sierpnia 24, 2019

13 lat prowizorki - Jaśnie Pan Urzędnik

3. Jaśnie Pan Urzędnik

Kiedyś myślałem, że w domu kultury tworzy się dobra niematerialne. Artyści kreując swoją sztukę sprawiają, że życie staje się piękniejsze. Pozytywna energia krąży w murach instytucji, a jej pracownicy pełnią służebną rolę wobec twórców. Byłem wtedy młody i głupi.

Szybko przekonałem się, że prawdziwa rzeczywistość jest inna. Wystarczyło zobaczyć przygotowania do pierwszego konwentu. Młodych rysowników, którzy mogli wreszcie zrealizować swoje marzenia. Stworzyć imprezę. Pokazać całemu światu własną twórczość. Widziałem jak gasł entuzjazm w oczach Conturowców borykających się z przygotowaniem wystawy. No i te dyskusje. Koszmarnie długie nasiadówki w biurze organizacyjnym, podczas których wałkowano kilkakrotnie te same tematy, mimo iż większość spraw była już ustalona. „Zabawne” dygresje kierownika wysłuchiwane po raz kolejny. Później, w trakcie konwentu, nieustanne strofowanie i presja „wielkiego brata”. Bezustanne poszukiwania zaginionych kluczy, oraz inne „uroki” współpracy z tą instytucją kulturalną. Czy możecie uwierzyć, że cały ten zamęt generowała jedna osoba?

Pracuj efektownie, ale nie wychylaj się. Pilnuj stołka. Wykonuj bez szemrania wszystkie polecenia służbowe i bądź lojalny w stosunku do przełożonych. Pilnuj stołka. Utrzymuj dobre stosunki z kierownictwem innych działów. Pilnuj stołka. Trzymaj krótko współpracowników niższych rangą. Pilnuj stołka. Bądź niezwykle ostrożny w stosunku do ludzi z zewnątrz. Lecz przede wszystkim,.. pilnuj stołka.

Gdyby Andrzej Sobieraj, kierownik działu zajmującego się w domu kultury organizacją różnych imprez, zdawał egzamin z powyższych zasad dobrego urzędnika, otrzymałby ocenę celującą. Jednak jego „pomoc” w przygotowaniach do konwentu była często problematyczna. W zasadzie, większość wad jakie w moim tekście przypisałem całej instytucji, wynikało z kontaktów z jego osobą. Lecz nie mogłem ich uniknąć, jeśli chciałem cokolwiek w ŁDeKu zrobić.

Przypominam sobie pewną historię. Było to jakiś czas po zakończeniu piątego konwentu w 1994 roku. Przygotowania wyssały ze mnie ostatnie soki. Na imprezę przygotowałem pierwszy numer antologii Komiks Forum, lecz nie mogłem odpowiednio go wypromować, ponieważ cały czas naprawiałem błędy innych. Dziwne że tylko ja, jako organizator, czułem się odpowiedzialny za wszystkie elementy konwentu. Po imprezie byłem wykończony i rozgoryczony. Miałem serdecznie dość bałaganu organizacyjnego, tworzonego przez niepoważnych ludzi. Postanowiłem więc sam zorganizować własną imprezę, również w domu kultury. Nie chciałem jednak mieć do czynienia z Sobierajem. Facet podczas konwentu wystarczająco mnie zmęczył. Był on powodem problemów z katalogiem oraz honorariami za prelekcje. Kierownik nie wywiązał się z ustnej umowy ze mną, bał się bowiem przekroczyć budżet imprezy, dlatego sam musiałem uregulować niektóre płatności.

Rozwiązanie kwestii Sobieraja było dziecinnie łatwe. Przygotowałem plan oraz kosztorys swojej imprezy, a następnie skierowałem się na wyższy szczebel instytucji. Pani dyrektor ŁDeKu doceniła moją pracę i po chwili namysłu zgodziła się na realizację zamierzenia. Zastrzegła jednak, że będę musiał kontaktować się z Sobierajem, ponieważ jest on kierownikiem jedynej komórki, która zajmuje się organizacją podobnych imprez w domu kultury. Chcąc nie chcąc, musiałem się na to zgodzić. Ale wtedy Sobieraj był już innym człowiekiem. Wyraźnie nabrał do mnie szacunku. Nie przeszkadzał mi w pracy, a nawet starał się pomagać. W końcu go zaakceptowałem, razem z jego wadami. Cóż, skoro był filarem nie do ruszenia.

Impreza się udała. Zgromadziła niemal tyle samo uczestników co konwent. Były wystawy, prelekcje, warsztaty komiksowe (po raz pierwszy), projekcje filmów, giełda oraz konkurs na komiks gazetowy. Pierwsze Targi Komiksu miały program niemal konwentowy. Ich realizacja kosztowała mnie trochę wysiłku, ale byłem zadowolony. Dzięki targom udowodniłem Conturowcom, że bez ich pomocy mogę zorganizować dużą imprezę. Mój sukces był tym większy, ponieważ wykonałem wszystko dysponując znikomymi środkami.

Chciałbym przybliżyć nieco charakter głównego „organizatora” festiwalu, tym wszystkim, którzy nie mieli okazji poznać go osobiście. Przypomnijcie sobie postać gospodarza domu z telewizyjnego serialu Alternatywy 4. Oczywiście kierownik z ŁDeKu nie jest takim prostakiem, jak bohater szklanego ekranu. Posiada mgr. przed nazwiskiem, więc ukończył różne szkoły. Jednak współpraca z nim, oraz „pomoc” jakiej udziela w trakcie przygotowań do kolejnej imprezy, podobne są często do efektów działań telewizyjnego Anioła. Słyszałem też nieco o wcześniejszej karierze kierownika. Jego współpracownicy z podłódzkiej placówki również „bardzo go lubili”.

Mimo wszystko, nauczyłem się pracować z Sobierajem. Dziwiło to Conturowców, zwłaszcza tych, którzy zetknęli się z nim bliżej. Oni nie potrafili go zaakceptować. Najdłużej przy organizacji konwentu wytrzymał Tomek Tomaszewski. Jednak w końcu, jemu również kierownik zbyt mocno zalazł za skórę. Przyczyniła się do tego pewna międzynarodowa wystawa, która nigdy nie doszła do skutku, ponieważ facet nie wykonał w odpowiednim czasie ważnego telefonu. Ale to już nie moja historia.

Kiedy zostałem sam na placu boju, zacząłem realizować wcześniejsze zamierzenia. Pierwszym był festiwal. Bardzo mi pomógł Kamil Śmiałkowski (nieświadomie zresztą). Mianowicie, na spotkaniu przed konwentem 1999 roku pokazałem kierownikowi ulotkę reklamującą krakowski Festiwal Komiksu i Mangi. Powiedziałem też, że jeśli nie zmienimy nazwy łódzkiej imprezy stracimy sponsorów i szanse na dalszy rozwój. Moja propozycja nie przypadła Sobierajowi do gustu. Na szczęście, w gabinecie oprócz niego była jeszcze Pani Ewa (pracownica działu). Zaproponowałem więc głosowanie nad zmianą nazwy. Pani Ewie festiwal podobał się bardziej od konwentu. I tak już zostało.

Ponieważ festiwal był moim pomysłem (Conturowcy nie chcieli zmieniać nazwy), przejąłem się bardzo jego organizacją. Poprawiłem regulamin konkursu i zacząłem aktywnie promować go w kraju i na świecie. Wynikiem tych działań były pierwsze zagraniczne prace na wystawie konkursowej. Zachęciło to mnie do dalszych wysiłków w tym kierunku. W kolejnych latach zająłem się propagowaniem festiwalu w internecie. Robiłem to na własną rękę, ponieważ ŁDeK jeszcze długi czas nie miał dostępu do sieci. Trochę przerażały mnie rachunki telefoniczne, ale miło było zobaczyć informacje o festiwalu na zagranicznych stronach. Impreza stała się międzynarodowa. Oprócz nowych uczestników konkursu mieliśmy także zagranicznych gości. Co prawda, ich nazwiska brzmiały raczej swojsko. Ale fakt pozostaje faktem.

Sobieraj „jadł mi z ręki”. Był bardzo zadowolony, ponieważ to on nominalnie zajmował się organizacją międzynarodowej imprezy. Wzrósł jego prestiż w gronie pozostałych kierowników ŁDeKu. Mnie nigdy nie zależało na splendorze, więc pozwoliłem Sobierajowi cieszyć się tą funkcją. Ale w przygotowaniach do imprezy kierownik był raczej papierową postacią. Wszelkie decyzje podejmowałem ja (oczywiście „w konsultacji”). Sobieraj tak uzależnił się od mojej opinii, że o mały włos nie doszło do kryzysu. Mianowicie, kiedy przed jednym z festiwali prace organizacyjne spiętrzyły się bardzo, nagle zamilkłem. Zbliżał się termin oddania katalogu do drukarni. Była to priorytetowa realizacja, więc musiałem zająć się nią w pierwszej kolejności. Tymczasem kierownik przeszkadzał mi w pracy, dzwoniąc co pół godziny z pytaniami o każdy szczegół imprezy. W końcu się wkurzyłem i wyłączyłem telefon na jeden dzień. Kiedy nazajutrz zjawiłem się w domu kultury, Sobieraj był na mnie bardzo obrażony. Powiedział: „Panie Witku, tyle spraw mamy na głowie, a pan nagle zamilkł. Już myśleliśmy, że coś się panu stało. Mieliśmy nawet zamiar wezwać pogotowie”. Hm... To miłe, że tak się wtedy troszczyli o mnie (czyli „woła roboczego”). Na szczęście, „złego diabli nie wezmą”...

Między komiksowymi imprezami kierownik zajmuje się równie ważnymi sprawami. Przygotowuje spotkania ludzi nadmiernie wysokich i magików, akwarystów i ptaszników, Piłsudczyków i Kresowiaków oraz miłośników starego Lwowa. Organizuje Dni Gór i Morza (albo odwrotnie), giełdy staroci, filatelistów i kaktusów, wystawy i koncerty, oraz wiele innych akcji o podobnym ciężarze gatunkowym. Oczywiście nie robi tego wszystkiego własnymi rękami, ale czuwa nad całością. Jak widać, jest niezmiernie wszechstronnym pracownikiem ŁDeKu.

Kierownik pod swoją opieką ma również kluby, zrzeszające niemal samych geriatryków. Sobieraj raczej nie przepada za młodzieżą. Może uczniowie szkoły, której klasy umieszczono nad jego gabinetem, dają się zanadto we znaki? Po co miałby zajmować się młodymi ludźmi? Znają oni przecież tyle atrakcyjnych sposobów na spędzenie wolnego czasu (szczególnie w biednym mieście). Na pewno nie powinni pałętać się po kulturalnej instytucji. Nic więc dziwnego, że mangowcy szukający miejsca dla swojego klubu, nie mieli szans u kierownika. Trochę szkoda, bo młoda krew byłaby bazą dla komiksowych działań domu kultury. Tak jak to było za czasów pierwszego Conturu. Teraz przed każdym dniem mangowym na festiwalu, Sobieraj musi od nowa zabiegać o ich względy. Nie ma bowiem komu powierzyć przygotowania tego punktu programu. Kierownik lubi utrudniać sobie życie.

Kolejny przykład, to Klub Miłośników Fantastyki. Dzięki mojemu poparciu, jego kariera w ŁDeKu zaszła nieco dalej. Spotykaliśmy się co tydzień przez pół roku, nie czyniąc żadnej szkody substancji domu kultury. Niestety, przed wakacjami Sobieraj skreślił nas z listy. Być może nie chciał zostawiać po sobie sprawnie działającej grupy, udawał się bowiem na zasłużoną emeryturę. Na pewno jednak zrobił to na złość mnie, ponieważ osobiście byłem w działalność klubu zaangażowany. No cóż. Łódzki Klub Miłośników Fantastyki działa od lat 70-tych. W swojej historii przetrwał stan wojenny, przemiany gospodarcze i ustrojowe, oraz wielokrotne przeprowadzki. Czy mógłby mu więc zaszkodzić jakiś urzędniczyna? Raczej nie. Zaczęliśmy więc spotykać się na korytarzu (jak w stanie wojennym). Miejsce to było bardziej gościnne od wielu sal ŁDeKu. W zimne dni, chętnie korzystały z niego pracujące pod domem kultury kobiety publiczne, oraz ich menadżerowie.

Znam zasady współpracy z ŁDeKiem. Wiem doskonale, że instytucja nie udostępnia pomieszczeń za darmo, nawet na działalność kulturalną. Aby więc nie płacić za wynajmowanie sal, oprócz spotkań klubowych powinniśmy również co jakiś czas organizować bardziej spektakularne akcje. Wszak dom kultury musi wykazywać się działalnością. Kto jednak ma się tym zajmować, skoro urzędnicy mają ręce zajęte trzymaniem własnych stołków?

Ponieważ wtedy byłem już banitą, poprosiłem prezesa klubu o prezentację Sobierajowi planowanych działań klubu fantastyki. Swoją rozmowę z kierownikiem streścił mi w jednym zdaniu: „Witek, jak mogłeś przez tyle lat współpracować z tym idiotą?”

Członkowie klubu fantastyki to poważni ludzie. Są wśród nich tłumacze literatury, prawnicy, informatycy. Łączą ich wspólne zainteresowania literaturą i sztuką. Mają na swoim koncie organizacje wielu konwentów, wystaw, przeglądów filmowych. Dlaczego więc nie mogą działać w ŁDeKu? W czym są oni gorsi od hodowców ptaszków lub zbieraczy kaktusów, ulubieńców Sobieraja? Czy w tej instytucji jest jeszcze miejsce na kulturę? Elementy fantastyki pojawiają się na każdym festiwalu. Ciągle więc potrzebni są eksperci. W ubiegłym roku kierownik importował prelegentów z Warszawy, chociaż pod nosem miał zawodowców. Koszty były znaczące, a efekty... Kto był na imprezie, ten widział. Na szczęście, brytyjski sponsor zapewnił wystarczającą ilość gotówki do zmarnowania. Czy Sobieraj zawsze musi wywarzać otwarte drzwi?

Niektóre „atrakcje” komiksowych imprez są zasługą kierownika. Na szczęście, niewiele jego projektów doszło do skutku. Zwykle brakowało wykonawców (facet jest od myślenia), albo środków na ich realizację. W programie festiwalu nie było więc komiksowych pocztówek, stempli i znaczków okolicznościowych, oraz występów folklorystycznych. Chociaż... Sobieraj kocha artystów wszelkiego autoramentu (najbardziej amatorów). Zawsze pragnął nasycić nimi każdą imprezę firmowaną przez jego Sekcję do spraw Ruchu Społeczno-Kulturalnego, Łódzkiego Domu Kultury. Właśnie kierownikowi festiwal zawdzięcza wszystkie jarmarczne akcje. Pamiętacie występy „niedzielnych” rycerzy w ubiegłym roku, albo koncert jazzowy rok wcześniej? To jego pomysły. Ale jaki mają one związek z komiksem?

Tylko jedno z zamierzeń Sobieraja przetrwało próbę czasu - aukcja. Jednak pierwszą licytację oryginalnych plansz oraz komiksów przygotowałem ja, podczas Stulecia Komiksu (1996). Była to kolejna impreza, którą sam organizowałem.

Oczywiście nie mogłem liczyć na pomoc finansową ze strony ŁDeKu. Poprosiłem więc kilku rysowników, aby przekazali jedną pracę na aukcję. Uzyskane pieniądze miały wspomóc imprezę. Sam również wystawiłem kilka komiksowych rarytasów z własnej kolekcji. W odróżnieniu od unikatowych grafik, komiksy zlicytowałem wszystkie. Świadczyło to o niewielkim zainteresowaniu oryginalnymi pracami ze strony uczestników aukcji. Plansze, które nie znalazły nabywców, zawisły w gabinecie Sobieraja. A ja znowu byłem sponsorom własnej imprezy... No proszę. Wymyśla, finansuje, realizuje. Idealny organizator.

Kierownik nigdy nie miał szczęścia do aukcji. Jeśli nawet udało mu się upłynnić wszystkie fanty, pojawiał się problem beneficjenta uzyskanych środków. Pamiętam kłopoty Sobieraja z odszukaniem dziecięcego hospicjum, o którym dowiedział się z telewizji, i postanowił je wspomóc. Cóż, nie łatwy jest los mecenasa za cudze pieniądze. Lecz nie ważny jest cel. Liczy się aukcja, czyli efektowny punkt programu. Niekiedy dziwił mnie sposób realizacji tego pomysłu. Zdarzało się, że klient niezadowolony zakupem wymieniał obiekt po licytacji. A co powiecie na wystawienie brudnego podkoszulka Chmielewskiego, który w trakcie festiwalu został przez autora poplamiony kawą. Pewnie nabył go jakiś fan Tytusa, pragnący sklonować Papcia Chmiela. Na koszulce zostały przecież komórki rysownika.

Możecie posądzać mnie o czepianie się drobiazgów. Ale przecież mądrość ludowa rzecze: „diabeł tkwi w szczegółach”. One to powodują początkowo niewielkie problemy, by w rezultacie doprowadzić do katastrofy. Czy nie stałoby się tak, gdyby łódzki Festiwal Komiksu nagle zniknął? Jak niewiele do tego brakuje. Wystarczy żeby Mamut przestał czerpać korzyści z imprezy. Co roku są inni sponsorzy, ponieważ poprzedni wycofali swoje poparcie, kiedy poznali jego „talent organizacyjny”. A jeśli kolejnych mecenasów zabraknie? Będzie mniej pieniędzy na przygotowanie imprezy. Nie wystarczy już wtedy „okruszków” dla Mamuta, i zapomni on o festiwalu tak, jak pożegnał się z Paradą Wolności. Kto więc zajmie się organizacją? Emeryt na pewno sam nie przygotuje imprezy. Byłoby to zabójcze dla jego zdrowia. A poza tym, jak wielokrotnie powtarzał, on na komiksie się nie zna. Czy kolejna inicjatywa kulturalna zniknie z mojego miasta?

Dom kultury stracił już niejedną szansę. Raz jeszcze pozwolę sobie wrócić do moich działań. Oprócz komiksów interesuję się grami komputerowymi. Zawsze wiedziałem, że w tej gałęzi rozrywki drzemią ogromne możliwości. Zachęcony sukcesem Stulecia Komiksu oraz targów, postanowiłem zorganizować imprezę dla graczy. Wyzwanie było ogromne, ponieważ sam musiałem zajmować się każdym szczegółem. Sobieraj mówił: „Panie Witku, ja się na tym nie znam. Pan zrobi to lepiej.”, i spychał na mnie wszystkie obowiązki. Załatwiałem więc komputery, nagrody i promocję całej imprezy. Było to dość trudne, zważywszy że budżet wynosił... zero złotych. A przecież musiałem w nim jeszcze uwzględnić honorarium dla pani sprzedającej bilety, oraz nadgodziny pracowników domu kultury. Oczywiście nie mogłem nawet marzyć o materialnym wynagrodzeniu mojej pracy. To nie leżało w naturze ŁDeKu (kierownik tak mówił).

Turniej komputerowych graczy nazwałem Cyberiada. Słowo to, będące tytułem zbioru opowiadań fantastycznych Sanisława Lema, dobrze kojarzyło się z igrzyskami (spartakiada) cybernetycznych wojowników. Ku olbrzymiemu zaskoczeniu kierownika, impreza odniosła spory sukces. Przysporzyła mu oprócz sławy organizatora, parę groszy do kasy ŁDeKu. Ale jak długo mogłem realizować turnieje, angażując jedynie własne siły? Nie jestem specjalnie łasy na nagrody. Udowodniłem to wielokrotnie pracując społecznie przy realizacji różnych projektów. Ale jak długo można harować na czyjeś konto?  W 2003 roku Łódzki Dom Kultury obchodził 50-lecie swojego istnienia. Z tej okazji Sobieraja ruszyło sumienie i zapragnął uhonorować moją współpracę z instytucją. Mowa była o jakimś dyplomie dla „zasłużonego działacza kultury” (czy jakoś tak). Ale na szczęście, nic z tego nie wyszło. Jak bym się dzisiaj czuł obdarowany taką „marchewką”?

Ostatnią edycję Cyberiady zorganizowałem w roku 1999, czyli rok wcześniej, zanim ruszyły World Cyber Games, światowe igrzyska komputerowych graczy. Wydarzenie które obecnie tak chętnie relacjonują media. Tym razem, w przygotowaniach pomagał mi człowiek z warszawskiej firmy reklamowej. Po zakończeniu imprezy powiedział do mnie: „Daj sobie spokój z organizacją Cyberiady w ŁDeKu. W domu kultury nie ma warunków dla tej imprezy. Łatwiej byłoby zrobić turniej w budynku obok (Textilimpex). A najchętniej, to odkupiłbym od Ciebie prawa do niej i zrobiłbym ją w Warszawie”. Mimo że byłem jedynym prawdziwym organizatorem, nie sprzedałem praw do Cyberiady. Nie zrobiłem też kolejnej imprezy. Miałem dość harówki, z której korzyści czerpali inni.

Podobny los spotkał wkrótce Targi Komiksu, które przez kilka lat organizowałem w maju. Również grudniowa Gwiazdka z Komiksem w ŁDeKu raczej się nie odbędzie. A pamiętacie comiesięczne spotkania komiksowe? One również przez parę lat zajmowały miłośników historii obrazkowych. Sobieraj już nie jest ich „organizatorem”. Nadeszła kolej na festiwal. Co się stanie z imprezą, kiedy zabraknie sponsorów, a Mamut porzuci nową „zabawkę”?

Kiedyś otrzymałem propozycję zorganizowania imprezy komiksowej w łódzkiej Hali Expo. Miało to być przedsięwzięcie wyłącznie komercyjne. Mamut rzuciłby się na temat wszystkimi czterema kończynami. Ja jednak uważałem, że komiksowa impreza w tak dużym obiekcie nie zarobiłaby na siebie. Nie chciałem też, aby organizatorzy ponosząc straty zrazili się do komiksu. Dlatego zrezygnowałem z oferty. Myślę jednak, że w takiej hali można byłoby przygotować akcję łączącą różne gatunki kultury popularnej. Targi Pop Kultury, na których komiks mógłby zaistnieć obok filmu, muzyki, mody... Byłaby to świetna promocja dla miasta. Czy ktoś wykorzysta ten pomysł?

Ale zanadto odbiegłem od tematu. O Sobieraju wspomnę jeszcze nie raz w tym tekście. Mimo wszystko, życzę kierownikowi spokojnej emerytury. Mam nadzieję, że nie będzie już straszył na Festiwalu Komiksu.

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 18, 2019

13 lat prowizorki - Łódzki Dom Kultury

2. Łódzki Dom Kultury

To osobliwa instytucja, tkwiąca głęboko korzeniami w zamierzchłych czasach. Współpracowałem z nią kilkanaście lat organizując przeróżne imprezy (nie tylko komiksowe). Jednak zawsze potrafiła mnie zadziwić. Wiele układów i zależności personalnych jest dla mnie tajemnicą do dziś. Nie mogę zrozumieć również ogromnej niechęci do porozumienia, a niekiedy nawet okazywana wrogość między różnymi działami domu kultury. Doprawdy, każdy z nich jest państwem w państwie. Aby można było cokolwiek uzyskać od najniższego rangą pracownika dowolnej komórki, należy zdobyć przychylność jej naczelnika. Taka sytuacja skutecznie utrudnia wszelkie działania organizacyjne.

Na przykład: kiedy w 2002 roku część sal ŁDeKu była remontowana i kiermasz wydawnictw musiałem urządzić w sali kinowej (wtedy jeszcze bez foteli), z której wyjścia prowadzą między innymi do galerii fotograficznej. Naturalnym wydawało się skorzystanie z niej, aby uczestnicy festiwalu mogli łatwo dostać się na wystawy komiksowe usytuowane na wyższych piętrach (galerie połączone są wspólną klatką schodową). Pomimo iż festiwal miał „zielone światło” od dyrekcji ŁDeKu, żadna siła nie była w stanie nakłonić kierownika galerii fotograficznej do współpracy. Dlatego każdy uczestnik imprezy, który będąc na kiermaszu zapragnął obejrzeć prace konkursowe, musiał zejść dwa piętra niżej, przejść do drugiej klatki schodowej, i dopiero pokonawszy trzy kondygnacje wzwyż mógł znaleźć się w galerii. Proste.

W domu kultury znajdują się dwie sale kinowe, a ostatnie lata obfitują w ekranizacje literatury obrazkowej. Pomyślałem kiedyś, że można byłoby przy okazji festiwalu zorganizować w kinach ŁDeKu tygodniowy przegląd filmów komiksowych. Wzbogaciłby on repertuar łódzkich kin, a jednocześnie skutecznie informował o zbliżającej się imprezie. Niestety, przez wiele lat pomysł ten był sprawnie torpedowany przez kierownika kina, oburzonego tak narzuconą formą aktywności. Pewnego razu cała sprawa otarła się nawet o dyrekcję instytucji. W wyniku czego, wyraźnie skruszony kierownik kina poprosił mnie o listę filmów do projekcji. Lecz wybrał z niej jedynie tytuły, które jemu pasowały, i puścił je bez żadnej reklamy w czasie, który był dla niego odpowiedni. W ten sposób zademonstrował swój stosunek do organizatorów międzynarodowej imprezy. Nic więc dziwnego, że Instytut Brytyjski, który patronował festiwalowi w ubiegłym roku, do przeglądu filmów wybrał kino... odległe o 2 kilometry od ŁDeKu.

Rokrocznie czyha na organizatorów festiwalu wiele podobnych problemów. Przeważnie zdarza się, że czegoś nie można zrobić, bo akurat komuś to przeszkadza. A jeśli nawet jest szansa aby urzeczywistnić jakieś zamierzenie bezkonfliktowo, to najpierw należy dostąpić łaski odpowiedniego pracownika domu kultury. Pamiętam własne perypetie w galerii. Zanim zaczynałem realizować wystawy, obliczałem ile będę potrzebował ram, w których będą umieszczone prace. Następnie ustalałem z działem technicznym termin dostarczenia do galerii wystarczającej ich ilości (kilkudziesięciu). Jednak określonego dnia czekało na mnie tylko kilka sztuk. Kolejne kilkanaście ram otrzymałem łaskawie po pewnym czasie. Ponadto oburzony dostawca zaznaczał, że jego kierownik nie informował go o moich potrzebach. Teraz musiałem zwrócić się z prośbą do kierownika działu odpowiedzialnego za festiwal. Jeśli miałem szczęście i ŁDeKowy zegar nie wybił jeszcze magicznej godziny 16 (po której zamiera wszelkie konstruktywne życie tej instytucji) mogłem otrzymać następnych kilkanaście ram. Nadal było ich mało, lecz kontynuowałem pracę. Brakujące ramy kierownik zwykle wygrzebywał gdzieś z czeluści ŁDeKu, i kończyłem wystawę (niestety, dopiero pierwszą). Praca przy organizacji festiwalu co roku przypomina zmagania przysłowiowej muchy w smole. Zawsze powtarza się ten sam scenariusz, tak jakby impreza była organizowana po raz pierwszy. Przepraszam, w latach ubiegłych były problemy ze stelażami i czystymi szybami (oraz cudownymi koszyczkami), których zawsze brakowało, ale w końcu można było zgromadzić wystarczającą ilość (niektóre kryły się w bardzo ciekawych miejscach). Podobne perypetie związane są także z przygotowaniem kiermaszu. Nikt w domu kultury nigdy nie wie ile jest wolnych stolików, ławek, gablot, krzeseł, oraz gdzie one się aktualnie znajdują. Tak jakby przedmioty te żyły własnym życiem. Przed każdą imprezą muszę je tropić od nowa. Czasami myślę, że wszystkie schematy realizacji zamierzeń należą w tej instytucji do jakiegoś odwiecznego, tajemnego rytuału, o którego przebieg dbają najstarsi rezydenci ŁDeKu...

Mimo to, że mam kontakty z ŁDeKiem od wielu lat, ciągle poraża mnie biurokracja rządząca działaniami tej instytucji. Aby wykonać kserokopię jakiegoś dokumentu, przygotować w pracowni komputerowej ulotkę lub afisz informujący o jakimkolwiek działaniu, należy sporządzić szczegółowe zamówienie, które musi uzyskać akceptację (podpis) dyrektora, lub przynajmniej kierownika działu. Kłopoty wynikające z konieczności sprostania tym wymogom zabierają czas i rujnują nerwy każdego, nawet najbardziej odpornego organizatora. Jednak myliłby się ktoś sądząc, że jeśli posiada ważne (opatrzone podpisem szefa), ŁDeKowe zamówienie, wszystkie drzwi instytucji stoją przed nim otworem. Dopiero wtedy zaczynają się schody. Bowiem każdy pracownik ŁDeKu jest panem i władcą własnego stanowiska pracy, w myśl zasady: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. ŁDeK nie zatrudnia zwykłych ludzi. Nic więc dziwnego, że posiadacz certyfikatu spotyka na swej drodze barona kserografu, magnata komputerowego lub cesarzową księgowości. Jeśli trafi on na dobry humor pana i uzyska natychmiastową audiencję, może nazywać siebie szczęściarzem. Przeważnie jednak usłyszy: „maniana” (chyba, że ma znajomości), bo pracownik jest właśnie zajęty lekturą prasy, układaniem pasjansa albo grą w kulki. Nie od dziś wiadomo, że w kulturze nie zarabia się wiele. Być może więc jaka płaca, taka praca. Są jednak inne profity. Słyszałem o pewnym pracowniku domu kultury zajmującym „kluczowe” stanowisko, którego cała rodzina już dawno urządziła się za wielką wodą. Zaś on sam, mimo zachęty z ich strony, nie zamierza opuścić kraju przodków. Tutaj jest kimś. Piastuje „ważny” urząd. Ludzie muszą się z nim liczyć. A kim byłby za granicą?... Dom kultury zatrudnia ludzi z wyższym wykształceniem, jako pracowników fizycznych. Ale są również tacy (pracują w biurze), którzy nie potrafią zredagować ulotki informacyjnej o najmniejszej nawet imprezie (a może im się nie chce). Jestem pewien, że gdyby kiedyś zbłąkani terroryści, albo życzliwi kosmici przyczynili się do redukcji pogłowia personelu ŁDeKu o połowę, nikt nie zauważyłby ich braku.

Żeby więc na własnej skórze nie odczuwać wpływu biurokratycznej machiny, często sam przygotowywałem potrzebne materiały. Robiłem to również w trosce o ich jakość, ponieważ plakaty, ulotki, zaproszenia czy inne druki wykonywane na zlecenie, wyglądały przeważnie na robotę pod przymusem. Nigdy nie zapomnę plakatu, jaki stworzył na turniej komputerowy naczelny grafik ŁDeKu. Spójrzcie uważnie na „dzieła” tego „artysty” towarzyszące festiwalowi co roku. Totalna amatorszczyzna. W ostatnich latach dyrekcja domu kultury zabroniła korzystania z usług zewnętrznych, więc moje działania wiązały się niestety z dodatkowymi kosztami, które oczywiście ponosiłem z własnej kieszeni. Tłumaczenia w rodzaju: że ŁDeKowa kserokopiarka jest kiepskiej jakości, albo że zależy na czasie, a „Pana Ździsia” nie ma już w pracy (bo pracuje na pół etatu), nie pomagały. Rachunkami za kserokopie mógłbym dzisiaj wytapetować sobie mieszkanie.

Czasami pracownicy ŁDeKu sami utrudniają sobie życie (pewnie z nudów). Zaczynają od drobiazgów, takich jak brak numeratora do biletów. Może wygodniej jest ręcznie opisać kilka tysięcy pasków. Bilety są drukiem ścisłego zarachowania, więc muszą być ponumerowane. Krążą legendy o numeratorze oraz o innych przydatnych narzędziach, jak klucze do stelaży, lub śrubokręty. Ale tak naprawdę, to nikt żadnego z nich nigdy nie widział. I jeśli kiedykolwiek ujrzycie festiwalowy bilet z wydrukowanym numerem, będzie to sprawka drukarni (ale przecież one są kserowane), a może ja zafunduję im numerator... Nie będzie to mój pierwszy „sponsoring” tej instytucji. Parę lat temu organizowałem tu Cyberiadę (turniej komputerowy). W czasie przygotowań do kolejnej imprezy okazało się, że w domu kultury nie będzie wystarczającej ilości przedłużaczy do komputerów. Mój kolega, który miał sklep komputerowy, zgodził się wypożyczyć mi kilka sztuk na weekend. Jednak po Cyberiadzie przedłużacze zniknęły (może uciekły), więc musiałem kupić nowe.

W biurze organizacyjnym festiwalu funkcjonuje zeszyt, w którym muszą być notowane ze szczegółami (numer, rozmówca, cel rozmowy) wszystkie zamiejscowe i komórkowe rozmowy telefoniczne. Przecież biling nie pokaże tematu rozmowy. Informacje zawarte w zeszycie kontrolowane są w regularnych odstępach czasu, a pracownice biura odpowiadają za wszelkie wątpliwości. Zdarzało im się zapłacić karę za niezidentyfikowane rozmowy, więc boją się telefonować. Dzięki temu, kiedy przed ubiegłorocznym festiwalem Sobieraj (kierownik) wyjechał do sanatorium, jego współpracownice rzadko konsultowały przygotowania z szefem. Obawiały się podjąć jakąkolwiek decyzję, dlatego codziennie (przez osiem godzin) „pracowały” jedynie nad kolorowymi pismami dla pań. Przed każdą imprezą, kilka razy w tygodniu odwiedzam biuro organizacyjne. Zgadnijcie, kto najczęściej „wisi” na telefonie? A jaka wyniknęła afera, kiedy zeszyt kontrolny po festiwalu zaginął. Na szczęście, obyło się bez ofiar wśród personelu. Okazało się bowiem, że Mamut (mamut) „przypadkowo” go zabrał (miał niezłą lekturę). Mimo to widać gołym okiem, że postęp cywilizacyjny nie obcy jest włodarzom domu kultury. Kilka lat temu, żeby wysłać faks z ŁDeKu, niezbędna była pisemna zgoda dyrektora. Natomiast faksować można było tylko raz w tygodniu, w środę (międzynarodowy dzień faksu?)...

To wszystko pikuś. Przed ostatnim festiwalem zadziwiły mnie panie z księgowości. Nikt rozsądny o brak zajęć nigdy by ich nie posądzał. A jednak. Postanowiły one wystawiać faktury VAT do każdego stolika na giełdzie. Oczywiście swoją akcję motywowały odpowiednim, ważnym przepisem Urzędu Skarbowego. Wiem doskonale, że nie był to najważniejszy powód ich działań. Musiały przecież zaznaczyć swoją obecność przy organizacji międzynarodowej imprezy. Trochę były zdziwione niewielkim zainteresowaniem fakturami ze strony uczestników giełdy. Jednak specjalnie nie zraziły się tym faktem. Zapewne przy następnej okazji będą dołączały fakturę do każdego biletu festiwalowego... A może wystarczyłoby stosowną informację umieścić na bilecie. Nie, byłoby to zbyt proste.

Gdybym chciał opowiedzieć o wszystkich „urokach” Łódzkiego Domu Kultury powstałaby gruba książka. Nie mam jednak czasu, ani chęci aby się tym zająć. Poza tym pozbawiłbym rozrywki przyszłych organizatorów festiwalu... Świadom ograniczeń i problemów, jakie stawia przed organizatorami substancja domu kultury, byłem naprawdę zaskoczony, kiedy po trzech latach starań udało mi się zorganizować dla uczestników festiwalu niedrogie noclegi na terenie ŁDeKu. Tak więc instytucja jest reformowalna. Być może za kilka lat komiks wkroczy nawet do galerii fotograficznej. Boję się o tym marzyć...

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 10, 2019

13 lat prowizorki - wstęp

Pozwalam sobie w tym miejscu przypomnieć początki łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii organizacji tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi.

To były inne czasy. Komiks nadal nie cieszył się zbytnią sympatią, ani w mediach, ani wśród potencjalnych konsumentów dóbr kultury. Wydawnictw popularnych było niewiele. A bardziej ambitnych propozycji, praktycznie wcale. Ludzie Conturu i innych nieformalnych grup twórczych (związanych z festiwalem) kończyli studia i „uciekali” z łodzi, za pracą, bądź karierą. Organizacją imprezy praktycznie zajmowałem się tylko ja. Pod patronatem Sobieraja, oczywiście. W ostatnich latach pomagał mi Piotr Kasiński. Czasami pojawiał się Mamut, który na stałe rezydował w Warszawie. Ponoć zdarzyło mu się załatwić, raz czy dwa,  jakiegoś sponsora imprezie (wie to tylko Sobieraj). Jednak przeważnie, bardziej swoimi działaniami wprowadzał zamęt, niż pomagał w organizacji festiwalu. Zresztą, zostało mu to do dziś :(

13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora

13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora - okładka publikacji o historii festiwalu komiksu
13 lat prowizorki - okładka

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

Czy komiks jest sztuką?

Historie obrazkowe towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. Ta forma przekazywania myśli pojawiła się dużo wcześniej niż powstało pismo. Począwszy od prehistorycznych rysunków naskalnych, poprzez egipskie hieroglify oraz bogato ilustrowane, średniowieczne księgi, przekaz wizualny ukazywał swoją uniwersalność. Koś kiedyś powiedział: „jeden obraz, to tysiąc słów”. Jak wiele w tym prawdy. Jestem pewien, że XXI wiek będzie erą cywilizacji obrazkowej. Media już teraz atakują nas zewsząd niezliczoną ilością przekazów wizualnych. Bez prasy, reklamy, filmu, telewizji, oraz internetu nie mogłaby istnieć współczesna cywilizacja. Dzięki mediom docierają do nas proste komunikaty o naturze otaczającego świata, ale również obrazy przemyślane, które wnikając do ludzkiej świadomości pobudzają głębsze uczucia. Wszystkie one są składnikiem obecnej rzeczywistości.

Film jest młodszym bratem komiksu. On również komunikuje się z odbiorcą za pomocą obrazu. W przeciągu stu lat historii kinematografii powstawały arcydzieła gatunku, ale też realizacje nie warte obejrzenia. Jednak dla każdego myślącego człowieka oczywiste jest, że reżyser kręcąc film może stworzyć dzieło sztuki. I choć nie zawsze się to udaje, produkcja filmów powszechnie uważana jest za działalność artystyczną. Publicyści zajmujący się w naszym kraju kulturą znają dorobek światowego kina, lecz niewielu z nich poznało arcydzieła literatury obrazkowej. Czy więc powinni oni wyrokować o wartości artystycznej komiksu jedynie na podstawie skromnego dorobku naszych twórców? Chyba nie. Tym bardziej, że nie możemy pochwalić się większymi osiągnięciami w tej dziedzinie. Kogoś znającego komiks światowy nie zainteresują przecież opowieści z Kajtkiem i Kokoszem, które są jedynie słabą namiastką przygód Asterixa. Zwariowany Tytus, czy milicjant Żbik również nie wzbudzą większej ciekawości. Przez rodzimych miłośników komiksu uznawane niemal za arcydzieła gatunku, poza granicami kraju historie te będą tylko elementami naszego folkloru. Nawet Rosiński, jedyny Polak, który odniósł w komiksie światowy sukces, i jest niewątpliwie wysoko cenionym twórcą, ma niewielkie szanse, aby jego dorobek zostawił głębszy ślad w historii gatunku. Moim zdaniem, większy potencjał drzemie w nowych polskich rysownikach.

Nie jestem krytykiem sztuki, ani kulturoznawcą. Czy więc powinienem głosić że: komiks jest gatunkiem sztuki? Pomyślmy. Skoro opakowanie tkaniną budowli, lub umieszczenie przez twórcę w przestrzeni układu obiektów jest uznawane za działanie artystyczne. Tak prozaiczny przedmiot użytkowy jak krzesło może być dziełem sztuki, dlaczego nie mógłby nim stać się przekaz myśli w formie ciągu obrazów. Komiks na świecie jest bardziej doceniany. Zarówno jako produkt kultury masowej, ale też jako medium posiadające potencjał artystyczny. Utwory literatury obrazkowej nierzadko honorowane są przez znawców sztuki najbardziej prestiżowymi nagrodami. Natomiast w naszym kraju komiks jest powszechnie uznawany za rozrywkę dla dzieci, lub niedojrzałych intelektualnie, infantylnych maniaków. Taki sposób postrzegania gatunku kreują zgodnie media i wydawcy, ale również organizatorzy Festiwalu Komiksu. Jedynie twórcy próbują nieśmiało sprzeciwiać się podobnym stereotypom. Zanim jednak wywołają oni zmianę w świadomości rodaków, powinni opanować do perfekcji arkana komiksowego języka. Dopiero wtedy okaże się, że tworzenie historii obrazkowych rzeczywiście jest sztuką.

List otwarty do miłośników komiksu...

Międzynarodowy Festiwal Komiksu

Nic na to nie poradzę, ale czuję się odpowiedzialny za wizerunek tej imprezy. Od początku pomagałem przy organizacji łódzkich konwentów komiksowych, a ostatnio robiłem nawet więcej. Kiedyś przekonałem organizatorów do zmiany nazwy z konwentu na festiwal. Później, w trosce o zwiększenie siły przebicia, dodałem określenie międzynarodowy. Chciałem, żeby impreza stała się wielka. Aby popularyzowała komiks w Polsce i promowała rodzimych twórców na świecie. Była świętem tego gatunku sztuki. Żeby stała się Międzynarodowym Festiwalem Komiksu znanym nie tylko w naszym kraju.

Od pierwszego łódzkiego konwentu w 1991 roku formuła corocznych spotkań miłośników komiksu w Łódzkim Domu Kultury uległa niewielkim zmianom. Kiedyś organizatorzy nie mieli możliwości, obecnym brakuje woli. Przykro mi to stwierdzić, ale obecny kształt festiwalu jest ciągle daleki od mojego wyobrażenia o nim. Podobną opinię prezentuje wielu uczestników odwiedzających imprezę. Przyczyn takiego stanu jest wiele.

Łódzki Dom Kultury - główny organizator imprezy, traktuje festiwal niemal tak samo jak spotkania miłośników Lwowa, giełdy kolekcjonerów staroci czy wystawy kaktusów. Czyli, należy zebrać grupę zapaleńców, która w oparciu o własne środki i możliwości zrobi show. W normalnym świecie impreza na miarę Międzynarodowego Festiwalu Komiksu byłaby doskonałą okazją do promocji miasta, a przynajmniej instytucji, która ją organizuje. W budżecie miasta byłyby środki na rozwój takiej inicjatywy. Niestety, w naszych realiach jest odwrotnie. Nie dość, że pieniędzy nie ma, to czasami jako organizator czuję się niczym piąte koło u wozu...

Dla Stowarzyszenia Twórców Contur (nie mylić z grupą rysowników Contur), a raczej „konturu” Mamuta - współorganizatora imprezy, festiwal jest doskonałą okazją do skoku na kasę od sponsorów. Dla tego zwierzaka mniej ważny jest wizerunek imprezy czy promocja komiksu, od dobrego samopoczucia firm, które wspomagają festiwal (owa troska nie jest bynajmniej bezinteresowna). Oczywiście sponsorzy też mają swoje prawa, lecz nie można podporządkować im wszystkich działań. W końcu, to nie dla nich organizowany jest festiwal...

Twórcy komiksów również nie traktują festiwalu jak święto. Oczywiście pojawiają się oni na imprezie dość licznie. Uczestniczą w spotkaniach autorskich, seansach autografów. Niekiedy ich prace pojawiają się na wystawach środowiskowych. Lecz robią to wszystko bez przekonania. Jakby z obowiązku (niektórym zdarza się zapomnieć o własnym spotkaniu autorskim). A przecież to właśnie z myślą o nich przygotowywany jest festiwal...

Wydawcy literatury obrazkowej zauważają imprezę (choć nie wszyscy). Jednak większość z nich traktuje festiwal jak kolejną okazję do sprzedaży wydawnictw. Jedynie Mandragora i Egmont interesują się promocją własnych publikacji. Zapraszają twórców na spotkania autorskie. Corocznie przygotowują na festiwal specjalną ofertę komiksów. I to wszystko. Nigdy żaden wydawca nie pokusił się o przygotowanie nawet najmniejszej ekspozycji, prezentującej na przykład prace publikowanych autorów lub plany wydawnicze. A przecież byłaby to doskonała promocja...

Media to osobliwy problem. Zazwyczaj interesują się festiwalem dopiero w trakcie jego trwania. Nie ma więc mowy o wcześniejszej promocji imprezy, tak aby zainteresowała się nią większa liczba potencjalnych uczestników. Zwykły czytelnik komiksów dowiaduje się o festiwalu zbyt późno, aby mógł go odwiedzić. Dlatego frekwencję przeważnie budują jedynie najzagorzalsi fani literatury obrazkowej, zwłaszcza mający dostęp do Internetu. Bowiem tylko to medium informuje wcześniej o wszelkich działaniach komiksowego światka. Osobna sprawa to echa festiwalu. Czytając relacje prasowe z imprezy zawsze dziwiłem się ile błędów merytorycznych może popełnić dziennikarz opisujący festiwal. Ale zazwyczaj (niestety) zajmują się tym ludzie, którzy nie są specjalistami w temacie. Jednak palmę pierwszeństwa w kategorii totalnych bzdur niepodzielnie dzierżą dyskusje internetowe. Kampania negatywna to najgorszy sposób promocji festiwalu. Witamy w polskim piekiełku...

Miłośnicy komiksu z roku na rok pojawiają się na imprezie mniej licznie. Czyżby nie przyciągały ich atrakcje programu? A może nie interesuje ich specjalna oferta wydawców (czasami po promocyjnej cenie), oraz propozycje oficyn niezależnych (niedostępne w normalnej dystrybucji)? Co się dzieje ze zwykłymi czytelnikami komiksów? Oni z reguły trafiają do Łódzkiego Domu Kultury przypadkowo. Powodem takiego stanu rzeczy jest brak polityki informacyjnej oraz właściwej promocji festiwalu...

Powyższe tematy rozwijam na swojej stronie. Zapraszam do dyskusji tych wszystkich, których interesuje los Międzynarodowego Festiwalu Komiksu oraz polskiej literatury obrazkowej.

Pozdrawiam.
Witek Idczak - komiksforum@wp.pl (adres już nieaktualny)


Piątek 12 marca 2004 roku

Znany jestem wśród organizatorów festiwalu z donośnego głosu (może to początek głuchoty), oraz kontrowersyjnych (dla niektórych) wypowiedzi. Być może dlatego wiele moich uwag i pomysłów dotyczących imprezy nie mogłem przedstawić w trakcie zwykłej rozmowy. Współpracownicy często przerywali mi w pół zdania, nie pozwalając dostatecznie umotywować moich zamierzeń. Postanowiłem więc do dyskusji o kształcie kolejnej imprezy wybrać pisemną formę prezentacji poglądów. Takie rozwiązanie nie było zbyt wygodne dla mnie, bowiem nie posiadam talentu literackiego. Musiałem jednak znaleźć sposób, aby wreszcie wyrzucić z siebie to, co od dłuższego czasu leżało mi na duszy.

Moje poglądy nie są zbyt wielką tajemnicą dla (pozostałych trzech) organizatorów festiwalu. Jednak postanowiłem przedstawić je również szerszemu ogółowi komiksowego fandomu. Zdumiała mnie reakcja na mój czyn człowieka, z którym przez lata współpracowałem. Kiedy przekroczyłem dzisiaj próg jego gabinetu, znalazłem się w... przedszkolu. Sobieraj zachowywał się tak, jakbym zabrał mu jego ulubioną zabawkę. Nie pozwolił mi dotknąć komputera, mimo iż tydzień wcześniej szkoliłem na nim obsługującą go panią. W końcu wyprosił mnie z pokoju mówiąc, że musi załatwić jakąś sprawę. Przed publikacją mojego listu wielokrotnie zostawałem sam przy komputerze (nawet kilka godzin). Często również, jako osobie zaufanej, był mi powierzany klucz od pomieszczenia. A tu nagle taka zmiana. W taki sposób dowiedziałem się, że zostałem banitą... Taka reakcja Sobieraja budzi we mnie tym większy niesmak, zważywszy ile facet ten, oraz cała instytucja mnie zawdzięcza. Przez kilkanaście lat służyłem mu pomocą w najróżniejszych sprawach. Sam realizowałem wiele imprez (nie tylko komiksowych), których organizacja była zaliczona na konto Sobieraja, oraz działu przez niego kierowanego. Człowiek ten zawsze mógł na mnie liczyć. Lecz kiedy popełniłem świętokradztwo w postaci upublicznienia kulisów festiwalu, facet się ode mnie odwrócił. W jego biurze stałem się persona non grata.

Nasuwa mi się pewna refleksja. Kiedy w latach ubiegłych poruszałem w obecności Sobieraja temat niepochlebnej opinii dotyczącej festiwalu, publikowanej w prasie branżowej oraz Internecie, moje uwagi zbywał stwierdzeniem: „a niech sobie piszą”. Mnie to bolało, bowiem w realizację każdego pomysłu wkładałem wiele wysiłku. Dlatego ataki na festiwal traktowałem jak skierowane na moją osobę, i pisałem sprostowania. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy Sobieraj sam znalazł się w sieci. I chociaż moje uwagi nie były tak ostre, jak niektóre opinie z forów dyskusyjnych (czy wypowiedzi Śledzia), popadłem w niełaskę. Może prawda zawarta w moich słowach zabolała Sobieraja bardziej, niż najgorsze oszczerstwa? Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, pewnie całą tę sytuację skomentowałbym odpowiednim, soczystym epitetem. Ale jako „stary” organizator postanowiłem pisać dalej... Początkowa forma mojej internetowej wypowiedzi, łagodnie traktowała substancję ŁDeKu. Natomiast o wybrykach Sobieraja nie pisałem wcale. Chciałem dać szansę temu urzędnikowi domu kultury. Miałem bowiem nadzieję, że facet jeszcze się wyprostuje. Niestety, jego struktura okazała się zanadto skostniała (stara, „dobra” szkoła). Teraz, skoro nie mam już nic do stracenia, nie widzę powodu aby dłużej oszczędzać organizatorów festiwalu.

Hm. W programie najbliższej WSKi (Warszawskie Spotkania Komiksowe) rozbawił mnie punkt: „spotkanie z organizatorami tegorocznego MFK”. W pierwszej chwili pomyślałem: kogo jeszcze (oprócz Kasińskiego) Mamut wyciągnie z kapelusza? Wszak Sobieraj chyba się nie zjawi (ŁDeK nie wypłaca już delegacji). A może pojawią się w Warszawie pozostałe „martwe dusze” Conturu. Ale przecież Mamut z Kasińskim to już liczba mnoga. Zapewne tylko oni dwaj roztaczać będą miraże festiwalu przed uczestnikami spotkania. Radziłbym notować ich wypowiedzi. Zabawnie wypadną w konfrontacji z rzeczywistością (tak jak to było w przypadku ubiegłorocznego patronatu Fantastyki).

1. Pierwsze lata

Bez wątpienia, pierwszy Ogólnopolski Konwent Twórców Komiksu odbył się zimą 1991 roku w Kielcach. Pojawili się na nim (niezbyt licznie) wyłącznie autorzy komiksów. Krążyły opowieści, że spotkanie odbywało się w dość osobliwej atmosferze (C2H5OH). Gościli na nim także młodzi rysownicy z grupy Contur, nazwani „pieszczotliwie” przez pozostałych uczestników „mafią łódzką”. Kształt oraz forma kieleckiego konwentu nie przypadł łodzianom specjalnie do gustu, dlatego postanowili przygotować kolejną imprezę własnymi siłami w Łodzi.

Łódzki Dom Kultury zainteresował się inicjatywą młodych twórców. Konwent w nowej formule zorganizowany został jeszcze jesienią tego samego roku. Tym razem impreza była otwarta dla wszystkich zainteresowanych komiksem: twórców, wydawców, krytyków oraz miłośników literatury obrazkowej. Głównym elementem konwentu stał się konkurs komiksowy, który od początku cieszył się ogromnym zainteresowaniem rysowników z całego kraju, oraz uczestników imprezy.

Sukces pierwszego łódzkiego konwentu był w dużej mierze wynikiem ogromnego entuzjazmu, z jakim Conturowcy przystąpili do realizacji własnych marzeń. Łódzki Dom Kultury również był zauroczony współpracą z młodymi twórcami. Jednak konfrontacja zapału, ale też młodzieńczej niefrasobliwości ówczesnych licealistów, z ustalonymi regułami szacownej instytucji nie mogła wytrzymać próby czasu. Nic więc dziwnego, że w kolejnych latach szeregi organizatorów stopniowo się przerzedzały. Pozostali jedynie najwięksi zapaleńcy oraz ci, którym udział w imprezie mógł przynieść korzyści.

Jestem miłośnikiem sztuki komiksowej. Znam prace wielu polskich rysowników. Uważam, że grafików mamy doskonałych. Często jednak forma opowiadanej historii nie dorównuje warstwie plastycznej dzieła. Na pierwszym konwencie było mało komiksów, które by mnie zainteresowały. Twórcy sprawnie posługiwali się rysunkiem, lecz brakowało im znajomości języka komiksu. Postanowiłem więc zorganizować giełdę, dzięki której młodzi autorzy komiksów mieliby dostęp do materiałów szkoleniowych z całego świata. W kolejnych latach zaczęły napływać na konkurs coraz lepsze prace. Nie było jednak wydawców, którzy chcieliby publikować najciekawsze historie. Zdecydowałem że sam się tym zajmę, aby najlepsze komiksy nie odeszły w zapomnienie. Tak powstał pierwszy katalog konwentowy.

Początkowo młodzi organizatorzy konwentu mieli wiele pomysłów na rozwój imprezy. Wszelako zawsze brakowało ludzi, którzy chcieli je realizować. Kiedy dodatkowo pojawiały się problemy, zapał Conturowców nagle znikał. W grupie brakowało osoby, która miałaby wizję przyszłej imprezy, i potrafiła ukierunkować działania organizacyjne. Urzędnik domu kultury, który „opiekował się” konwentem, nie był zainteresowany funkcją lidera. On przecież zajmował się „ważniejszymi” sprawami. Poza tym, nadawał na innych falach, więc dla młodych ludzi był zupełnie obcy. Od początku przyglądałem się zmaganiom Conturowców z materią domu kultury. Jednak trzymałem się na uboczu, zajmując się tylko giełdą oraz wydawnictwami. Uważałem bowiem, że to ich impreza i tylko oni mają prawo decydować o jej kształcie. Kiedy jednak zauważyłem, że łatwiej rozwiązuję problemy organizacyjne, zaproponowałem Conturowcom większą pomoc. Na jednym ze spotkań przed kolejną imprezą oznajmiłem, że mógłbym zostać koordynatorem działań organizacyjnych. Chłopcy doceniali mój wkład w przygotowanie konwentu, dlatego też o mały włos (Agnieszki) nie zostałem kierownikiem imprezy. Kto wie, jak wglądałby dzisiejszy festiwal, gdybym wtedy objął tę funkcję?

Jednak historia potoczyła się inaczej. Conturowcy znaleźli lidera w postaci Jakuba Wiejackiego. Z jego inicjatywy powstało pierwsze stowarzyszenie. Postanowiłem nie przeszkadzać, choć przeczuwałem dalszy rozwój wydarzeń. Usunąłem się w cień i wróciłem do wcześniej podjętych działań. Niekiedy sugerowałem drobne zmiany, albo nowe posunięcia organizacyjne. Wybrałem spokojną drogę ewolucji, zamiast gwałtownych przemian. Może źle zrobiłem?

ciąg dalszy...

sierpnia 06, 2019

stoiska festiwalowe „obok kibla”

Dzisiaj odwiedziłem biuro organizatorów Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier. Dowiedziałem się tam, że układ stoisk w strefie targowej festiwalu będzie przygotowywany przez firmę od zabudowy targowej. Jest to rozwiązanie bardzo wygodne dla organizatorów festiwalu. Ale czy równie dobre dla „starych” wystawców, którzy odwiedzali łódzką imprezę w czasach, kiedy jeszcze wyniki sprzedaży komiksów nie były zbyt obiecujące? Czy powinni oni się dziwić, jeśli ich stoiska znajdą się na końcu hali targowej. Gdzieś „obok kibla” :(

Organizując strefę targową, od początku istnienia łódzkiej imprezy komiksowej, starałem się przygotować ją tak, aby uwzględnić potrzeby wydawców od lat wiernych festiwalowi. Oczywiście, nie mogłem dogodzić wszystkim. Ale wątpię, żeby firma od zabudowy targowej wykazała się podobną starannością. Najwięksi wystawcy mogą spać spokojnie. O interesy Egmontu i Multiversum zadbał już sam Mamut. Natomiast mniejsi wydawcy zostaną potraktowani w myśl zasady: „zapłać i spier..laj”. A firma od zabudowy targowej umieści ich stoisko tam, gdzie będzie jej wygodnie. Takie traktowanie mniejszych podmiotów wpisuje się doskonale w „nową świecką tradycję”. Zapoczątkowaną przez warszawski Comic-Con. Liczy się tylko wynik finansowy imprezy :(

Jak już wspomniałem, pomagałem przy organizacji łódzkich imprez od początku ich istnienia. Jestem też nieoficjalnym kronikarzem tych eventów. Kiedyś popełniłem: „13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora”. Od tamtego czasu zdarzyło się, przy organizacji festiwalu, wiele śmiesznych, strasznych lub dziwacznych sytuacji. Teraz, odkąd nie muszę już przygotowywać strefy targowej, mogę wreszcie zająć się ich spisywaniem :)

Moje wspomnienia pojawią się wkrótce na blogu: komiksforum.blogspot.com
Wrzucę tu też „13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora”. Dla tych, którzy jeszcze tego nie czytali :)

listopada 15, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con, akt3 - ...spowrotem


Czas, to osobliwa niezmienna :) Kiedy mam go w nadmiarze, zazwyczaj się spóźniam :( Jeśli jednak jest go niewiele, wykorzystuję każdą nanosekundę i przeważnie "zdanżam" :) Ale zawsze, kosztem ogromnego stresu i zużytej energii :( Tak było i tym razem.

Żal mi było stracić kolejne pięć dych (a pewnie więcej) na "taryfę" powrotną. Postanowiłem więc dojechać do miasta, na dworzec, autobusem comicconowym. Przecież nie po to, zarabiałem z trudem na komiksach grosze, żeby się nimi dzielić z taryfiarzem :! Impreza kończyła się o 18. Pociąg miałem o 19. Dużo wcześniej zacząłem więc demontaż swojej ekspozycji. Wybór momentu był o tyle trudny, ponieważ nie wiedziałem ile czasu zajmie mi dekonstrukcja. Ścianka była instalacją premierową. Dlatego, ledwo zdążyłem na autobus o 18. I tylko dzięki pomocy Piotra z Gdyni, nie musiałem stosować metody wahadłowej do transportu moich bambetli :)

Deszcz zaczął kropić, a moje konstrukcje z tektury były :( Na szczęście podjechał autobus. Do środka "przebiłem się" przez tłum, korzystając wydatnie z argumentów słownych i mocy... głosu :) Wkrótce też ruszyłem do cywilizacji. Miałem świadomość swoich marnych szans na dogonienie pociągu. Wieczorny autobus jechał przecież dłużej, ze względu na korki. A czekał mnie jeszcze "bieg wahadłowy" na Dworzec Centralny, spod Pałacu Stalina :( Przewidywałem, że zajmie mi on przynajmniej 30minut. Byłbym więc na dworcu kwadrans po czasie :(( Z taką właśnie perspektywą przemierzałem nocne, wilgotne ulice Stolycy. Oczywiście, planowałem wcześniejszy wyjazd z Comic Conu. Ale wyszło, tak jak wyszło :(

Autobus nie miał zbyt dużego opóźnienia. Dojechał na przystanek pałacowy 20minut przed dziewiętnastą. Ale dla mnie, nadal było za mało czasu do odjazdu pociągu. Na szczęście, pomógł mi po drodze, poznany w autobusie miłośnik anime z Wejherowa, który też udawał się na dworzec. Oszczędził mi tym samym ogromnego wysiłku, który musiałbym poświęcić na "bieg wahadłowy" (o utraconych wiadrach potu nie wspomnę :), oraz potężnego stresu niepewności: czy na pociąg zdążę. Jestem mu za to bardzo wdzięczny :)

Do pociągu zdążyłem "na styk". Oczywiście, bilet już miałem wykupiony. Dla mnie i Rowera :) Ale to był inny skład. Po raz kolejny spowiła mnie rzeczywistość PKP. Jakże inna, od świata prezentowanego w reklamach Intercity :( Są one zapewne przeznaczone dla "głupich ludzi", o których mówił kiedyś w nagraniach aktualny premier Morawiecki ;) Zamiast nowego, nowoczesnego, czystego wagonu PESY miałem do dyspozycji zdegradowany obiekt pierwszej klasy, średnio-obskurne wspomnienie lat minionych. Pociąg był pełny. W moim wagonie brakowało jednego rzędu foteli, na które przewoźnik sprzedał bilety. O miejscu "na rower" mogłem oczywiście pomarzyć :( Zdezorientowanych podróżnych, dla których zabrakło wykupionych siedzisk, konduktor w czasie jazdy usadzał w innych wagonach. Ja nie miałem takiego szczęścia :( Co prawda, moje miejsce istniało fizycznie w wagonie, ale zajął je jakiś "pierwszy lepszy" pasażer. Ponieważ jednak, w pobliżu nie było przestrzeni na moje bambetle, nie wyje...rzuciłem go z hukiem :) Dlatego całą podróż spędziłem na stojąco. W jedynym miejscu przestronnym. Przy "kiblu". Na szczęście, w miłym towarzystwie. Niech żyje "Inter...cipy"!

Podczas ciekawej konwersacji z pasażerami, dla których również zabrakło wykupionych miejsc, mimo niewygody i opóźnienia pociągu, podróż upłynęła dość szybko. Wkrótce dotarłem do stacji Łódź-Chojny. Ale dalszych kilkuset metrów od dworca, do mojego "betonowca" nie zapomnę nigdy :(

Padał niewielki deszcz i powiewał lekki wiaterek. Pomyślałem, że w pół godziny zdołam się "doturlać" do domu, bez większego uszczerbku dla moich bambetli. Metodą wahadłową, oczywiście ;) Jednak "matka" natura miała inne plany wobec mojej osoby :( Było ciemno, więc nie widziałem zbliżających się chmur czarnych. Dopadły mnie one sto metrów od dworca, a w okolicy nie było żadnego zadaszenia :(( Wzmógł się wiatr, więc pozostawiony samotnie (pamiętacie zasady metody wahadłowej :) tekturowy futerał na standy, mimo swojej masy, co chwilę "lądował" kałuży. Aby zabezpieczyć delikatną konstrukcję, skorzystałem z odziedziczonej po festiwalu folii malarskiej, którą przezornie trzymałem w moim ekwipunku ekspedycyjnym (jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz :) Jednak spróbujcie rozwinąć 20 metrów kwadratowych cienkiego plastiku w deszczu i wietrze. Moje zmagania, dla postronnego obserwatora, przypominały zapewne słynne zdjęcie: żołnierzy trzymających na szczycie wulkanu Suribachi amerykańską flagę, po zdobyciu Iwo Jimy. Ale nikogo w pobliżu nie było :((( Ponieważ jednak, żołnierzy na zdjęciu było kilku, a ja byłem sam, odpuściłem sobie w końcu zmagania z moją "flagą". I z determinacją ruszyłem w dalszą drogę :((((

Zapewne znacie (...młodzi padawani :) polskie drogi z początku XXIwieku. Niby gładkie, asfaltowe. Ale nierówne, pełne dziur i wykrotów. Obramowane niedostępnymi krawężnikami. A po deszczu najeżone niezliczoną ilością pułapek. Pokonałem je wszystkie :)

Tak więc brnąłem dalej. Targany wiatrem. W strugach deszczu. Mokry od góry i od podłoża. Kres wędrówki, widoczny z daleka, zdawał się być niemal na końcu świata :( W połowie drogi, od tekturowego futerału oderwała się część uchwytu, więc miałem trudniej. Ale w końcu dotarłem :) Na klatce schodowej oderwał się cały uchwyt, lecz byłem już w domu :))

Wieczorem, musiałem jeszcze rozdzielić przemoczone plakaty. Gdyby wyschły złączone, nie dałoby się później ich odkleić. Uzupełniłem "elektrolity" Ż :) i padłem...

konkluzje:

Najważniejsza! Osoby starsze, niepełnosprawne, poruszające się z wózeczkiem, bądź na wózku, mają w stolicy niemal czterdziestomilionowego kraju przeje...rąbane :( Poruszanie się po zniszczonych drogach, nierównych chodnikach, pokonywanie schodów, krawężników i tuneli jest karkołomnym doświadczeniem. Od wielu lat, tyle się o tym mówi w mediach, organizuje kampanie społeczne, a słowo "integracja" niemal nie schodzi z ust Bolandczyków. Tymczasem, to tylko pozory. W przestrzeni publicznej, rzadko widoczne są efekty jakichkolwiek działań integracyjnych. A niektóre pomysły są wręcz chybione :((( Na Dworcu Centralnym zdumiewają mnie zawsze rzędy stalowych listew, które umieszczono kilkanaście lat temu na posadzkach, w korytarzach i na peronach. W założeniu, miały one ułatwić poruszanie się osobom niewidzącym. Jednak są tak wysokie, że potykają się o nie ludzie zdrowi. Natomiast dla niepełnosprawnych stanowią kolejną przeszkodę :( A wystarczyło przecież sfrezować granitowe płyty podłogi na głębokość dwóch milimetrów. I wszyscy byliby zadowoleni. Nie, to by było zbyt proste :(

Można pojechać na Comic Con z towarem i bez samochodu. Jednak wyprawa w pojedynkę, szczególnie z tak rozbudowanym stoiskiem, jak moje, to olbrzymi wysiłek i zmęczenie "materiału ludzkiego". Przydałaby się druga para rąk :) Stołeczna impreza ma niesamowity potencjał. Duże, ładne i funkcjonalne hale wystawiennicze stwarzają wiele możliwości ich wykorzystania. Wiejska lokalizacja nie stanowi dużej przeszkody, bowiem kompleks targowy jest dobrze skomunikowany z centrum Warszawy. A niewielkie problemy transportowe zapewne znikną w przyszłości.

Gorzej jest z ofertą atrakcji Comic Conu. O ile tematy serialowo-przebierankowe trzymają się nieźle, a gadżeciarze i planszówkowcy mają też coś do "ugryzienia", to reprezentacja komiksu, na imprezie par excellence komiksowej, wygląda tragicznie. Rozmawiałem ostatnio z przedstawicielem wspólnego stoiska kilku mniejszych wydawców komiksów, które na evencie firmowała Planeta Komiksów. Moje uwagi, dotyczące małego zainteresowania imprezą komiksowych fanów, skwitował stwierdzeniem dziwnym, żeby nie powiedzieć głupim: że Comic Con nie jest przeznaczony dla miłośników komiksu, ponieważ na sprzedawane wydawnictwa nie może udzielać kilkunastoprocentowego rabatu, jak to czyni na festiwalu w Łodzi ?! Od kiedy to upusty cenowe są głównym argumentem do odwiedzenia najstarszej imprezy komiksowej w Bolandzie? Z doświadczenia wiem, że nieco wyższa cena nie jest żadną przeszkodą w zakupie, dla zainteresowanego dobrym tytułem fana. Natomiast, łowcy rabatów zawsze znajdą alternatywne źródło przystępnej ceny. W dzisiejszych czasach możliwości jest mnóstwo.

Oczywiście, ważną przyczyną znikomej reprezentacji komiksu na Comic Conie są koszty uczestnictwa w imprezie. Zarówno wystawców, jak i gości. Nie od dziś wiadomo, że handlowiec nie weźmie udziału w evencie, który nie przyniesie mu zysku. Wszystkie koszty: wynajęcia stoiska, dojazdu, pobytu, wyżywienia i noclegu, muszą się zbilansować. Nikt też nie pracuje za darmo. Nawet promocja nowego tytułu, lub wydawnictwa, ma swoje granice finansowe. Ale jak można robić promocję skoro zainteresowanych tematem brak? Ceny biletów wstępu dla "oglądaczy" są również znaczną barierą. A przecież, to oni właśnie tworzą atmosferę imprezy. Nie ma nic bardziej żenującego, niż stoiska wyczekujące na fanów. Sprzedawcy "polujący" na nielicznych klientów. Ptak powinien coś o tym wiedzieć. Ma przecież wiele podobnych hal, w różnych miejscach Bolandu. Sklepy wypełnione towarem po sufit, a kupujących mało.

Tymczasem organizator Comic Conu jest nastawiony na to, żeby maksymalnie "kosić" wszystkich "jeleni" :( Rozumiem, że jest to impreza komercyjna i musi przynosić zysk, ale nie można zarzynać "dojnej krowy". Przygotowanie strefy handlowej na takiej imprezie, to bardzo delikatna materia. Jeśli bowiem stoiska będą za drogie, to wielu wystawców zrezygnuje z udziału w evencie. Mniejsza ilość ekspozycji spowoduje spadek liczby odwiedzających i mniejsze wpływy z biletów oraz niewielkie przychody pozostałych wystawców. Paradoksalnie, ten sam efekt przyniosą zbyt drogie bilety wstępu. Duże firmy, jak Nickelodeon, Hasbro, czy Lego (obecne na konwencie) mają w swoim budżecie odpowiednie środki na promocję, więc mogą sobie pozwolić na duże, bogato aranżowane ekspozycje. Trudno jednak, wymagać tego samego od zwykłych wystawców, lub sklepów z gadżetami. Jeszcze mniejszymi środkami dysponują kolekcjonerzy, antykwariusze, rzemieślnicy, czy drobni handlarze. A przecież, bez nich każda impreza traci wiele z atrakcyjności.

Na Festiwalu Komiksu w Łodzi rozwiązaliśmy te problemy w sposób najlepszy z możliwych. Rekiny multimedialne i duże firmy, sklepy lub wydawcy, otrzymują do dyspozycji eksponowane przestrzenie za odpowiednią cenę. Mniejsi wystawcy mogą wynająć profesjonalne stoiska, odpowiednie do ich możliwości finansowych. Najmniejsze kosztuje poniżej 500zł. Natomiast "budżetowcy" otrzymują stolik w przestrzeni targowej za jedyne 100zł (na trzy dni)! I każdy jest zadowolony :) A popularność imprezy, z roku na rok, rośnie.

Oczywiście, miłośnicy komiksu nie polubią warszawskiego konwentu z dnia na dzień. Potrzebna jest odpowiednia promocja komiksowej części imprezy. A także dodatkowy "magnes" dla fanów. Oprócz atrakcyjnych stoisk, kolejnych uczestników mogą przyciągnąć goście specjalni oraz wystawy. W tym roku gośćmi imprezy byli znani na świecie artyści: Bisley i Fabry. Co prawda, mogło być ich więcej, ale wiadomo, koszty. Natomiast wystawy przygotowane przez portal PolishComicsArt były zupełnym nieporozumieniem. Dla młodych uczestników Comic Conu (a tacy byli w przewadze) prezentacja prac polskich "mistrzów" literatury obrazkowej, oraz nowych twórców, nie była żadną atrakcją. Miłośnicy popkulturowych seriali i pozostali "pożeracze multimediów" byliby bardziej zainteresowani ekspozycją z pogranicza filmu i komiksu. Znanymi bohaterami, jak Batman, Avengers, czy ostatnio Venom. Natomiast oferta oryginalnych plansz komiksowych (druga ekspozycja), do kupienia za kilkaset, do kilkunastu tysięcy złotych, to "strzał kulą w płot". Nie ten target. Młodzi mają zdecydowanie cieńszy portfel.

Reasumując. Jak już wspominałem, warszawska impreza ma duży potencjał. Część ilustrowaną można odpowiednio rozbudować tak, aby Comic Con stał się świętem, również dla miłośników komiksu. Trzeba to jednak zrobić bardziej "z głową", niż dotychczas. Chętnie podzielę się, w tym względzie, moim niemal trzydziestoletnim doświadczeniem z organizacji łódzkiego Festiwalu Komiksu :)

listopada 03, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con, akt 2 - i...


Warszawa da się lubić... :)
Rejestracja wystawcy na Comic Conie przebiegła sprawnie. Szybko więc ruszyłem na przyznane mi miejsce. Co prawda, trudno było je znaleźć na planie (chyba jakiś amator go robił :) ale w końcu trafiłem. Znajdowało się jakieś 100metrów od głównego wejścia, w strefie zdominowanej przez antykwariuszy. Komiksów było tam naprawdę mało :( Honoru branży musieli więc bronić jedynie: Piotr z Gdyni, Rafał z Łodzi, Screem z "szarego miasta", oraz ja. Jak na "Strefę Komiksu" na stołecznej imprezie, która komiks ma w nazwie, to trochę mało :( Było jeszcze stoisko grupowe tubylców, jednak w zupełnie innym miejscu. Niby lepszym, bo przy samym wejściu. Ale odgrodzone barierkami, zmuszało miłośników literatury obrazkowej do nadkładania drogi. Niewielu docierało tam od razu, bowiem skutecznie kusiły ich wcześniejsze atrakcje imprezy. Być może, przy kolejnej odsłonie Comic Conu, uda się zorganizować Strefę Komiksu z prawdziwego zdarzenia. Wszystkie stoiska i ekspozycje w jednym miejscu. Chętnie w tym pomogę :) Ciekawe, że na pięć stoisk komiksowych, trzy były z Łodzi. Ale przecież w Bolandzie Łódź stolicą komiksu jest... młodzi padawani :)

strefa komiksu? nie, to moja ekspozycja :)
W jakąś godzinę rozstawiłem swoje bambetle. Było piątkowe południe, więc publiczność powinna już oblegać stoiska. Ale jakoś nie było jej widać :( Po kolejnej godzinie zrozumiałem, że nie musiałem się tak spieszyć. Mogłem spokojnie zaoszczędzić pięć dych, które pożarła taryfa, i przyjechać do Nadarzyna autobusem. Po następnej godzinie wiedziałem, że lepiej byłoby zjawić się wieczorem, albo w sobotę rano. Niewiele by mnie ominęło. Przez cały dzień sprzedałem tylko jeden plakat :( Komiksu żadnego :(( Inni wystawcy mieli podobne "obroty". Co mnie specjalnie nie pocieszyło, bo nie zarobiłem nawet na kanapki, które przywiozłem z domu. O zwrocie kosztu biletów, na pociąg i taryfę, mogłem tylko pomarzyć :(

Nie wiem co zawiodło. Dlaczego publiczność w pierwszy dzień Comic Conu tak słabo dopisała? Podobno, winne były szkoły, które nie chciały zwolnić z lekcji uczestników imprezy :) Tak przynajmniej twierdził organizator. Na pewno zawiodła promocja imprezy. Brak większych atrakcji tego dnia. Duża odległość od miasta. Choć event był nieźle skomunikowany z centrum Warszawy bezpłatnymi autobusami. Jednak trzeba było poświęcić przynajmniej pół godziny na dojazd do Nadarzyna. A przecież zwykli ludzie mają w piątki jeszcze sporo obowiązków: szkoła, praca, i mniej czasu wolnego. Myślę jednak, że głównym powodem była cena biletu, taka sama jak w pozostałe dni - 50zeta. Jeśli ktoś planował odwiedzić Comic Con tylko raz, to wybierał raczej dzień wolny od zajęć. Miał wtedy więcej czasu na podziwianie atrakcji, za te same pieniądze :)

skromne i smutne stoisko tubylców, obok wystawy
Jestem pewien, że gdyby piątkowy bilet był tańszy, albo wstęp na imprezę bezpłatny, to frekwencja byłaby dużo większa. Największym błędem początkujących organizatorów, jest chęć pozyskania maksymalnych środków, ze wszystkich źródeł. Tymczasem, powinni oni uwzględniać również potrzeby innych uczestników eventu. Organizatorzy przecież nie płacą za umieszczanie stoisk na Comic Conie. A wystawcy przecież muszą zarobić, żeby zbilansować koszty udziału w imprezie. Kiedy jednak nie ma klientów, handlarze są baaardzo zawiedzeni :( i używają słów brzydkich :)

Tymczasem upłynął pierwszy dzień Comic Conu. Zamierzałem skorzystać z bezpłatnego autobusu do centrum, jednak zniechęcił mnie dziki tłum ludzi, oczekujących na przystanku. Impreza kończyła się o 20, a między 19.40 i 21 nie było żadnego autobusu. Wątpię też, czy do tego ostatniego zmieścili się wszyscy chętni. To była ewidentna wpadka organizatorów. Chęć rozładowania imprezy jednym autobusem. Godzinę po jej zakończeniu!

Darmowy autobus, to bez wątpienia doskonały pomysł. Najlepszy sposób zapewnienia frekwencji na imprezie. Sam z niego często korzystałem. Ale raczej rano, niż wieczorem, w drodze powrotnej z Comic Conu. Pół godziny jazdy i byłem u celu podróży, ponieważ autobus nie zatrzymywał się na innych przystankach. Alternatywna komunikacja publiczna zabrałaby dwukrotnie więcej czasu i niemałe środki. Normalny bilet 20minutowy kosztował mnie 3,40zł (innych nie kupowałem). Ale ponieważ Nadarzyn leży w podmiejskiej strefie taryfowej, dojazd do centrum Warszawy, z przesiadkami oczywiście, kosztowałby chyba dychę :( Ponadto, stołeczna komunikacja jest specyficznie zorganizowana. Wymusza, aby przyjezdni zostawiali swoje "bryki" w strefach "parkuj i spieprzaj" :) A stamtąd, poruszali się po mieście taborem miejskim: autobusem, tramwajem, metrem, albo rowerem :) Podmiejskie autobusy również dojeżdżają tylko do "parkuj i spieprzaj". Dlatego podróż z Comic Conu do Pałacu Stalina :) może trwać ponad godzinę.

strefa lejgo :)
Na szczęście, w piątkowy wieczór, do miasta podwiózł mnie antykwariusz, który miał stoisko niedaleko mojego. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Dzięki niemu, ominęła mnie wątpliwa przyjemność godzinnego oczekiwania na autobus, do którego mógłbym się nie dostać :( Od Wisłostrady do placu bankowego, gdzie miałem nocleg, dojechałem tramwajem. Co było dalej tego wieczoru, nie pamiętam :(

Obudziłem się wcześnie rano. Dłuższą chwilę trwało, zanim przygotowałem mój organizm do działania. Po śniadaniu "dopełzłem" do metra i dwie stacje dalej wysiadłem obok autobusu wożącego geeków na Comic Con. Pół godziny później byłem już w Nadarzynie. Przyjechałem pierwszym kursem. Spod pałacu, o ósmej. I mimo, że do otwarcia imprezy dla gawiedzi, o dziesiątej, było jeszcze sporo czasu, nie miałem siły żeby zwiedzić halę :(

każdy chciał u mnie zrobić zdjęcie :)
Tego dnia ruch był nieco większy. Jednak, daleko mu było do soboty na Festiwalu Komiksu w Łodzi. Zaobserwowałem natomiast dziwne zjawisko. Niemal wszyscy uczestnicy Comic Conu poruszali się wyłącznie wzdłuż ciągów komunikacyjnych, prowadzących do wnętrza hali. Niewielu zatrzymywało się przy stoiskach, a jeszcze mniej wchodziło wgłąb strefy antykwarycznej, w której była moja ekspozycja. Przypominało to, jako żywo, przemarsz stada antylop Gnu przez wyschniętą równinę Serengeti, w drodze do nowych pastwisk :) Tym razem, powodem takiej pielgrzymki była strefa autografów, w której miłośnicy telewizyjnych seriali mogli kupić (?!) podpis swojego ulubionego aktora B-klasy :) Potwierdza to ewidentnie target eventu. Skierowny raczej do telemaniaków, niż fanów komiksu :( Przepraszam, ale znowu nasuwa mi się porównanie z łódzką imprezą. U nas, nawet "autografożercy" :) kontemplują w spokoju kolejne stoiska. Być może dlatego, że tłok w korytarzach nie pozwala im rozwinąć większej prędkości :) Ale nikt się nie spieszy, mimo, że podpisy, a nawet rysunki są za darmo!

Spider-Man atakuje od wejścia :)
Dzień drugi konwentu upłynął mi na obsłudze stoiska. Na szczęście, rano przygotowałem sobie kanapki, a wodę kupiłem na stacji benzynowej w Nadarzynie (uwaga! zarabiają na niej lepiej, niż na paliwie). Nie musiałem więc oddalać się od moich komiksów :) Mimo to, słyszałem o wszystkich atrakcjach imprezy. O niektórych nawet więcej, niż bym pragnął :( Szczególnie uciążliwe było nagłośninie sceny "cosplejowej", która znajdowała się jakieś 50metrów ode mnie. Dochodziły z niej na zmianę, jakieś durne dialogi, wypowiadane przez amatorów przebieranek, albo kocia muzyka jakejś niewy...żytej "artystki", lub tematy filmowe :( Marsz imperialny znienawidziłem przynajmniej na rok :(( Skoro nadmierne nagłośnienie przeszkadzało mnie (a podobno jestem przygłuchy), to jak mogli odbierać dźwięki widzowie przed sceną. Zapewne dzień na Comic Conie skończył się dla nich bólem głowy :(

strefa bitwy żołnierzykami :)
Wieczorem, do cywilizacji podwiózł mnie inny antykwariusz. Tak bałem się kontaktu z przeładowanym autobusem :( Noc upłynęła spokojnie. A rano, jak zwykle, obudziłem się przed budzikiem :( Ale nadal zdrewniały :( Adrenalina ciągle bulgotała mi w żyłach :) Dalej: śniadanko, kanapki, prysznic i wymarsz. Rutyna :) Autobus przed Pałacem Stalina - 8.00. Nadarzyn - 8.30 :!
Czułem się nieco lepiej. Do publicznego otwarcia Comic Conu została jeszcze godzina, więc odważyłem się zwiedzić halę. Niestety, tylko jedną, bo na drugą sił mi zabrakło :( Zresztą, komputery, lub konsole z grami widuję na co dzięń, nic więc nie mogło mnie tam zaskoczyć :)

labirynt Pac-Mana, przy wejściu :)
Halę B warszawskiego Comic Conu, w której odbywała się część serialowo-komiksowa, można podzielić na cztery równe części. W pierwszej, przestrzeń przy wejściu była bardzo obszerna, i pusta :( Nieco dalej, organizatorzy przygotowali dla uczestników, z barierek, korytarz w ktałcie węża :) który miał chyba kilometr długości :) Przypominał trochę labirynt z Pac-Mana. Brakowało tylko groszków/cukierków, które odwiedzający mogliby zbierać po drodze, ku obopólnej radości :) Po prawej stronie, od wejścia, w oszklonych salach były komiksowe galerie. Rano zamknięte, więc jedynie przez szybę zobaczyłem, iż pokazują prace polskich autorów. Nieopodal, było grupowe stoisko komiksowych wydawców. Niestety, prezentowało się nad wyraz skromnie, żeby nie powiedzieć biednie :( Aby dostać się do tej strefy, trzeba było pokonać "las" barierek. Większość uczestników Comic Conu wybierała jednak drogę na wprost. W stronę dużych, ładnych, profesjonalnie przygotowanych aranżacji "rekinów" multimedialnych, które zajmowały także kolejną ćwiartkę hali.

stoiska popkulturowego chłamu :)
Dalej, w następnej części obiektu, były już tylko stoiska z popkulturowym chłamem (w pozytywnym znaczeniu tego słowa, oczywiście :) Czyli kubki, maskotki, kostiumy, figurki, koszulki, przypinki... i setki innych gadżetów, których przeznaczenia, mam nadzieję, nigdy nie poznam :) Nie zabrakło tutaj stoisk z "planszogrami", rzeźbami ambitnymi, klockami "lejgo" i kolorowymi napojami, w których pływały dziwne gluty :) Czyli oferta, jak najbardziej trendy :) Skutecznie drenująca kieszeń biednych fanów :( Po lewej stronie hali znajdowała się przestrzeń antykwaryczna, a w niej, skromna reprezentacja "strefy komiksu" :( Natomiast po prawej była zagłuszająca myśli scena "przebierankowa" :( wraz z entuzjastycznie reagującą widownią.

strefa autografów i fotek płatnych :(
Ostatnią, ogromną przestrzenią hali B władała strefa autografów. Miała ona dużą scenę i nie mniejszą widownię, osobną kasę, "ściankę" fotograficzną, i ogrodzone "wybiegi" dla poszczególnych gwiazd konwentu :) Nawet bez publiczności, miejsce to wydawało się drogie :( Czym prędzej więc czmychnąłem stamtąd i nigdy już nie wróciłem :)

Niedzielny obrót wypadł nieco słabiej. Jednak, nie on zaprzątał mi głowę. Przerażeniem napawała mnie myśl, o powrocie do domu. Demontażu stoiska. Pakowaniu bambetli. Pielgrzymce do Warszawy i pościgu za pociągiem... Czyli to, co "tygrysy" nie lubią najbardziej :((

- ale o tym, w kolejnym wpisie...

Przepraszam, za słabą jakość fotek, ale mam taki smartfon, na jakiego mnie stać. A lepsze takie zdjęcia, niż żadne :)

października 31, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con
- tragedia w trzech aktach :)


akt 1 - Tam...

Nigdy nie byłem na Comic Conie, choć bardzo chciałem. Ani na tym prawdziwym, w San Diego. Ani nawet na tym, organizowanym w Bolandzie, w Warsawie :) Nadszedł więc czas, aby pierwszy handlarz komiksowy Bolandu (a przynajmniej najstarszy :) pojawił się również na tej imprezie. Stało się to na czwartej edycji stołecznego konwentu. Gdzieś na wsi. W Nadarzynie pod Warszawą. Ptak maczał w tym palce :) Na szczęście były ładne, wygodne autobusy, które regularnie dowoziły gawiedź ze Stolycy na imprezę.

Mała dygresja. W międzyczasie (od ostatniego mojego wpisu na blogu) pojawiło się dodatkowe wyjaśnienie przesunięcia terminu łódzkiego festiwalu komiksu. Mianowicie, Mamut obawiał się, że Comic Con, wtedy odbywający się we wrześniu, odbierze uczestników organizowanej od ćwierci wieku, w październiku właśnie, łódzkiej imprezie. Uważam, że troski zwierzaka były bezpodstawne. To są zupełnie inne imprezy. Co widać, słychać i czuć :)

 Choć nazwa zobowiązuje, warszawski Comic Con jest imprezą raczej dla fanów telewizyjnych seriali i popkulturowych gadżetów, niż miłośników komiksu. I chyba kilka lat upłynie, zanim cokolwiek się w tej materii zmieni. Oczywiście, wśród uczestników eventu było niejakie zainteresowanie komiksem. Jednak, na zasadzie obowiązującego aktualnie trendu, niż głębszego uczucia do tej dziedziny sztuki. Czyli, poszukiwany był Venom, który właśnie trafił do kin. Znani ze srebrnego ekranu Avengersi również byli modni. Ale komiksy dotąd nie ekranizowane, już mniej. Natomiast, publikacje słabo znane szerszemu ogółowi, niezależne, nie wzbudzały zainteresowania prawie wcale.

Ale wróćmy do wyprawy. Udział w Comic Conie był dla mnie wyzwaniem na wielu płaszczyznach.
Po pierwsze, finansowej. Koszty uczestnictwa w konwencie dla osoby takiej jak ja, czyli kolekcjonera i drobnego handlarza były horrendalne. Rozumiem, że warszawska impreza ma charakter komercyjny i musi zarabiać prawdziwe pieniądze. Ale traktowanie kolekcjonera amatora na równi z profesjonalnym sklepem, lub wydawnictwem komiksowym jest pozbawione senu. Drobni zbieracze komiksów nie pochwalą się na giełdzie swoimi zbiorami wcale. Natomiast małe wydawnictwa, dla których wysokie koszty promocji są również nie do przyjęcia, prezentują swoje publikacje pod szyldem czegoś w rodzaju wspólnego sklepu. A przecież sklepów komiksowych mamy dostatek. Tych realnych i wirtualnych. Dlatego propozycje Comic Conu, dla miłośnika komiksu, nie są żadną atrakcją.

W Łodzi, na festiwalu komiksu rozwiązaliśmy ten problem w prosty sposób. Drobni zbieracze komiksów, czy innych gadgetów, małe, niezależne wydawnictwa mogą wynająć zwykły stolik, na trzy dni imprezy, za jedyne 100zł. Takie stoiska nie stanowią konkurencji dla profesjonalnych handlarzy, czy dużych wydawców, ale zwiększają atrakcyjność eventu dla odwiedzających.
Jakoś udało mi się rozwiązać finansowy problem udziału w Comic Conie :)

Pozostała logistyka. Aby uatrakcyjnić moje stoisko na festiwalu w Łodzi zrobiłem sobie z tektury kilka standów, na których mogę prezentować komiksy. Stojaki te, ustawione obok siebie, tworzą "komiksową ścianę", która robi duże wrażenie na każdym odwiedzającym festiwal. Miłośnicy komiksu mogą łatwo dostrzec na niej tytuł, który ich zainteresuje. Ponadto, niemal każdy odwiedzający pragnie zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na tle ścianki. Nieskromnie dodam, że moja ścianka występuje na większości foto i wideorelacji z łódzkiej imprezy. W tym roku dobudowałem do niej ażurową konstrukcję, na której mogłem wieszać plakaty komiksowe. Zwiększyło to znacznie wizualną atrakcyjność obiektu. Takiej ekspozycji nie miał na festiwalu nikt :)

W Łodzi dysponuję zaprzyjaźnionym transportem, który umożliwia dostarczenie moich konstrukcji na festiwal. Chciałbym w tym miejscu podziękować niezastąpionemu Krzyśkowi, który co roku dostarcza moje bambetle do Atlas Areny. Dziękuję też Rysiowi, który w tym roku odwiózł mnie po imprezie do domu.

Przeniesienie mojego stoiska do Warszawy było nie lada wyzwaniem. Nie mam samochodu, ponieważ go nie potrzebuję. Jestem z miasta... które jest najbardziej zakorkowaną aglomeracją w Bolandzie :( ja jednak tego nie zauważam... bo mam roower :) Jak więc miałem przewieźć bambetle na Comic Con? Samochód bagażowy odpadał, ze względu na horrendalne koszty. Pozostawał pociąg. Na szczęście mieszkam niedaleko stacji Łódź-Chojny, przez którą przemykają pociągi jadące do Warszawy z południowego zachodu. Musiałem jednak, tak przekonstruować swoje stoisko, aby zmieściło się w dłoniach :) Na standy i plakaty zbudowałem futerał z tektury, z uchwytem, który był przeznaczony dla jednej ręki. Natomiast, wózkiem z komiksami nawigowałem drugą :) Tylko na papierze wydawało się to proste :( Jednoczesne przemieszczanie obu obiektów było nad wyraz męczące. Dlatego często używałem metody wahadłowej. Najpierw przenosiłem jeden element cargo na pewien dystans i wracałem po następny. Czynność tę powtarzałem dopóki nie pokonałem wymaganej trasy. Początkowo nie było to zbyt męczące, lecz wymagało czasu :(

Pozostała kwestia noclegu. Ze względu na moją obecną sytuację, do każdego działania podchodzę budżetowo. Wiedziałem, że na poprzednich Comic Conach była możliwość darmowego noclegu w hali. Kupiłem więc wór do spania i Matę Kari :) w nadziei, że spędzę komiksowe noce wśród moich obrazkowych wydawnictw. Niestety, dwa dni przed imprezą dowiedziałem się, że noclegu w hali nie będzie. Organizator powiedział, że za drogo kosztowało ich ogrzewanie przestrzeni nocą, dlatego zrezygnowali. No cóż, każdy powód jest dobry żeby zaoszczędzić :( Wiem to po sobie :)

Zaniepokojony perspektywą noclegu "pod mostem" (wiem, że Warszawa ma ich wiele, a jakiś Patryk obiecywał, że będzie więcej :) umieściłem apel: "kto przytuli Witka" na fejsie. Nikt na niego nie odpowiedział, choć wielu znajomych mieszka w Stolycy :(

I tu kolejna dygresja :) Przez wiele lat, w trakcie festiwalu, użyczałem noclegu różnym osobom z komiksowego światka. Kiedyś nawet, w mojej kawalerce, miałem jednocześnie trzech gości. Ale żaden "znajomy" z fejsa mi nie pomógł :( To doskonale świadczy o fałszywości tego portalu. Fejsowicze zza szyby ekranu "spijają sobie z dzióbków", celebrują znajomość, bezustannie obsypują się lajkami, groźnie apelują o "naprawianie świata", ale kiedy pojawia się realne wyzwanie, odwracają się do niego dupą :! Dlatego, przez lata nie chciałem mieć do czynienia z tym zakłamanym portalem. Szpiegującym swoich użytkowników. Ale w końcu uległem. Założyłem profil mojemu rowerowi. Bo mnie o to poprosił :)

Na szczęście, lokum znalazłem dzięki mamie Mateusza, znajomego z Warszawy, który wielokrotnie odwiedzał moje stoisko na festiwalu w Łodzi. Problem noclegu w Warszawie został rozwiązany.

Bilety na pociąg, wraz z miejscówkami, kupiłem dwa dni wcześniej, aby uniknąć kłopotu przed samym wyjazdem. W Internecie znalazłem plany wagonu, który umożliwiał przewóz roweru. A ponieważ moje bambetle wyraźnie przekraczały gabaryty bagażu dodatkowego, wykupiłem dla nich dodatkowe miejsce przeznaczone na rower właśnie.

W dzień wyjazdu wyszedłem z domu wystarczająco wcześnie, aby metodą wahadłową dotrzeć spokojnie na stację. Byłem tam z dwudziestominutowym zapasem. I właśnie tam opuściło mnie szczęście :(

Pani Megafonowa, o dziwo, czytelnym głosem, oznajmiła, w której części peronu zatrzyma się mój wagon. Było to o tyle ważne, ponieważ pociąg bawił na stacji jedynie chwilkę i bałem się, że nie zdążę załadować wszystkich bambetli, zanim odjedzie. Futerał "wchodził" do wagonu na raz. Lecz wózek był tak ciężki, że jego zawartość musiałem ładować na raty. "Zaokrętowanie" trwało więc trochę. Ale zdążyłem. Podczas tej czynności straciłem tylko jeden uchwyt plecaka :( Lecz pozostał mi drugi :) Oczywiście, mój wagon stanął na stacji po drugiej stronie zapowiadanego składu. Dlatego dotarcie do wykupionego miejsca, już korytarzami wagonu, zajęło mi niemal jedną trzecią czasu podróży. Metodą wahadłową, oczywiście :(

Zrobiłem fotkę i uruchomiłem tablet, żeby stwierdzić że WiFi w wagonie było. Zgodnie z szumnymi ogłoszeniami przewoźnika. Jednak transfer był tak wolny, że na swoim ekranie widziałem pojedyncze bity informacji, spływające łaskawie z niewidzialnego routera :( W końcu, odpuściłem sobie serfowanie po sieci. A resztę podróży spędziłem kontemplując maszynę PESY i sącząc leniwie pomarańczowy izotonik, który sobie przygotowałem w międzyczasie. Bowiem od rana zdążyłem już wylać z siebie ze dwa wiadra potu :(

Pełen obaw dojeżdżałem do Dworca Zachodniego, najbliższego wsi Nadarzyn, w której odbywał się Comic Con. Znałem ten ponury dworzec jeszcze z czasów "komuny". Podejrzewałem, że nic od tamtego okresu się nie zmieniło. Czyli, na moje bambetle czekało mnóstwo "krwiożerczych" schodów, a windy ułatwiające życie podróżnym były raczej w planach (pewnie jakiegoś Patryka :)
Przypomniałem sobie zapewnienia kumpla: "Mamy XXIwiek, teraz w Warszawie wszystko jest nowoczesne, zmodernizowane i żyje się lepiej". Jednak, to ja miałem rację :(

Wydostanie na zewnątrz dworca kosztowało mnie kolejne dwa wiadra potu :( Wysiłek mój nieco osłodził widok kulejącego Niemca z walizeczką na kółkach i drugą w dłoni. Wysiadł on z "mojego" pociągu, i miał przed sobą podobną trasę do przebycia. Kiedy metodą wahadłową :) stękając z wysiłku, pokonywał schody do tunelu wyjściowego i tęsknym wzrokiem omiatał ruiny windy dla niepełnosprawnych, pomyślałem sobie: "to kara, za Powstanie Warszawskie" :)

Dworzec Zachodni to przedziwna Wieża Babel. Można tu spotkać, co kilka metrów, kolejnego obcokrajowca. W pokonaniu jednej grupy schodów pomogli mi dwaj obywatele mówiący po rosyjsku :) Dworzec więc, jest doskonałą wizytówką rzeczywistości Bolandu, nie tylko dla tubylców :(

Jedynym sposobem dotarcia na imprezę było skorzystanie z taksówki. Świadom działania "mafii" w okolicy dworca, zamówiłem "taryfę" telefonicznie. Kiedy przyjechała, musiałem znaleźć jeszcze kilka centymetrów asfaltu, który nie był zarezerwowany na wyłączność przez liczne korporacje taksówkowe. Moja taryfa stała 50metrów i kolejne wiadro potu dalej :(

Droga do Nadarzyna upłynęła spokojnie, do momentu, kiedy dowiedziałem się ile będzie kosztował przejazd. Cena obu biletów (dla mnie i Rovera :) w obie strony, z ledwością pokryłaby koszty. Ale trafiłem na promocję. Dlatego taksówkowa "przyjemność" kosztowała mnie jedynie pięć dych :)
Przed finałową halą czekał jeszcze labirynt barierek, stworzony zapewne przez jakiegoś szalonego organizatora, który skutecznie oddalał wejście. Ale cieszyłem się, bo wreszcie dotarłem tam...
- kolejny akt dramatu wkrótce...

lipca 18, 2017

Światło w dzień

Festiwal Komiksu odbywał się na początku października. Od... zawsze. Czyli, od ponad ćwierci wieku. Do tego terminu zdążyli się już przyzwyczaić goście, uczestnicy i organizatorzy imprezy. Przez lata nikomu to nie przeszkadzało. Aż tu nagle, zmiana.

Początkowo ten październikowy termin wiązał się zapewne z powrotem studentów z wakacji. Oni to bowiem byli organizatorami pierwszych łódzkich konwentów komiksowych. Również wśród uczestników tych imprez dominowała akademicka brać. Lata mijały i grono odwiedzających festiwal gości wyraźnie się powiększało. Być może, z czasem, październikowa data przestała być taka ważna. Ale tradycja zobowiązuje.

Przyznam szczerze, że o zmianę terminu imprezy podejrzewałem najpierw Mamuta. Pomyślałem, że przesunął termin, bo tak mu pasowało. To byłoby w jego stylu. Przykro mi, że wszystko co złe, co dotyczy festiwalu kojarzy mi się od razu ze zwierzakiem. Ale tym razem się myliłem.

Powodem zmiany terminu przygotowania tegorocznego Festiwalu Komiksu jest Festiwal Światła. Inna cykliczna impreza łódzka, która do tej pory odbywała się (chyba) tydzień po komiksowym święcie. Nigdy na niej nie byłem. Choć chciałem. Ponieważ zazwyczaj, w tym czasie "lizałem" pofestiwalowe rany :(

Obie imprezy corocznie korzystały wydatnie z pomocy finansowej Urzędu Miasta. Lecz w tym roku, ta zacna instytucja nie zamierzała już sponsorować dwóch imprez, odbywających się w tym samym czasie. Zdecydowanie młodszy Festiwal Światła wybrał sobie nową datę zaistnienia. Festiwal Komiksu musiał się więc usunąć. Chyba światło w łódzkim magistracie jest lepiej notowane, niż komiks. A może ktoś za słabo zabiegał, argumentował, protestował...

Zastanawiam się, dlaczego wcześniejsza o tydzień, może dwa, organizacja festiwalu, miała dla światła takie znaczenie. Z tego co wiem z mediów, impreza ta polegała głównie na dekorowaniu przezroczami łódzkich kamienic. Oczywiście, czynność ta musi koniecznie odbywać się po zmroku. Im więc dalej w kalendarzu byłaby umieszczona impreza, tym lepiej dla efektów świetlnych. Przecież zmrok w listopadzie zapada wcześniej, niż w październiku. A dodatkowo, zmiana czasu znacznie przybliża godziny ciemności. Co prawda, na dworze robi się coraz zimniej. I czynnik ten zapewne wpływa na popularność imprezy wśród mas. Ale, czy prawdziwych wielbicieli światła może przestraszyć odrobina mrozu :)

lipca 08, 2017

Idzie stare :)

W ubiegły czwartek było spotkanie w Atlas Arenie. Zupełnie nieoczekiwanie... w starym stylu :(

Budynek Atlas Areny, przynajmniej jego część publiczną, znam już prawie, jak własną kieszeń :) Jednak w tym roku, w przestrzeni wykorzystywanej przez Festiwal Komiksu, mają nastąpić pewne zmiany. Poza tym, organizacją imprezy w hali ma się zajmować nowa osoba. Zdecydowaliśmy wiec z Ireną poznać sytuacje na miejscu.

Tymczasem, nieoczekiwanie do wycieczki dołączyła ekipa organizatorów festiwalu, z Mamutem na czele. I spotkanie techniczne przerodziło się w prezentację hali przez zwierzaka. Sęk w tym, że większość obecnych osób znała już arenę od lat, ale musiała uczestniczyć w tym nudnym pokazie dla pani, chyba księgowej(?), z EC1, organizatora imprezy. Odbyliśmy więc rundę honorową po o-ringu. Obejrzeliśmy po raz setny płytę boiska. I zajrzeliśmy w różne zakamarki. Po drodze wykruszali się kolejni członkowie ekipy. Aż wreszcie wycieczka znudziła samego Mamuta i potruchtał na rozmowę z prezesem.

Oczywiście, podczas spotkania z przedstawicielem Areny niewiele nowego się dowiedziałem. W zasadzie nic o zmianach w zabudowie korytarzy, na których mają być przecież ustawione festiwalowe stoiska. Żadnych planów, ani rysunków. Jedyna informacja jaką uzyskałem, była taka, że prace budowlane mają być zakończone przed naszą imprezą. Ale kiedy? Dzień, tydzień, miesiąc przed? Tego nie wiem.

Wiem tylko, że kilku "decyzyjnych" organizatorów wyjeżdża na wakacje :( Pewnie im się słusznie należą. Pracowali przecież nad imprezą przez cały rok...

Zabawna była dyskusja Mamuta z panią (chyba księgową) o tradycyjnie marnej sprzedaży e-biletów na festiwal. Konkluzją rozmowy była: lepsza promocja imprezy kanałami EC1. Po czym pani oświadczyła, że nie zajmie się tym od razu... bo wyjeżdża na urlop. Tak właśnie imprezy są organizowane przez instytucje (kulturalne zresztą :). Przypominają mi się czasy eŁDeKu, gdzie pracowano tylko "w godzinach". A latem myślało się o wakacjach, nie o pracy.

Zostało niewiele ponad dwa miesiące do Festiwalu Komiksu w Atlas Arenie. Tymczasem, nie ma jeszcze umowy z Areną. Nie ruszył jeszcze przetarg, jest wymagany przez EC1, dla firm od zabudowy stoisk targowych. Wszelkie dokumenty krążą w "chmurze" EC1. Nie znam również całej powierzchni, na której może być zorganizowana impreza. Czy kiedyś festiwal będzie przygotowany według standardu innych, podobnych, dużych imprez?

listopada 20, 2016

Trochę kultury

Jeszcze słów kilka o czwartkowym spotkaniu w EC1, z poprzedniego wpisu.

Za moich czasów, kiedy zapraszano kogoś do dyskusji na dowolny temat, starano się przynajmniej wysłuchać jego argumentów. Ceniono doświadczenie. A ja niestety, jak już wspominałem, jestem organizatorem łódzkiej imprezy z najdłuższym stażem. Nikt z obecnych na spotkaniu nie mógł w tym względzie ze mną się równać. Ponadto, byłem najstarszy z całego towarzystwa. Pozostali dyskutanci byli i są etatowymi pracownikami EC1. Mogli więc codziennie w pracy wymieniać się uwagami na temat organizacji festiwalu. Logicznym wydawało by się wysłuchać na spotkaniu kogoś nowego. Nie oczekiwałem specjalnych względów od kogoś takiego jak Mamut. Lecz miałem nadzieję, że stare, odwieczne zasady, przynajmniej w części, będą honorowane przez resztę towarzystwa.

Skoro więc gościnność, doświadczenie i wiek nic nie znaczą dla organizatorów łódzkiego festiwalu, to jak można wymagać od nich tematu tego wpisu.

Spotkanie w EC1 przypominało partyjną nasiadówkę z okresu minionego. Mniej ważne było kompleksowe rozwiązanie każdego problemu, niż wysłuchanie w całości „referatu” kolejnego mówcy, i poznanie opinii pierwszego sekretarza.

W pewnym momencie „dyskusji” Mamut zauważył, że impreza w Atlas Arenie ma bardziej targowy niż kulturalny charakter. A przecież dotacje z Urzędu Miasta, lub innych instytucji kulturalnych, pozyskiwane są z publicznych środków przeznaczonych na kulturę właśnie. Zaskoczyło mnie takie stwierdzenie kogoś, kogo kultura osobista wyznacza własne standardy, a koszarowy język odbiega znacznie od zasad poprawnej polszczyzny. Swoją drogą. Nadal mnie zadziwia, jak taka osoba może pełnić kierownicze stanowisko w instytucji zajmującej się propagowaniem kultury. Ale to temat na osobny wpis :)

Kulturalne aspekty festiwalu nie zaprzątały dotąd umysłu Mamuta. Było wręcz odwrotnie. Być może groźba utraty państwowych subwencji zmieni nieco tory myślenia tego „zwierzaka”. W historii polskiego komiksu było już uczłowieczanie małpy. Czas więc najwyższy ukulturalnić większego „zwierza” :)

listopada 18, 2016

powrót organizatora...

Wczoraj zaproszono mnie do EC1 na spotkanie podsumowujące tegoroczny Festiwal Komiksu. To była pierwsza, od wielu lat, tego typu inicjatywa organizatorów łódzkiej imprezy. Być może jednak pierwsza, na którą zostałem zaproszony :) Szczerze wątpię. Mamut, do tej pory, nie był specjelnie skory do podobnych rozliczeń. A moje wielokrotne uwagi, dotyczące problemów organizacyjnych, zawsze zbywał jakimś mało znaczącym argumentem. Myślę, że z takim pomysłem wystąpiła Iwona. Nowa osoba zatrudniona do pomocy przy organizacji festiwalu. Ponieważ miała ona pewne doświadczenie w przygotowaniu innych imprez targowych, mogła na problemy festiwalowe spojrzeć „świeżym okiem”. Potwierdziła ona większość moich uwag, znanych pozostałym organizatorom imprezy od lat.

Podczas spotkania odniosłem deja wu. Przypominało ono bowiem, jako żywo, polemiki organizatorów Konwentu Twórców Komiksu sprzed ćwierć wieku!!! Zmieniły się tylko osoby tego „dramatu”. Miejsce Sobieraja zajął Mamut. Natomiast role młodych Conturowców objęli pozostali organizatorzy obecnej imprezy. Struktura spotkania podobna była obradom sejmowym. Jeden mówca „wypyszczał” kolejne swoje festiwalowe spostrzeżenia, nie pozwalając w wystarczającym stopniu na rozwinięcie, lub wyczerpanie tematu. Tak więc. Iwona żaliła się na kłopoty organizacyjne. Tymek sypał pomysłami, z których większość nie zostanie zrealizowana. Z różnych powodów, których nie był nawet świadom, z braku doświadczenia. Piotr notował na komputerze. A przynajmniej robił takie wrażenie :) Natomiast Mamut, autorytarnym tonem oznajmiał zgromadzonym „złote” rozwiązania każdego problemu. Po gospodarsku :) Moje merytoryczne uwagi kwitował przeważnie w swoim stylu. Jego najłagodniejsza odpowiedź zazwyczaj sugerowała: „żebym się zamknął”. Po co więc zapraszał mnie na to spotkanie? Żebym siedział i milczał? Pokornie słuchał o problemach organizacyjnych, które są mi znane od lat? A naiwne sposoby ich rozwiązania pozostawiał bez komentarza?

Jestem organizatorem łódzkiej imprezy z najdłuższym stażem. Skoro przez dwadzieścia pięć lat przygotowywałem Festiwal Komiksu, to chyba mi na nim zależy. O problemach imprezy mówiłem wielokrotnie pozostałym organizatorom. Większość moich wypowiedzi była przeważnie ignorowana. Tylko nieliczne problemy festiwalu zostały rozwiązane. Choć niektóre z mizernym skutkiem. Zazwyczaj, podczas dyskusji o festiwalu z moim udziałem, inni rozmówcy zwracają tylko uwagę na „siłę” moich argumentów. Jedynym więc sposobem, abym nie „zagłuszał” pozostałych dyskutantów jest pisemna forma wypowiedzi. Już kiedyś z niej skorzystałem :)

Zobacz=> festiwalkomiksu.republika.pl