (wysokość strony ok. 21 centymetrów) powoduje wiele problemów. Linie precyzyjnego rysunku często zlewają się w bezkształtną masę. Natomiast bardziej delikatne mogą zupełnie zniknąć. Teksty pisane odręcznie przez autorów (nie kaligrafów), w tak dużym pomniejszeniu, są przeważnie mało czytelne. Pomijam tu fakt, że zawodowcy nigdy nie wpisują tekstów na oryginalnych planszach. A nawet nie rysują dymków w kadrach. Dodatkowe zniekształcenia grafiki, podczas druku, wprowadza wybrana metoda powielania prac. Mimo to, wielu redaktorów fanzinów decydowało się na tak ułomne drukowanie komiksów. Troszczyli się bardziej o zapełnienie stron własnych publikacji treścią, niż o właściwą prezentację graficznych zdolności artystów :(

Rok przed Komiks Forum na łódzkim konwencie pojawił się magazyn AQQ. Zawierał oprócz historii obrazkowych również dużą dawkę publicystyki. Jakże potrzebną miłośnikom komiksów w czasach sprzed Internetu. Redaktorzy tego periodyku preferowali bardziej opowieść, niż wartość plastyczną publikowanych dzieł. Dlatego wielu komiksów, z tych zamieszczonych w magazynie, nigdy nie pokazałbym w mojej antologii. Często też, w artykułach zniżali się do poziomu prasy bulwarowej. Powodując tym jałowe dyskusje prowadzące jedynie do polaryzacji środowiska. Ponieważ możliwość wszelkiej polemiki na łamach periodyku, który ukazywał się dwa-trzy razy w roku, była w zasadzie żadna. Całość dopełniała niska jakość kserodruku i mizerny format. Moim zdaniem, prezentowane w magazynie komiksy wyglądały naprawdę kiepsko :( Dopiero rok po wydaniu pierwszego Komiks Forum parametry poznańskiego magazynu uległy poprawie. Lubię myśleć, że była to częściowo moja zasługa ;)

W 1994roku na konwencie pojawiło się jeszcze wiele kseropublikacji z historiami obrazkowymi. Nie będę ich w tym miejscu wymieniał. Bo nie wszystkie pamiętam. A nie chciałbym którejś pominąć. Być może powstanie kiedyś rzetelnie spisana historia polskich niezależnych wydawnictw komiksowych. Jestem natomiast pewien, że tak się nie stanie pod patronatem łódzkiego Centrum Komiksu i TePe. Bo biurokraci kultury wolą spisywać historię według własnego, ustalonego z „góry” schematu :(

Dlaczego zawsze podkreślam, że moja antologia była niezależną publikacją? Ponieważ wyłącznie ode mnie zależał wygląd i zawartość Komiks Forum. Zawsze decydowałem o temacie każdego numeru oraz wybierałem prezentowane w nim prace. Sam przygotowywałem cały materiał dla drukarni. Również za druk egzemplarzy płaciłem z własnej kieszeni. Wyjątek stanowiły jedynie numery festiwalowe, robione dla Łódzkiego Domu Kultury. Lecz nadal, na każdym etapie pracy nad antologią nie ulegałem żadnym wpływom zewnętrznym. Bardziej niezależny być już nie mogłem :)

Od pierwszego numeru Komiks Forum wiedziałem, że będzie to wydawnictwo non profit. Na taki stan składało się wiele czynników. Na pewno jednym z nich był niewielki nakład, który zapewniał jedynie zwrot kosztów. Ale dopiero po dłuższym czasie. Nic więc dziwnego, że nie mogłem nawet marzyć o honorariach dla autorów. Lecz również byłem świadom, że wkrótce zabraknie mi środków na kolejne publikacje. Sprzyjał temu paradoks dystrybucyjny, doskonale znany wielu niezależnym wydawcom. Nakład mojej antologii był zbyt mały, żeby zaistnieć na kioskowych ladach. A jednocześnie, koszt obsługi klientów indywidualnych i księgarni (nie było wtedy sklepów specjalistycznych), był często barierą zaporową wielu transakcji (napiszę o tym jeszcze). Jednak największym problemem popularyzacji Komiks Forum był brak rynku dla niezależnych publikacji. W tamtych czasach czytelnicy komiksów przyzwyczaili się do banalnych historyjek dla dzieci. Albo bardzo fantastycznych oraz równie infantylnych opowieści o superbohaterach. Natomiast krótkie nowele, podejmujące poważne tematy, były dla odbiorców zupełnie obce. Takie komiksy pojawiały się okazjonalnie w prasie. Lecz niewielu było chętnych do zakupu całego albumu :(

Pięć lat temu, kiedy moja antologia obchodziła ćwierćwiecze powstania, zwróciłem się do dyrektoriatu Centrum Komiksu i TePe z propozycją reedycji pierwszego Komiks Forum. W tamtym czasie już nie istniała jakakolwiek działalność wydawnicza tej publicznej instytucji kultury. Oprócz katalogu wystawy konkursowej, oczywiście. Pomyślałem więc, że biurokraci chętnie zapiszą na swoje konto kolejną inicjatywę stworzoną cudzymi rękami. Oferowałem samodzielne opracowanie materiału oraz wykonanie reprintu mojego wydawnictwa, o wyższej jakości niż pierwowzór. Wzbogaconego dodatkowo nowymi pracami członków grupy Contur. Oczywiście chciałem również zrobić wersję cyfrową antologii, która byłaby dostępna w sieci. Na pewno, w normalnym świecie, taka oferta byłaby atrakcyjna dla łódzkiego CKiTP. Przecież autorzy pochodzili z Łodzi. Wydawca antologii również. Nawet komiks dyrektora CKiTP znajdował się w mojej publikacji. Zasługi członków grupy były niemałe, więc chyba warto było ich uhonorować. Wszak stworzyli podwaliny dla rozwoju nowego komiksu w naszym kraju. Koszt publikacji komiksów w tradycyjny sposób, na papierze, byłby niewielki. Zapewne niższy, niż wynajęcie podestów dla rysowników podczas festiwalu komiksu. Na pewno by się zwrócił w krótkim czasie. A jak wspaniała byłaby to promocja miasta oraz publicznej instytucji kultury, zasilanej o lat z budżetu naszego państwa. Niestety, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi od nikogo z dyrektoriatu :(

W tym roku (2024) sami Conturowcy postanowili stworzyć podobne wydawnictwo. Zareagowali dopiero, kiedy zauważyli brak jakiejkolwiek informacji o dokonaniach grupy na ekspozycji historycznej Centrum Komiksu i TePe, publicznej instytucji kultury :( Początkowo „Contur w komiksie” miał ukazać się podczas najbliższego łódzkiego Festiwalu Komiksu. Wiem już, że tak nie będzie :( Zobaczymy co pokaże przyszłość...

Tekst ten został napisany człowiekiem.

Nieznana historia Komiks Forum

Numer pierwszy
- komiksy łódzkiej grupy Contur
Trust
- monografia Przemka Truścińskiego, komiksy, grafiki