grudnia 24, 2024

Studio Komiks Polski

Wydawać by się mogło, że nazwanie grupy twórczej Studio Komiks Polski jest przejawem wyjątkowej megalomanii. Tymczasem ekipa artystów z Bydgoszczy (i okolic) mogła bez fałszywej skromności posługiwać się tym mianem. Bowiem jako pierwsi niezależni autorzy komiksów tworzyli zespół ludzi promujących literaturę obrazkową w naszym kraju. Działania tej wspólnoty były od początku bardziej spektakularne niż każdego innego rodzimego związku twórczego, w obszarze dziewiątej sztuki. Niewątpliwie, znacząco wpłynęły one na współczesny wizerunek komiksu polskiego :)

Komiks Forum - Studio Komiks Polski (luty 1996) - prezentacja bydgoskiej grupy twórczej

Niestety, kilku zacnych autorów nie ma już wśród nas. Odszedł do krainy opowieści nieskończonej Tomek Marciniak, scenarzysta i animator wielu aktywności grupy. Również Andrzej Janicki, genialny grafik, rysuje teraz swoje wspaniałe kadry na planszach wieczności. Jakiś czas temu zaginął pośród bieli Mount Blanc, zaprzyjaźniony z grupą, młody twórca komiksów oraz wydawca Sławek Wróblewski. Lecz dorobek ich życia nadal porusza rodzimych miłośników komiksu...

Poziom prac w tej edycji antologii jest bardzo wyrównany. Nic w tym dziwnego, skoro artyści posiadali już doświadczenie we wcześniejszych publikacjach. Mieli przecież „na sumieniu” spore, ilustrowane występy w Fanie oraz Awanturze. Jednak pech, albo rodzima rzeczywistość finansowa zdecydowały, że autorzy często spotykali na swej drodze kiepskich wydawców :(

Prezentację twórców ze Studia Komiks Polski rozpoczynają prace Andrzeja Janickiego. Chyba najbardziej płodnego autora z całej grupy. Wielokrotnie opowiadał historie obrazkowe jako scenarzysta. Częściej był znakomitym rysownikiem. Lecz nie wzbraniał się pełnić w realizacjach jedynie roli tuszera, która w jego przypadku sięgała doskonałości. Nie wstydził się czerpać graficznych umiejętności z najlepszych wzorców zagranicznych, które przetwarzał w niepowtarzalny, indywidualny sposób kreując nową jakość rysunku. W antologii pokazałem kilka krótkich nowel Andrzeja: „Kapitan Śmierć”, „Przemiany”, „Alienacja” oraz „Zabójca”. Wszystkie podejmują różne wątki w klimatach science fiction. Przesycone są ironiczną wizją tworzonej rzeczywistości oraz przewrotnie zakończone. Następne komiksy, to prace Jacka Michalskiego. Łatwo rozpoznawalne dzięki niesamowitej cielesności przedstawianych postaci oraz styl, w którym kadry zdają się zawsze za ciasne do sytuacji. Historie „Dies irae” oraz „Poza prawem” (z tekstem Janickiego) ukazują pełne spektrum możliwości twórcy. Kolejnym autorem graficznych opowieści jest Krzysiek Różański. Jego perfekcyjne rysunki doskonale budują odmienny nastrój każdej noweli. Antologia zawiera fantastyczne komiksy: „Krawiec” i „Zakała”, oraz pikantny pastisz popularnego cyklu dla najmłodszych, do scenariusza Andrzeja Janickiego „Bajka nie dla dzieci”. Pozostali członkowie grupy: Roman Maciejewski, Jacek Przybylski, Maciej Simiński oraz Krzysztof Wyrzykowski, reprezentowani są pojedynczymi shortami lub fragmentem dłuższego komiksu. Materiał zamieszczony w Komiks Forum uzupełnia tekst Tomka Marciniaka „Awantury i wybryki - czyli wynurzenia prezesa Studia Komiks Polski” oraz krótkie biogramy twórców. Natomiast całość wzbogacają liczne ilustracje wszystkich rysowników teamu. Na okładkę wybrałem jeszcze świetny rysunek Andrzeja Janickiego, aby całość stanowiła godną prezentację twórczości grupy.

Może to dziwne, ale było to pierwsze Komiks Forum, co do realizacji którego nie miałem większych zastrzeżeń :) Czerń we wszystkich grafikach była odpowiednio głęboka. Czyli taka, jaką najbardziej preferują artyści. Komiksy zostały dobrze wydrukowane na przyzwoitym papierze. Kartki nie wypadały ;) Layout antologii może nie był zbyt nachalny, ale na pewno daleki od agresywnych, awangardowych wzorców, stosowanych często przez innych redaktorów graficznych. Według mnie, same plansze komiksowe są już wystarczająco atrakcyjne, nie trzeba więc dodatkowo przyozdabiać ich fikuśną, „artystyczną” otoczką :) Jednak nadal dręczył mnie problem niewłaściwej skali wielu elementów publikacji. Ponieważ miałem zbyt mały monitor, pokazujący edytowaną stronę w pomniejszeniu. Nie był on przeznaczony do komputerowego składu wydawnictwa, więc czasami zdarzało się zaburzyć nieco proporcje wielkości tekstów oraz mniejszych ilustracji. Ale taki był ówczesny styl wielu amatorskich edycji :( Chyba nabrałem wprawy w redagowaniu komiksowych publikacji :) Niestety, sprzedaż nie potwierdziła uzyskanej jakości wydawnictwa. Podczas imprezy rozprowadziłem z trudem „tradycyjną” setkę egzemplarzy. I na tym zbywalność antologii się zakończyła :(

Komiks Forum - Studio Komiks Polski ukazał się w lutym 1996roku, podczas imprezy „100lat Komiksu”, którą zorganizowałem w Łódzkim Domu Kultury. Była to kolejna, po ubiegłorocznych Targach Komiksu, moja próba ożywienia środowiska twórców, ale przede wszystkim miłośników literatury obrazkowej w naszym kraju. Chciałem w ten sposób pokazać pozostałym orgom Ogólnopolskiego Konwentu Twórców Komiksu, że można (niemal w pojedynkę) zorganizować ciekawy event nie powodując licznych problemów organizacyjnych, a zwłaszcza nadmiernych kosztów :) Oczywiście, zależało mi także na promocji oraz sprzedaży komiksów. Ponieważ tylko imprezy dawały w tamtym czasie możliwość przyzwoitej dystrybucji wydawnictw niezależnych :(

Tymczasem, moje „ulubione” pismo branżowe, a zarazem liczące się wtedy źródło opinii, nie „recenzowało” tego Komiks Forum (ledwo edycję zauważyło). Być może redaktorom AQQ nie wypadało krytykować prac autorów, z którymi często współpracowali ;) Pewno nie chcieli sobie robić wrogów wśród twórców... Antologia nie była jedyną publikacją, którą wydałem na „100lat Komiksu”. Ale o tym, w następnym odcinku :)

Tekst został napisany człowiekiem.

Nieznana historia Komiks Forum

Numer pierwszy
- komiksy łódzkiej grupy Contur
Trust
- monografia Przemka Truścińskiego, komiksy, grafiki
Naznaczony Mrokiem
- historie fantasy oraz „komiks życia” Wojtka Birka
Czas Komiksu
- nowa antologia, nowa nadzieja dla komiksu polskiego
Studio Komiks Polski
- komiksy bydgoskiej grupy Studio Komiks Polski
100lat Komiksu
- katalog konkursu komiksowego (luty 1996)

grudnia 20, 2024

Czas Komiksu

Spisując historię Komiks Forum nie sposób zapomnieć o ważnym epizodzie, związanym z Czasem Komiksu. Podczas pierwszych majowych Targów Komiksu w 1995roku skontaktował się ze mną Waldek Jeziorski. Z wykształcenia prawnik, ale bez wątpienia również miłośnik historii obrazkowych. Waldek wpadł na pomysł wydawania magazynu komiksowego. Nie wiem skąd taka myśl się u niego wzięła. Chyba nie zamierzał na przedsięwzięciu „robić kokosów”. Przecież w kancelarii adwokackiej, prowadzonej przez jego mamę, zarabiał raczej przyzwoicie :) Być może pragnął sprawdzić swoje możliwości w nowym obszarze doświadczeń. Niespecjalnie znał się na wydawaniu komiksów. Na szczęście, do realizacji swojego planu, zatrudnił odpowiedniego człowieka :)

Czas Komiksu (jesień 1995) - nadzieja nowego polskiego komiksu

Jeziorski wcześniej poznał rodzimy komiks. Lecz wyłącznie ten, z oficjalnego obiegu, który można było czasami kupić w kioskach lub księgarniach. Pojawiał się nawet jesienią na łódzkim konwencie. Ale raczej, jako obserwator (zauważyłem go na jednym z moich starych filmów z imprezy :) Natomiast światowy dorobek dziewiątej sztuki był, dla przyszłego wydawcy komiksów, w dużej mierze obcy. Jak zresztą dla większości rodaków :( Waldek najbardziej cenił komiksy przygodowe. Jego ulubioną serią był cykl z przygodami Tintina. Zacna, dobrze opowiedziana oraz świetnie rysowana klasyczna produkcją frankofońska. Tym razem jednak zetknął się z odmiennym, bardziej współczesnym, nowym komiksem polskim. Starałem się być jego przewodnikiem, po tej nieznanej, ale niesamowitej krainie. Lecz wydaje mi się, że od początku mecenas za bardzo ulegał czarowi autorów, niż potencjałowi monetaryzacji ich prac.

Według pierwotnych planów wydawcy, komiks w magazynie miał być tylko jednym z elementów całości. Waldek bowiem zainteresowany był również, wchodzącymi właśnie na rynek, fabularnymi grami planszowymi. Od razu „wybiłem” mu ten pomysł z głowy ;) Ponieważ, mimo pełnienia nominalnej funkcji redaktora graficznego, byłem raczej naczelnym. W ten sposób powstał Czas Komiksu :)

Magazyn był bez wątpienia fenomenem na ubogim, polskim rynku komiksowym. Jako pierwsza i chyba jedyna w tamtym czasie publikacja niezależna, zapewniał na wstępie wszystkim twórcom honoraria autorskie. Co było na pewno, w przypadku niewielkich wydawnictw ilustrowanych, ewenementem na skalę światową. Dlatego potencjalni twórcy, skuszeni solidną ofertą, niemal „walili” do niego drzwiami i oknami ;) oferując swoje najnowsze realizacje. Można więc było zawsze wybierać tylko najlepsze historie. Nic więc dziwnego, że materiał zamieszczany w Czasie Komiksu był najwyższej jakości. Dorównywał jedynie graficznym opowieściom z Komiks Forum. A nawet, czasami je przewyższał ;) Przez długie lata Waldek praktycznie nie miał żadnej, liczącej się konkurencji :) Zapewne to właśnie, między innymi, zgubiło magazyn. Ale to inna historia...

Od początku lat .90 (czasów przełomu ustrojowego) rodzimy rynek komiksowy ulegał często dyktatowi twórców. Młodzi artyści, pragnąc odcisnąć własny ślad w budowanej od nowa rzeczywistości, zdominowali całą sferę autorską. Wpływali nawet, poprzez opinie narzucane w trakcie eventowych dyskusji, na decyzje dużych wydawców, którzy przecież winni kierować się jedynie względami komercyjnymi. Efektem takich działań była stosunkowo niska sprzedaż wielu świetnych tytułów zagranicznych, docenianych przez artystów, lecz średnio tolerowanych wśród szarych odbiorców komiksów. Nieświadomych „pereł rzucanych przed wieprze” :( Na szczęście, duże wydawnictwa rzadko ryzykowały publikując prace rodzimych autorów. Problem nie zrozumiały przez wielu do dziś (zarówno redaktorów, jak i autorów) polegał na tym, że prawie wszyscy młodzi twórcy, posiadając doskonałe zdolności graficzne, mieli znikomą wiedzę tyczącą języka medium, którym tak ochoczo się posługiwali (wyjątki były nieliczne). Barierę popularności wśród czytelników nowych opowieści ilustrowanych, którzy byli wiecznie spragnieni klasycznych komiksów z lat minionych, stwarzały również zbyt awangardowe pomysły. Lecz przede wszystkim beznadziejny poziom większości scenariuszy historii obrazkowych :( Młodzi autorzy nowego komiksu polskiego tworzyli „cudowne nowele” wyłącznie dla siebie, albo innych artystów, bądź „wyrobionych” czytelników, których nie było wielu. Ponieważ tylko podobne dusze były w stanie docenić „artyzm” plansz oraz wkład pracy, poświęcony na realizację każdego dzieła. Natomiast rodzimi odbiorcy, przyzwyczajeni przez lata do łatwej, często przaśnej i raczej skromnej oferty rynku, nie byli w stanie „strawić” tak intensywnej dawki awangardowej sztuki. A przecież, to od nich zależał dalszy los każdej publikacji. Zwłaszcza komiksowej, która wymagała znacznie większych „inwestycji”, niż pozostałe druki :( Czytelnicy kupowali tylko takie pozycje, których rodzaj znali wcześniej i przypadł im do gustu. Ponieważ przez dekady nie istniała żadna forma edukacji, poszerzania świadomości o komiksowej materii, zarówno wśród twórców, jak i odbiorców literatury obrazkowej :( Dlatego, z braku nowych środków, upadały po kolei „autorskie” wydawnictwa (jak Awantura czy Fan), w których historie były dobrze rysowane, ale jednocześnie dziwnie obce dla przeciętnego czytelnika. Bowiem wydawcy tych magazynów nie potrafili odróżnić komiksu, potencjalnie ciekawego, zrozumiałego dla zwykłego odbiorcy, od „artystycznych” wyzwań młodych twórców :(

Przystępując do pracy nad Czasem Komiksu próbowałem tą chorą sytuację zmienić. Argumentem przemawiającym na moją korzyść, w negocjacjach z autorami, była „kasa”, której zawsze szukali młodzi twórcy ;) W trosce o nieco bardziej komercyjne, ale również przystępne dla przeciętnych czytelników historie rysunkowe, zaproponowałem korektę niektórych scenariuszy... Jakie były moje prerogatywy w tym względzie? Przecież nie kończyłem żadnej artystycznej szkoły, ani nawet kursu redagowania magazynów ilustrowanych (bo takowych nigdy nie było). Miałem jednak ponad trzydziestoletnie doświadczenie w handlu komiksami. Kierowałem się nim z sukcesem, podczas wyboru popularnych tytułów, tworzonych w krajach o dużo większej tradycji literatury obrazkowej, niż uboga, rodzima spuścizna wydawnicza. Posiadałem również stosunkowo dobrą znajomość języka narracji sekwencyjnej, ponieważ od dawna interesowałem się tym zagadnieniem. Podobnie jak kilku (nielicznych) rodzimych autorów. Takich, którzy bardziej rzetelnie przykładali się do tworzonej przez siebie opowieści graficznej... Po prostu, miałem świadomość tego, co jest dobre (zarówno dla twórców, jak i czytelników komiksów :) Z przykrością stwierdzam, że byłem lepiej przygotowany do redakcyjnej pracy, niż wielu „naczelnych” z ówczesnych profesjonalnych wydawnictw komiksowych :(

Na etapie scenariusza poczyniłem kilka uwag, w stosunku do jednej historii, która powstawała na zamówienie Jeziorskiego, i realizowana była przez znanych oraz cenionych twórców. Opowieść wydawała mi się zbyt banalna oraz wtórna. Niestety, „zawodowi” autorzy „olali” moje sugestie :( Być może wtedy komiks był już gotowy. Czasu do konwentu i premiery magazynu zostało niewiele, więc nie drążyłem tematu... Chciałem ustanowić w środowisku autorów nowy standard pracy nad historiami obrazkowymi. Zbliżony bardziej do amerykańskiej manufaktury, niż pracowni artysty. Kiedy to doświadczeni twórcy wspomagają oraz uczą warsztatu debiutantów. Znalazły się na to odpowiednie środki. Lecz nie byłem w stanie przekonać do mojej koncepcji współpracy „poważnych artystów” :( Natomiast Waldek nigdy nie był tak stanowczy, jak ja. Zauroczony niebywałymi zdolnościami młodych grafików, akceptował bezkrytycznie wszelkie fanaberie twórców. I chyba również to zniweczyło fajny pomysł na komiksową publikację :(

Z perspektywy lat uważam, że lepiej by było zatrudnić wtedy do rysowania komiksów mniej doświadczonych, ale bardziej spolegliwych artystów. Takich, których efekty pracy można byłoby krzałtować z mniejszym wysiłkiem. Na podobnej formie współpracy skorzystaliby zarówno młodzi twórcy, jak i odbiorcy ilustrowanych historii. No cóż, próbowałem poprawić kondycję rodzimego komiksu... Lecz mi nie wyszło :(

Pierwszy numer Czasu Komiksu rozpoczynała opowieść Andrzeja Deredosa „Biskity”, do mojego scenariusza. Fantastyczna historia, być może niezbyt wyszukana, ale niewątpliwie ciekawa i oryginalna. Można by ją streścić starą sentencją: „chłop żywemu nie przepuści” ;) Moim zdaniem była to jedna z najlepiej rozrysowanych (kreowanych obrazem) nowel lat poprzednich, a nawet późniejszych... Andrzej bardzo lubił komiksy Bilala. Pragnął namalować plansze w jego stylu. Ja natomiast, zamierzałem sprawdzić własne zdolności w konstruowaniu narracji sekwencyjnej. Oprócz scenariusza, zaprojektowałem wszystkie strony komiksu. Począwszy od kompozycji całej planszy, na układzie kadrów oraz ich zawartości skończywszy. Moje były również wszystkie cyfrowe elementy opowieści. Teksty w dymkach, ekrany wyświetlaczy, a zwłaszcza onomatopeje. Obaj z Andrzejem, tworząc tą historię, popełniliśmy kilka błędów :( Według mojego pomysłu, biskity miały przypominać niedźwiadki, ale raczej w stylu Zwierzaka z Mupetów, niż pluszowego misia, który średnio pasował do kreowanej rzeczywistości. Widocznie rysownik źle mnie zrozumiał. Albo niezbyt wyraźnie określiłem swoją wizję w opisie postaci. Poza tym, Andrzej zostawił za dużo miejsca dla tekstów. Zupełnie nie pasowało ono do wielkości dialogów w moim scenariuszu. Podczas nużącej pracy przy komputerze nieco zmniejszyłem dymki (ale nie wszystkie). Lepiej by było, gdyby grafik nie rysował „chmurek” wcale. Natomiast moim ewidentnym błędem było nadmierne stosowanie komputerowych czcionek z obrysem. Po wydruku, za bardzo zasłaniały każdy obrazek w kadrze. Często były też niezbyt czytelne :( Przyczyną problemu był skład publikacji w mniejszej skali. Nie wszystkie elementy obrazu bywały właściwie odwzorowane na zbyt małym ekranie. Natomiast brak możliwości wcześniejszego wydruku utrudniał odkrycie każdego błędu :( Przeciwieństwem malowanego komiksu Andrzeja była graficzna nowelka „Race” Przemka Truścińskiego, według scenariusza Błażeja Kronica. Brawurowo narysowana, z typowym dla Trusta artystycznym sznytem. Opowieść niezbyt skomplikowana w swojej treści, ale po mistrzowsku zrealizowana. Short „Jak rozmnażają się aniołki” był debiutem Krzyśka Ostrowskiego, oraz komiksem na telefon :) Mianowicie, została do zapełnienia jedna wolna strona magazynu. Czas naglił, więc zamówiłem u Krzyśka przez telefon krótki komiks. Impresja miała być prosta, czytelna, monochromatyczna oraz... gotowa na drugi dzień. I taka była :) „Urwisko” spółki Wojtek Birek i Maciej Mazur było opowieścią obyczajową z przewrotnym zakończeniem. Zrealizowaną według klasycznych standardów europejskich. Była to niewątpliwie solidna robota twórców, którzy znali się na komiksie :) Pierwszy raz pracowałem z kolorem i w przypadku tego dzieła popełniłem błąd szkolny (chociaż do szkoły poligraficznej nigdy nie chodziłem), który niewielu czytelników dostrzegło. Pod presją czasu nie zauważyłem, że zamiast w CMYKu materiał do naświetlarni wysłałem jako RGB :( Ale historia po wydrukowaniu wyglądała dobrze. Tylko kolory, w stosunku do oryginału, miały nieco cieplejszą barwę... Następną opowieścią była „Aurora” Andrzeja Janickiego i Jacka Michalskiego. Świetnie narysowana nowela SF, której akcja przypominała nieco brawurową sekwencję pościgu z „Bladerunnera” (a może mi się tylko tak wydawało). Zrealizowana została w ulubionym stylu autorów, czyli gołe tyłki i giwery ;) Ozdobą każdego magazynu byłaby zapewne, wyróżniona w konkursie komiksowym impresja Sławka Jezierskiego „szósta rano”. Praca ewidentnie na poziomie światowym. Pod każdym względem :) Pierwszą antologię zamykał „Menuet” Agnieszki Papis oraz Tomka Piorunowskiego. Komiks nagrodzony Grand Prix konkursu konwentowego. Historia raczej banalna, ale bardzo ładnie namalowana. Była to bez wątpienia „pikna akwarelka”. Jak stwierdził juror konkursu Karel Saudek ;)

Magazyn uzupełniał średnio optymistyczny tekst (oczywiście) Wojtka Birka: „Dziewiąta sztuka u wyjścia z katakumb”. A także Leksykon Twórców Komiksu, tegoż samego autora. Były to krótkie biogramy twórców opowiadań zamieszczonych w magazynie. Niektóre strony antologii zostały wzbogacone o ilustracje Przemka Truścińskiego oraz Krzyśka Różańskiego. Publikację wieńczyła część reklamowa, z anonsami Komiks Forum, Świata Komiksu (mojej gazety komiksowej), Studia reklamowego Piotra Drzewieckiego oraz magazynu AQQ. Ostatnia strona wydawnictwa ogłaszała nowy konkurs rysunkowy oraz kolejną, tworzoną wyłącznie przeze mnie, imprezę w Łódzkim Domu Kultury: „100lat Komiksu” :)

Przyznam, że pokładałem spore nadzieje związane z przyszłym sukcesem Czasu Komiksu. Liczyłem bardzo na nieco większy wpływ redaktora, podczas kształtowania zawartości publikacji. Chciałem też nieco odmienić, urealnić stosunek twórców do pracy nad nowymi komiksami. Myślałem, że początkowe założenia finansowe przedsięwzięcia w tym pomogą... Jednak Waldek miał własne plany związane z magazynem. Uwidoczniły się one wkrótce doborem historii do pierwszego numeru pisma. Nie wszystkie komiksy w nim prezentowane akceptowałem. Lecz to nie ja „rozdawałem karty”, więc mój pogląd często był ignorowany :( Niestety, wydawca poddał się szybko dyktatowi opinii młodych twórców. Mój punkt widzenia przestał się liczyć. Artyści myśleli, że wszystko wiedzą lepiej. Przyszłość antologii zapowiadała się więc powrotem do schematu doboru materiału podobnego, jak w magazynach, które wcześniej upadły... Zawiodła mnie też realizacja publikacji. Nowa drukarnia, wybrana przez Waldka, nie spełniała standardów rzetelnej pracy. Przejawiało się to w licznych błędach podczas produkcji magazynu. Zarówno takich, które nie były widoczne dla laika. Jak niechlujne przygotowanie matryc do druku. Ale też bardziej poważnych. Wpływających na właściwy stan wydawnictwa. Jak na przykład: kiepskie sklejenie publikacji, z której po pierwszym czytaniu wypadały kartki :( W wielu przypadkach, cały mój wysiłek włożony w perfekcyjne przygotowanie materiału dla drukarni poszedł na marne... Dalszy los ambitnego projektu nowego polskiego komiksu raczej nie zapowiadał się zbyt różowo. Powoli tracił sens mojego udziału w tym przedsięwzięciu. Nie zamierzałem dłużej wysilać się dla wydawnictwa, które nie doceniało mojej pracy. Przecież miałem już własną antologię, nad którą byłem w stanie znacznie lepiej zapanować. Wobec tych, ważnych dla mnie argumentów, postanowiłem zakończyć współpracę z Jeziorskim :( Jednak, żeby nie zostawiać Waldka „na lodzie”, zaproponowałem kandydaturę Tomka Piorunowskiego, jako nowego redaktora graficznego pisma. Wiedziałem bowiem, że mój kandydat sprosta stawianym przed nim wymaganiom wydawcy :)

Następnymi numerami antologii rządzili już artyści. Oferowali przyzwoitą oraz estetyczną „strawę” dla nielicznych fanatyków komiksu oraz ludzi doceniających kunszt zacnej twórczości rysunkowej. Natomiast olbrzymia rzesza czytelników, wiecznie spragnionych dobrych opowieści graficznych, raczej nie znajdowała się w głównym kręgu zainteresowania nowych redaktorów pisma. W rezultacie takiego podejścia, w prezentowanych na stronach publikacji historiach zabrakło równowagi, między sferą artystyczną, a potrzebami masowego odbiorcy. Był to kolejny z powodów, w wyniku którego magazyn przetrwał jedynie kilka edycji :( Zresztą podobny los spotkał, z tej samej przyczyny, inną łódzką inicjatywę wydawniczą. Czyli Arenę komiks :( Oczywiście, ambitne plany obu wydawców zostały w dużej mierze zniweczone przez olbrzymie problemy wynikające z dystrybucji periodyków. Ale przecież zwykli klienci (a takich jest większość) zazwyczaj kupują tytuły, które są dla nich atrakcyjne, zrozumiałe, przystępne. Takie, których forma jest im znana :) Nie zaś oryginalne, zbyt wyszukane wizje niedocenianych twórców, pragnących wyłącznie zademonstrować niebywały kunszt swoich rewolucyjnych plansz.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :) Dzięki problemom z rozprowadzaniem antologii Czas Komiksu skorzystało moje Komiks Forum... Mianowicie, bardzo trudno było w tamtym czasie zainteresować nowym wydawnictwem komiksowym, zarówno hurtownie książek, jak i same księgarnie. Niewykluczone, że powodem niechęci pośredników były spektakularne plajty poprzednich magazynów (Fan, Super Boom...). Specjalistyczne sklepy komiksowe jeszcze nie istniały. Przecież nie miałyby czym handlować :( Monopoliści w dystrybucji prasy nie byli wcale zainteresowani mizernym (jak dla nich), kilkutysięcznym nakładem. Mimo, że zawsze dobrze zarabiali na handlu komiksami pobierając gigantyczną prowizję. Lecz nie gwarantując sprzedaży (to temat na osobny wpis)... Z konieczności, Waldek zmuszony został do samodzielnego rozprowadzania swojej antologii. Zatrudnił do tego celu kolegę, który z paczkami nowych wydawnictw ruszył w Polskę :) Dzięki temu, księgarnie w najdalszych zakątkach naszego kraju mogły wzbogacić swoją ofertę o dwa niezależne, trudne do zdobycia tytuły (Czas Komiksu oraz Komiks Forum). Za sprawą tak cennej inicjatywy łódzki przedsiębiorca przetarł szlaki dla kolejnych ilustrowanych publikacji. Pokazał różnym niedowiarkom, że można zarobić (a przynajmniej, nie stracić ;) również na niewielkich nakładach komiksów :)

Jaka była reakcja środowiska kultury na tak rewolucyjną inicjatywę wydawniczą? Praktycznie żadna :( Bowiem Internet nie był jeszcze wtedy dostępny dla ogółu społeczeństwa. Czasopisma opiniotwórcze podejmujące tematy kultury (lub sztuki) nie interesowały się (z zasady) komiksem wcale. Natomiast jedyny, ówczesny magazyn branżowy (którego głos liczył się wśród fanów) ukazywał się tylko dwa razy do roku. Czyli omówienie zawartości pierwszej antologii Czas Komiksu (tym razem całostronicowe) pojawiło się dopiero kilka miesięcy po premierze. Swoją drogą, dziwny był stosunek redaktorów owego periodyku do nowego magazynu ilustrowanego. Co prawda, wydawnictwu Jeziorskiego poświęcono dużo uwagi (aż w dwóch numerach). Lecz żaden opis nie był zbyt entuzjastyczny. Tymczasem w recenzji, dwie nowele ewidentnie najbardziej komiksowe (moja oraz Birka), ponadto dobrze przemyślane i opowiedziane za pomocą czytelnych kadrów, zostały poddane ostrej krytyce. Natomiast komiksy powierzchowne, podejmujące wręcz błahe, banalne tematy (aczkolwiek świetnie rysowane), były niemal wychwalane „pod niebiosa” :( W przypadku opowiadania Deredosa redaktor czepiał się wszystkiego. Wyglądu postaci, rozmiaru kadrów, wielkości literek, miejsca akcji oraz naturalnie scenariusza... Szkoda, że sam nie stworzył tego komiksu, od nowa. Wtedy zapewne powstałoby dzieło godne nagrody „półlitera” ;) Olbrzymia ilość uwag, w stosunku do tej historii, miała niby sprawić wrażenie, że dziennikarz wyjątkowo zna się na tym, o czym pisze. Szczerze w to wątpię :) Trzeba jednak przyznać, że ilość jadu jaką „obdarzył” wybraną pracę, wystarczyłaby do zatrucia całego nakładu wydawnictwa. Widocznie krytyk zapomniał już, jakie gnioty zamieszczał wcześniej w swoim magazynie :! Pisząc o noweli Mazura redaktor zarzucał grafikowi brak umiejętności rysowania. (?!) Osądzał komiksy niemal jak największy ekspert w dziedzinie literatury obrazkowej. Ale raczej był zawistnym dyletantem :( Swoisty „obiektywizm” krytyka można łatwo ocenić czytając historie z pierwszego Czasu Komiksu. Zapewne są one dostępne bez problemu u Chomika :) Dziennikarz jeszcze „strzelił sobie w stopę” wytykając nieaktualny termin konkursu komiksowego. Być może tak było, kiedy wydał tekst, który objawił się drukiem z gigantycznym poślizgiem w czasie. Jednak w rzeczywistości, od premiery antologii do zakończenia konkursu było ponad pół roku! Przez ten czas wielu twórców bez problemu zdążyło narysować nowe historie obrazkowe :) Oczywiście każdy ma prawo do własnego zdania. Ale jeśli opinię prezentuje publicznie, powinien lepiej zadbać o rzetelność wypowiedzi. Zwłaszcza, jeśli jest dziennikarzem, który powinien być odpowiedzialny za każde swoje słowo :( Rozumiem, że Czas Komiksu był zagrożeniem dla AQQ, ale wydaje mi się że recenzent mógł nieco stonować swoje bezzasadne uwagi. Tym bardziej, że tak ostre i niezupełnie uczciwe potraktowanie nowej antologii mogło zniechęcić niektórych czytelników oraz autorów do ambitnego przedsięwzięcia Waldka Jeziorskiego. Realizowanego przecież, jedynie za pomocą środków własnych, na bardzo ubogim, słabym i delikatnym, rodzimym rynku komiksowym. Chyba, że redaktorowi zależało na deprecjacji tego wydarzenia :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Nieznana historia Komiks Forum

Numer pierwszy
- komiksy łódzkiej grupy Contur
Trust
- monografia Przemka Truścińskiego, komiksy, grafiki
Naznaczony Mrokiem
- historie fantasy oraz „komiks życia” Wojtka Birka
Czas Komiksu
- nowa antologia, nowa nadzieja dla komiksu polskiego
Studio Komiks Polski
- komiksy bydgoskiej grupy Studio Komiks Polski

grudnia 15, 2024

Przypadek Klossa

Ciekawe, jak by się poczuł autor, twórca popularnej serii, gdyby zobaczył nowy komiks swojego cyklu stworzony ze skanów starszych jego prac, fikuśnie zmontowanych przez rządnego sławy (a raczej pieniędzy) osobnika? Pytanie to nabiera szczególnego wymiaru w dobie coraz częstszych realizacji wspomaganych Sztuczną Inteligencją.

słynne stoisko Klosa w budynku Textilimpexu podczas łódzkiego festiwalu komiksu

Nigdy specjalnie nie podobały mi się komiksy z serii Kloss. Nawet w czasach, kiedy pasjonowały mnie historie w nich opowiadane. Gdy nie znałem jeszcze znaczenia słowa grafoman :( Zeszytami gardziłem bardziej, jak zacząłem poznawać światowe dziedzictwo literatury obrazkowej. Byłem wręcz zaszokowany ich olbrzymią popularnością wśród czytelników. Bo oni wciąż nie znali prawdziwego oblicza historii ilustrowanych :( Przykro mi to stwierdzić, ale rodzima twórczość, w obszarze dziewiątej sztuki, nigdy nie miała wielu artystów godnych zapamiętania. Takich, którzy mogliby poszczycić się globalnym wpływem na pojmowanie gatunku. Nieliczne, drobne wyjątki tylko potwierdzają regułę :( Natomiast lokalne uznanie, wielu cenionych artystów zawdzięcza chyba sentymentowi leciwych już miłośników sekwencyjnych obrazków do czasów młodości. Kiedy to fanatycy komiksu zdani byli wyłącznie na podziwianie sporadycznych, skromnych emanacji twórczych. Bowiem publikacje rysunkowe stanowiły wtedy rzadkie objawienia pośród pustyni ówczesnej oferty czytelniczej.

Kiepskie rysunki, sztuczne dialogi oraz „sprane” kolory, dobierane z wyjątkowo ubogiej palety, nie przeszkodziły w popularności zeszytów z przygodami Hansa Klossa w naszym kraju. A nawet (podobno) za granicą. Głównym powodem owych „sukcesów” był brak w tamtym czasie poważnej alternatywy dla sensacyjnej serii. Ważnym elementem promocji cyklu był zapewne serial filmowy, który można było oglądać na czarno białych telewizorach. Kolejne dekady ubóstwa komiksowego rynku oraz nowe rzesze wygłodniałych czytelników wzmacniały tylko efekt kultowości naszego szpiega, w mundurze oficera Abwehry :) Telewizyjna produkcja nie sfilmowała wszystkich opowiadań literackiego pierwowzoru. Komiksowe adaptacje użyły ich jeszcze mniej. Istniała więc niewielka przestrzeń do zagospodarowania. W międzyczasie autorzy oryginału odeszli już z tego świata. A że „natura nie znosi próżni”, z okazji łatwej monetaryzacji szemranej inicjatywy, za pomocą „atrakcyjnego” dla wielu miłośników historii obrazkowych tematu, skorzystał cwany osobnik. Na podstawie opowiadania, które wcześniej nie zostało zilustrowane, stworzył nowy komiks. Jednak nie zrobił tego, kopiując odręcznie kolejne obrazki. Tak, jak to „za komuny” robiły poważne wydawnictwa, sztucznie omijając zarzut fałszerstwa. Sprytny grafik wybrał znacznie prostszą metodę ;) Mianowicie, zeskanował strony komiksów wydanych wcześniej. Następnie, korzystając z „pozyskanego” w ten sposób materiału, przy pomocy programu graficznego zmontował odpowiednio kadry nowej opowieści. Niewątpliwie, owa „produkcja” wymagała sporego nakładu pracy. Jakiegoś pomysłu na dość skomplikowaną realizację. Inicjatywa była zapewne przejawem grafomańskiej kreatywności. Ale czy była twórcza? Raczej miała czysto merkantylny charakter :( Tak skrupulatne podrabianie stylu innego autora, to bez wątpienia fałszerstwo. Nawet, jeśli czynione jest w „zbożnym celu”. Czy można sobie pozwalać na używanie pracy innego autora bez jego zgody? To raczej pytanie retoryczne.

Fałszerz, w swojej adaptacji, zachował charakter rysunku oraz klimat opowieści pierwowzoru. Dzięki zastosowanej metodzie kopiowania nie stanowiło to żadnego problemu. Zapewne wierność oryginałowi była jedyną pozytywną cechą tego przedsięwzięcia. Lecz nie sądzę aby nowy „artysta”, cyfrowo „stemplując” kolejne kadry komiksu, robił to w hołdzie dla uznanego twórcy. Bowiem zeszyty z agentem Klossem uważane były zawsze (nie tylko przez grafików), za miernie rysowane. Nawet w czasach ich największej świetności. Kolejna opowieść nikomu więc nie przyniosłaby sławy. Zwłaszcza taka, która powstała w atmosferze występku. Niewątpliwie ta historia „została stworzona dla pieniędzy” :( Jestem niemal pewien, że twórca podróbki wykorzystał popularność serii wyłącznie w celach merkantylnych. Zamierzał wypłynąć na fali sentymentu do popularnego bohatera. Czerpać własne korzyści z wysiłku innych. Jakże ta koncepcja była bliska sposobowi myślenia festiwalowego dyrektoriatu :( Dziwi mnie jednak, że ów oszust (bo chyba tak należało go nazywać) nie wstydził się podpisać „swojego dzieła”. Być może dumny był z efektów takiej pracy :(

Naturalnie fałszerz, swoim chorym pomysłem, zainteresował dyrektora łódzkiego festiwalu komiksu. Mamut zawsze był łasy konwentowych atrakcji robionych przez podmioty zewnętrzne. Nigdy też, w sposób widoczny, nie przejawiał żadnych rozterek moralnych. Na początku jego rządów niewiele było oryginalnych atrakcji eventowych. A przecież zwierzak nadal był „na dorobku” w kulturalnej instytucji, musiał więc ciągle „błyskać” nowymi inicjatywami. Dlatego propozycja cwaniaka grafomana bardzo mu się spodobała :) Nie namyślając się długo, postanowił wydać „atrakcyjny” zeszyt z serii: „Kapitan Kloss” pod egidą festiwalu komiksu. Oczywiście zrobił to używając środków przeznaczonych na imprezę. Równocześnie, autorowi kontrowersyjnego projektu udostępnił za darmo sporą przestrzeń w strefie targowej konwentu. Zafundował także fałszerzowi gigantyczny baner reklamowy. Aby w pełni wykorzystać możliwości promocji inicjatywy wątpliwej proweniencji :(

W ten sposób poznałem Klosa (tak nazwaliśmy fałszerza w grupie orgów). Wydawał się dziwnym, ale rozumnym człowiekiem, z własnymi pomysłami, które ciągle stwarzały problemy festiwalowym orgom. Jednak nie miał najmniejszej koncepcji wypromowania „swojego dzieła”. Mamut zlecił mi opiekę nad właściwą prezentacją powrotu niegdyś popularnego, komiksowego szpiega. Byłem przecież odpowiedzialny za całą przestrzeń targową łódzkiej imprezy. Początkowo stoisko Klosa umieściłem w dobrym miejscu antresoli, w budynku Textilimpexu. Autor podróbki komiksu miał jakieś kontakty z grupą rekonstrukcyjną. Namówił ich więc do wypożyczenia oryginalnego niemieckiego motocykla z czasu wojny. Zrobił to zapewne, aby stworzyć właściwy klimat dla publikacji :) Razem z obsługą techniczną budynku sprawdziłem możliwości logistyczne, umieszczenia sporego eksponatu na ekspozycji. Pomysł był wykonalny. Lecz do realizacji nie doszło, ze względu na megalomanię Klosa :( Mianowicie, sponsorowany przez Mamuta baner rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. W efekcie, nie miałem już dla niego na półpiętrze odpowiedniego miejsca. Musiałem więc stoisko oraz sporą płachtę przenieść na parter budynku. Niestety, w nowej lokalizacji nie można było powiesić wielkiej reklamy komiksu :( Dlatego zaprojektowałem oraz wykonałem z aluminiowych rurek specjalną konstrukcję (ramę), podtrzymującą materiał plakatu, z wizerunkiem okładki. Na szczęście, zwierzak nie szczędził wtedy środków :) Pozostało tylko zmontować całe stoisko. Lecz ta prosta czynność przekraczała zdolności manualne „artysty” Klosa :(

Nie miałem zamiaru dłużej wyręczać go w pracy nad jego ekspozycją. Wystarczająco dużo już dla niego zrobiłem. Przecież przed imprezą musiałem zająć się przygotowaniem własnego stoiska. Wkrótce okazało się, że „niedzielny artysta” nie potrafił używać zwykłego noża do tapet :( Nic więc dziwnego, że podczas montażu banera do ramy szpetnie zaciął się w łapkę. Wywołał tym samym nieoczekiwaną sensację wśród orgów. Nie widziałem całego zdarzenia, ponieważ byłem zajęty pracą. Ale podobno krew „sikała” z jego rany tak, że przerażeni ochroniarze wezwali pogotowie. Podejrzewam jednak, iż owo samookaleczenie powstało w akcie desperacji. Bowiem Klosu nie chciało się aranżować własnego kramu. A może rzeczywiście nie potrafił tego zrobić :( W dokończeniu ekspozycji pomógł nieobecnemu wystawcy mój znajomy (Paweł) oraz przygodni wolontariusze. Natomiast ślady „tragedii” usunęły zawodowe sprzątaczki. Tym razem obyło się bez ofiar w ludziach :)

Fałszerz Klos przeżył. Na drugi dzień, podczas otwarcia festiwalu, pojawił się jak nowo narodzony :) Nie pamiętam, czy miał zabandażowaną łapkę, czy tylko plaster skrywający powierzchowną ranę :( Po raz kolejny zaskoczył mnie nowym, dziwnym pomysłem. Zamiast obiecanego motocykla w międzyczasie „załatwił” oryginalnego kubelwagena, wraz z obsługą. Niewielką grupką statystów odzianych w stroje „z epoki”. Matkowała im jakaś staruszka. Podobno zasłużona profesorka historii. Cała ekipa robiła raczej zabawne wrażenie niepewnych człowieków, którzy nagle znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie. Trzeba przyznać, że Klos „na trzeźwo” potrafił zadbać o klimat :)

Pogoda w tym dniu była jesienna. Niebo lekko zachmurzone. Rzekomo w telewizji zapowiadali po południu opady deszczu. Nic więc dziwnego, że rekonstruktorzy obawiali się mokrego wpływu na kondycję „antycznego” pojazdu (który przecież nie posiadał dachu). Klos zaproponował wtoczenie kubelwagena do wnętrza budynku. Oczywiście, pomny wcześniejszych kłopotów generowanych przez „artystę”, nie wyraziłem na to zgody. Decyzji nie zmieniłem nawet po wysłuchaniu pretensji zasuszonej profesorki. W rezultacie mojej odmowy rozżalona paniusia wykonała tradycyjnego focha i odjechała spod budynku Textilimpexu na karty historii. Razem z cennym eksponatem :( Zatem festiwalowi goście powinni być mi wdzięczni, za ostrą decyzję w sprawie kubelwagena. Dzięki temu wszyscy przeżyli bez uszczerbku na zdrowiu do końca imprezy. Nawet fajtłapa Klos ;) Deszczu naturalnie tego dnia nie było... Nie wiem jak fałszerzowi poszła sprzedaż (czy może promocja) podrobionego komiksu. Dłużej nie interesowałem się tym tematem. Lecz niewątpliwie, dzięki opiece „siły wyższej” (czyli dyrektora festiwalu) roztoczonej nad Klosem, osobnik zyskał ogromny potencjał. Znalazł się przecież w najbardziej atrakcyjnym miejscu handlowym dużej imprezy komiksowej. Zapewne to wykorzystał :)

Kilka lat później, już w Atlas Arenie, moje stoisko komiksowe odwiedził znajomy policjant z Łodzi. Również miłośnik literatury obrazkowej. Poprosił mnie o wystawienie do sprzedaży owego słynnego komiksu z przygodami kapitana Klossa. Zapytałem go z ciekawości, jak zdobył to unikalne wydawnictwo. Odpowiedział, że zeszyt kupił kiedyś na łódzkim bazarze. Zasugrtował też, żebym zażądał za niego dość wysoką cenę (niby że taki rarytas). Wyłożyłem komiks na ladzie, ponieważ z doświadczenia wiedziałem, iż z policją (lub milicją) handlarz nie powinien raczej polemizować. W trosce o własne zdrowie :( Dziwnym trafem, po pewnym czasie, przy moim kramie zjawił się „znajomy artysta”. Przywitał mnie od razu stwierdzeniem: „Widzę, że sprzedajesz mój komiks”. (?!) Wtedy przyjrzałem się publikacji dokładniej. Została nieźle wydana, choć rysunki nadal były kiepskie. Posiadała logo łódzkiego festiwalu komiksu, musiała więc być drukiem eventowym. Jednak nie pamiętałem, żeby tytuł widniał w oficjalnym spisie wydawnictw konwentowych. Zadzwoniłem tedy do Mamuta, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. On zaś wytłumaczył mi, że po wydaniu komiksu pojawiły się jakieś problemy, w kwestii praw autorskich, oraz żebym traktował zeszyt jako wydawnictwo fanowskie. (?!) Zastanowiłem się, dlaczego nie sprawdzona publikacja, mimo braku zgody prawowitego twórcy, została wydana pod szyldem festiwalu? Natomiast fakt, że komiks wbrew temu trafił na rynek, był osobnym zagadnieniem. W historii łódzkiej poligrafii (na przestrzeni dekad), wielokrotnie zdarzało się, że niektóre tytuły „przenikały” na bazar przez dziurawe mury drukarni :( Chyba nie powinienem podejrzewać dyrektora festiwalu komiksu, o współudział w tak niecnym procederze ;)

Reasumując. Komiks opisujący nieznaną przygodę kapitana Klossa usunąłem szybko ze swojego stoiska. Po festiwalu zwróciłem go właścicielowi tłumacząc, że nie chciałem handlować „niepewnym” towarem. Wkrótce też zapomniałem o sprawie :) Jednak sporna publikacja żyła nadal własnym, niezbyt skrytym bytem. Ostatnio zauważyłem, że można ją nabyć (za dość horrendalną cenę) na jednym z portali aukcyjnych. Oczywiście komiks ten uda się również pobrać od Chomika. Ktoś ciągle na nim zarabia. A jego prawdziwi twórcy pewnie przewracają się w grobie :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji
ciąg dalszy nastąpi...

grudnia 07, 2024

Wartość dodana

Jest to temat bardzo bliski tęsknotom wielu autografożerców, bezustannie łaknących nowych, niepowtarzalnych obiektów kultu. Lecz posiadający również ogromne możliwości w zakresie promocji każdej imprezy oraz utrwalania w świadomości uczestników pozytywnego wizerunku spotkania. Wartość dodana zależy w dużym stopniu od konwentowych orgów, ale przez obecnych jest zupełnie niezrozumiała :(

na obrazku fragment grafiki, z ekspozycji Simona Bisleya podczas festiwalu komiksu w Łodzi

Ważnymi elementami, które pobudzają wspomnienia oraz przywiązanie do eventu festiwalowych gości są unikalne, ekskluzywne, trwałe przedmioty identyfikowane z imprezą, i wyłącznie na niej dostępne. Są one również doskonałym sposobem dodania prestiżu ich posiadaczowi. Niemal na równi z autografem. Plakat konwentowy, katalog konkursu komiksowego, okolicznościowe znaczki lub plakietki, a nawet zaproszenia i bilety (jeśli są ładne oraz dobrze zaprojektowane), mogą być cenną pamiątką wielu uczestników eventu. Przeważnie koszt stworzenia takiego trofeum, uzyskania tym samym wartości dodanej, jest niewielki. Natomiast przyjemność obcowania z pamiątką po latach, bezcenna :) Przypomina nieco posiadanie wyjątkowego rysunku lub podpisu autora w komiksie. Lecz nie powoduje nadmiernych kosztów ludzkich, wśród twórców ;) Poza tym, pamiatka jest unikalna. A zatem... tak rzadki oraz niepowtarzalny obiekt porządania można również zacnie zmonetaryzować :)

Niewątpliwie cenną pamiątką z eventu mogą być prywatne fotografie, które w erze smartfonów wykonują nagminnie wszyscy uczestnicy każdej imprezy. Są one zapewne wyjątkowe. Ale czy ekskluzywne? Skoro każdy człowiek odwiedzający konwent może sobie zrobić selfie na tle wybranej atrakcji, gwiazdy festiwalu, malowniczo przebranego gościa, bądź ulubionego stoiska (wystawcy). Takie fotki są raczej trofeum prywatnym, więc czasami trudno się nimi chwalić ;)

Plakat festiwalowy jest dobrym tematem wspomnień, posiadającym też często niezwykłą wartość artystyczną. Ale ponieważ ma on raczej duże rozmiary (100x70cm), trudno go eksponować w skromnym, „podręcznym” miejscu, poza oczywiście ścianą pokoju. Ponadto, nie jest łatwo dostępny. Chyba nigdy, podczas eventu, plakatu nie sprzedawano (nie jestem pewien). Ale czasami, jego nadprodukcję, wolontariusze rozdawali nielicznym gościom łódzkiej imprezy. Naturalnie, po zakończonym konwencie, niektórzy łowcy autografów zrywali plakaty ze ścian Atlas Areny, zyskując tym samym ekskluzywną pamiątkę. Lecz nieco pokancerowaną :( Było to nad wyraz działanie pro ekologiczne. Ponieważ zapomniane afisze zawsze po evencie lądowały w koszu na śmieci :(

Katalog konkursu festiwalowego przestał być okolicznościową pamiątką kilka lat temu. Kiedy Mamut uśmiercił, trwający bez przerwy przez trzydzieści jesieni, konkurs komiksowy :( Poważne źródło edukacji, inspiracji oraz bez precedensową możliwość prezentowania własnych prac wielu młodych adeptów sztuki komiksowej. Zamiast katalogu pozostał jako souvenir program imprezy, który od zawsze był mało czytelny (ze względu na dziwaczny układ informacji oraz mikroskopijną czcionkę). Ponieważ jego redaktorzy pragnęli jedynie, żeby istniał fizycznie. Przecież stanowił jedyny trwały ślad ich „działalności”. Jednak nigdy nie przywiązywali większej wagi do zawartej w programie treści :( Przepraszam. Reklamy sponsorów prawie zawsze wychodziły doskonale :)

Tylko wybrańcy: goście, dziennikarze, wystawcy i organizatorzy, jako ekskluzywną pamiątkę z uczestnictwa w festiwalu komiksu, mogą potraktować plastykową plakietkę identyfikacyjną. Niektórzy nawet je kolekcjonują :) Wolontariusze obecnie dostają chyba tylko fikuśne żółte podkoszulki (niestety, bez napisu MTBiHu ;) Ale mogę się mylić, bo od dwudziestu lat nie jestem już wolontariuszem :) Trudno bowiem, jako souvenir, potraktować festiwalową smyczkę, której wzór nie zmienił się od wieku. Albo papierową (wzmacnianą pewnie kevlarem) opaskę, z której po godzinie używania robi się paskudna, brudna szmata :( Lecz nadal nie można łatwo jej zerwać, więc trzeba nosić dumnie, niemal do śmierci :( I właśnie o to chodziło Mamutowi, kiedy wybierał metodę tagowania odwiedzających. Żeby każdy uczestnik festiwalu komiksu miał dozgonną pamiątkę, z pobytu na imprezie w mieście Łodzi :)

Jednego roku Mamut wymyślił „cegiełki sponsorskie”, dla uczestników eventu. Zapewne pragnął w ten sposób pozyskać dodatkowe środki na organizację. Było to wtedy, gdy wstęp do Atlas Areny, na komiksową imprezę, był wolny. Tak, zdarzyło się kiedyś, że można było podziwiać atrakcje festiwalu za darmo :) Ale „to se nevrati”. Bo komuś to przeszkadza :( Można było owe „cegiełki” przygotować w formie unikalnych, ekskluzywnych grafik (np. na kartkach pocztowych), pod autografy twórców. Tymczasem „materiały budowlane” zwierzaka były zwykłymi kawałkami papieru. Zapewne dodatkowo zostały opatrzone jakimś okolicznościowym tekstem oraz kwotą datku, a na pewno numerem seryjnym (to druk ścisłego zarachowania). Nie przyglądałem się im zbytnio. Stanowiły zatem dość mizerną pamiątkę z eventu. Nic więc dziwnego, że nie cieszyły się zbytnio zainteresowaniem zwiedzających gości :(

W trakcie imprezy pojawiają się czasami pamiątki mniej trwałe. Lecz równie wyjątkowe, co niepowtarzalne :) Osobliwą atrakcją każdego konwentu jest bez wątpienia okolicznościowe piwo, którego niestety nigdy nie miałem okazji spróbować (mimo atencji do samego trunku). Ciekawe jednak, w jaki sposób dyrektoriat uzasadnia konieczną obecność alkoholowego napitku, na evencie gromadzącym tak wielką rzeszę nieletnich gości? Podczas festiwalu rzadziej można spróbować niezwykłych napojów, dozwolonych poniżej lat osiemnastu :( Niezmiernie rzadko pojawiają się też niecodzienne przekąski. Pamiętam event, w trakcie którego wolontariusze roznosili wśród publiczności czekoladki, ozdobione kolorowymi literkami (z loga festiwalu: K O M I K S). Lecz tace, z ułożonymi na nich pralinami, nie wyglądały zbyt apetycznie. Nieco wyższa w tym dniu temperatura powietrza oraz „gorąca” atmosfera imprezy sprawiły, że „czekolada” zaczęła się rozpuszczać. Dlatego brązowe kęsy przypominały raczej kawałki g.., niż smaczną delicję. Nic więc dziwnego, że owe kostki nie miały „wzięcia” wśród eventowych gości. Ja również zrezygnowałem z tej wątpliwej przyjemności :( Na szczęście dla organizatorów, Sanepid tego dnia miał wolne ;) Natomiast najodważniejsi uczestnicy imprezy, których skusiły czekoladki, mieli po konwencie niewątpliwie kolorowe g... :(

Podobnie przaśne pomysły „gotowanych” atrakcji, podczas celebrowania mniej lub bardziej spektakularnych, około festiwalowych zdarzeń, pojawiały się dość często między uszami, w skromnym umyśle Mamuta. Pozwolę sobie przypomnieć słynne „bitwy na torty”. Ulubioną formę rozrywki podczas afterparty. Stanowiły one dość prostacki, zabawny dla nielicznych, ale żenujący większość wzór do naśladowania. Jakże popularny w kręgach całego dyrektoriatu, oraz czytelników tych „durnych historyjek obrazkowych”. Produktu wyłącznie dla debili :(

Wyjątkowym przejawem wartości dodanej był mój pomysł unikalnej grafiki dla bywalców strefy autografożerców, podczas festiwalu komiksu w 2003roku. Początkowo Mamut zaproponował, aby zaproszeni autorzy brytyjscy stawiali autografy na niewielkiej, zwykłej acz kolorowej karteczce reklamowej (format B5). Znajdowała się na niej informacja o projekcie „Imagine this”. I była ona dodana do każdego katalogu konwentowego. Pomijając fakt, że owa kartka nie zapewniała wiele miejsca na podpis, to raczej stanowiła bardzo prymitywną formę trofeum :( W tamtym roku patronat nad łódzką imprezą objął British Council. Z tej okazji twórcy opowieści o Slainie, Pat Mills i Clint Langley, przygotowali specjalny, jedno planszowy komiks, w którym celtycki barbarzyńca spotyka Smoka Wawelskiego. Short ukazał się w katalogu festiwalowym. Ja natomiast zaproponowałem, aby wersję bez dymków wydrukować w niewielkim nakładzie (50 egzemplarzy), jako ekskluzywną grafikę pod autografy twórców. Według mnie, obrazek w formacie A3, drukowany na dobrym, grubszym papierze, byłby niewątpliwie cenną oraz unikalną pamiątką z imprezy. Pomysł swój zrealizowałem, przy niechętnej aprobacie Mamuta. Wtedy jeszcze zwierzak, w sprawach organizacyjnych, niewiele miał do powiedzenia :) Mój print Langleya rozszedł się natychmiast wśród autografożerców. Może dlatego, że był za darmo rozdawany. Niestety, po raz kolejny, tylko ja poniosłem część kosztów tej inicjatywy. Bowiem przyszły dyrektor festiwalu nie lubił dzielić się wyżebraną od sponsorów kasą, więc nie zwrócił mi całej kwoty, którą wydałem na druk grafik :( Pisałem już o tym w „13lat prowizorki”.

Prawdopodobnie mój pomysł specjalnego, wyjątkowego druku festiwalowego, trwałej wartości dodanej dla eventowych gości, był jedyną taką inicjatywą w historii łódzkiej imprezy. Chociaż podobnych możliwości, zależnych wyłącznie od dyrektoriatu, w kolejnych latach było wiele. Przecież w tym czasie przez konwent przewinęło się spore grono zacnych twórców. Mistrzów komiksu światowego. Lecz, jak zwykle, festiwalowym orgom nie chciało się aktywizować ponad standardowe minimum. Owe status quo nigdy nie zmuszało ich do nadmiernego wysiłku :(

Niewątpliwie wartością dodaną mogą poszczycić się także moje „resztki” materiałów na ekspozycję Bisleya, która pewnego razu uzupełniła program festiwalu. Printy wzbogacone autografem autora, którymi chciałem onegdaj podzielić się z fanami jego twórczości, za pośrednictwem Allegro. Trudno bowiem, żebym wszystkie inicjatywy własne rozdawał za darmo. Pisałem już o tym ;)

Jakiś czas temu, kiedy dowiedziałem się, że łódzki konwent zamierza odwiedzić Jim Lee (światowa gwiazda komiksu zza wielkiej wody), zaproponowałem organizatorom imprezy stworzenie nowej wartości dodanej. Według mojego pomysłu sprzed lat kilku. Lecz wyraz głębokiej niechęci do kolejnej inicjatywy, malujący się na twarzy Joanny (świeżego nabytku dyrektoriatu), wystarczająco ostudził moje zamiary. Nowi orgowie mieli w głębokim poważaniu wszelkie unikatowe atrakcje z komiksem związane. Tak samo, jak „starzy wyjadacze”. Przykład niestety idzie z góry :( Dla wszystkich, obecnych organizatorów festiwalu komiksu ważnym stało się tylko, aby impreza toczyła się nieśpiesznie dalej, wytyczonymi przez lata koleinami. Dlatego każde odstępstwo od ustalonej normy stanowi dla nich zawsze gigantyczny problem :(

Tekst został napisany człowiekiem.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?
Przypadek Klossa
- niemoralna propozycja, przyjęta przez zwierzaka bez żadnej refleksji :(

listopada 30, 2024

Zaczarowany ołówek

Zapewne młodsi czytelnicy mojego bloga nie pamiętają tego. Ale w czasach słusznie minionych była taka animowana bajka (seria), którą można było od święta obejrzeć na czarno białym telewizorze. Nazywała się „Zaczarowany ołówek”. Jej bohater, za pomocą magicznego narzędzia do rysowania (dostarczanego we wrażych momentach przez krasnoludka), pomagał różnym dobrym istotom w nagłej potrzebie, rysując adekwatne przedmioty, które stawały się „ciałem”... Jakże mogło być inaczej? To przecież bajka :)

Lata później zazdrościłem Jill Bioskop (fascynującej bohaterce komiksów Bilala) możliwości przeniesienia swoich myśli na „wirtualny papier”, za pomocą script walkera. Ja wtedy, jak i obecnie, z dużą trudnością zbierałem do k... pojedyncze słowa, przy użyciu tradycyjnej klawiatury. Chociaż teraz mogę już to robić nawet paszczą :)

Z pewną taką nieśmiałością podchodziłem do pierwszych, literackich emanacji Sztucznej Inteligencji, które zademonstrował mi kiedyś kumpel, jej entuzjasta. Efekt pracy wirtualnego pióra był komiczny, żeby nie powiedzieć śmieszny. Owe wypracowania, mogły sprostać jedynie wymaganiom pierwszych klas szkoły powszechnej (co pewnie czyniły). Każdy tekst był doprawdy bardzo drętwy, zbyt gładki, nienaturalny, wręcz sztuczny. Nie było w nim nawet krzty „ducha z maszyny”. Mimo rozlicznych możliwości dobierania parametrów stylu pisania, oferowanych przez mózg elektronowy gdzieś na krańcach internetu. Nawet ja, niedzielny skryba, zauważałem tą obcą cudaczność sztucznej literatury :(

Jednak, kiedy zobaczyłem efekty pracy różnych grafików SI „kopara mi opadła” :) Choć nie od razu. Pierwsza próba (z wilkiem) spełniała niemal wszystkie aspekty mojego „zaklęcia”. Ilustracja była ładna, klimatyczna, przyzwoicie wykonana. Lecz nie robiła większego wrażenia. Zapowiedź przełomu pojawiła się w trakcie spotkania robota z klownem. Pomyślałem wtedy, że z moimi umiejętnościami, nie byłbym w stanie zrobić takiego rysunku. Chociaż próbowałem :(

Aby przekazać komuś innemu, za pomocą obrazu, własną myśl, odczucie, pogląd, potrzebny jest na początku odpowiedni pomysł. Następnie trzeba przygotować materiały i właściwe narzędzia. Tak też zrobiłem w przypadku mojego rysunku z „inteligentnym pędzelkiem”. Pisałem już o tym, ale teraz nieco rozwinę temat... Oczywiście, nie miałem wtedy najmniejszej możliwości, aby rysunek stworzyć odręcznie. Wystarczającą dużo czasu poświęcałem na „pisanie”. Jednak potrzebowałem jeszcze ilustracji. Obrazek miał być prosty, czytelny dla każdego. Składał się z trzech elementów: rysunkowego tła w dużym powiększeniu, pędzelka lub stalówki oraz kreskówkowego spojrzenia (inteligentnego inaczej). Do utworzenia stosownego, drugiego planu wykorzystałem detal grafiki Trusta (z okładki pierwszego Komiks Forum). Podczas google-poszukiwania pozostałych, pasujących składników ilustracji musiałem się już sporo natrudzić :( A jeszcze należało je przekształcić we właściwy sposób. Praca przy ilustracji była niewątpliwie fascynująca. Nawet sprawiła mi pewną satysfakcję. Lecz zabrała zbyt wiele cennego czasu, jak na potrzeby banalnego obrazka zdobiącego zwykły tekst :( Po jej ukończeniu, nie byłem szczególnie zadowolony efektem. Dlatego spróbowałem współpracy z SI.

Kolejna grafika (ta z owieczkami) „rozwaliła system” :) Byłem pod ogromnym wrażeniem ich włóczkowej, dzierganej cielesności. I te spojrzenia... Sam nie byłbym w stanie stworzyć takiego dzieła! Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, ile zajęłoby mi czasu narysowanie podobnego obrazka... A wystarczyło tylko jedno, krótkie zaklęcie :) Niemal, jak w „Zaczarowanym ołówku”.

Następne „odwalenia” SI również robiły na mnie duże wrażenie. Naturalnie, dość często musiałem dokonywać wyboru, spośród licznych propozycji wirtualnych artystów. Czasami powtarzałem zaklęcia, aby uzyskać satysfakcjonujący mnie wynik. Często jednak rezultat tych działań przekraczał znacznie moje wyobrażenia. Co prawda, kilka razy „odręcznie” modyfikowałem wygenerowaną rzeczywistość. Ale tylko w celu wzmocnienia efektu całości... Pomysł, fraza, wybór. To słowa kluczowe, podczas współpracy ze Sztuczną Inteligencją. Spełniają one wszelkie wymogi artystycznej kreatywności. Oferują też niesamowity potencjał nawet zwykłemu człowiekowi. Rozumiem, że „zawodowi” graficy mogą czuć się zagrożeni, taką inwazją wirtualnej mocy. Lecz dla świadomych twórców, korzystanie z SI, będzie na pewno również pomocne przy dowolnych realizacjach. A czy zwykłe człowieki nie powinny mieć możliwości kreowania piękna? „King Size dla wszystkich!” :)

Tekst napisał tylko jeden człowiek. Natomiast obrazki, w większości, stworzyła SI.

listopada 28, 2024

Inwazja autografożerców

Zupełnie nie rozumiem potrzeby, u coraz większej grupy człowieków, posiadania autografu znanej, uznawanej, lecz zupełnie obcej osoby. Być może jest to moda rozprzestrzeniająca się niczym pandemia, aby mieć podpis gwiazdy, albo przynajmniej patocelebryty. A jeszcze lepiej zrobić sobie selfie z gościem, którego nawet by się nie rozpoznało w biały dzień na ulicy :( Czy może jest to indywidualna próba otagowania nowo odkrytej, unikalnej rzeczywistości. Wynik nagłego entuzjazmu spowodowany kontaktem z czymś nadzwyczajnym, niemal boskim. Wzorem starożytnych wandali, którzy wydrapywali swoje inicjały na murach Colosseum: Tu byłem... To widziałem. Musiałem więc zostawić jakiś ślad dla potomnych. Bo inaczej nikt by mi nie uwierzył :( Prawdopodobnie podpis jest również takim potwierdzeniem bliskiego kontaktu z siłą wyższą, nadistotą. Wyrastającą ponad ogół zwykłych, banalnych człowieków. Można się nim pochwalić rodzinie i znajomym. Oraz wzbudzić zazdrość u wrogów :) A może posiadanie autografu jest jedynym sposobem dowartościowania własnego szarego, pustego, nędznego żywota, w którym na co dzień brak jakichkolwiek wyzwań, poważniejszych wzruszeń. Wtedy podpis „osobistości” jest jedynym trofeum uzasadniającym sens życia :(

MFKiG 2018, Atlas Arena, strefa autografów - ...nad gigantyczną, zbędną konstrukcją podtrzymującą jedynie festiwalowy baner widać elementy kratownicy wyciągarki :(

Naturalnie, jako handlarz (choć raczej ciałem, niż duchem), jestem świadom merkantylnych możliwości dysponowania autografem. Dowartościowania w ten sposób zwykłej książki, rysunku... części garderoby. Doprawdy zadziwiające są tęsknoty oraz wymagania niektórych autografożerców pragnących posiadać choć niewielką cząstkę dotkniętą przez mistrza :) Kiedyś jako organizator, na aukcji podczas jednego z eventów, wystawiłem do licytacji (w zbożnym celu) poplamioną kawą koszulkę Papcia Chmiela, którą twórca nosił w trakcie imprezy. Ale wybrudził ;) Nawet boję się wyobrażać sobie, do czego mogła posłużyć zwycięzcy przetargu owa relikwia :( Jednak nie każdy psychofan ulubionego autora jest w stanie dostąpić „zaszczytu” zdobycia wymarzonego fantu osobiście, w prosty sposób. Wtedy do akcji przystępują „łowcy autografów”. Owe pasożyty fanów obecne są na każdej imprezie. Zawsze w pierwszym rzędzie. Na początku każdej kolejki. Zaiste wielka jest siła pieniądza, która zmusza zwykłych ludzi do ekstremalnych czynów :( Łowcy zazwyczaj swoją zdobycz, autograf bądź wrys (paskudne słowo), dość szybko monetaryzują na internetowych aukcjach, uszczęśliwiając tym czynem bogatszych autografożerców. Lecz głównie siebie ;) Wówczas ktoś nieobecny podczas eventu, albo taki, który nie dopchał się do „numerka” może również podziwiać trofeum. Chwalić się nim wśród znajomych. Jeśli oczywiście za taką „przyziemność” odpowiednio zapłacił :)

Mój negatywny stosunek do autografożerców wynika z obserwacji zezwierzęcenia wielu człowieków w trakcie prób pozyskania cennego dobra, jakim jest podpis autora :( Kiedy Grzegorz Rosiński, po wielu latach spędzonych na obczyźnie, odwiedził łódzki konwent komiksu, autografożercy zdemolowali cały program imprezy. Kolejka po rysunek mistrza ciągnęła się przez całą długość dużej, reprezentacyjnej sali 304 Łódzkiego Domu Kultury. Ludzka stonoga zajmowała cenne miejsce oraz czas przewidziany na spotkania z innymi gośćmi eventu. Ówcześni organizatorzy nie potrafili sobie z tym problemem poradzić. Ja niestety byłem (jak zwykle) na giełdzie :( Wcześniej nie miałem nawet świadomości, jak dzika jest gawiedź chętnych zdobycia unikalnego śladu autora w komiksie. Nagle dochodziły do głosu wszelkie pierwotne mechanizmy natury, które cywilizacja próbowała wyplenić przez wieki :( Oczywiście wcześniej, na srebrnym ekranie, czasami widziałem nieśmiałe próby pozyskania podpisu uznanej gwiazdy, lub idola. Zdawałem sobie również sprawę z możliwości zabójczej histerii tłumu, podczas zawodów sportowych, albo koncertów popularnych wykonawców. Lecz bezpośredni kontakt z plagą autografożerców, zrobił na mnie kolosalne, negatywne wrażenie. Człowieki te nagle potrafiły być bardzo (niemal krwiożerczo) agresywne. Najczęściej jednak potulnie, niczym owieczki, nocami oraz godzinami trwały w skamieniałej kolejce, czekając na swój moment ekstazy ;) Zapewne takie zachowanie sprzyjało powstawaniu nowych znajomości wśród miłośników komiksu. Kontaktom towarzyskim oraz wymianie poglądów, w ogonku do artysty. I jest to jedyny pozytywny aspekt całego zagadnienia :)

Autografożercy byli zawsze nad wyraz namolni. Wybranemu obiektowi kultu nie dawali nawet chwili wytchnienia. Pamiętam, jak na jednym z konwentów, już wieczorem (a nawet nocą), Rosiński „gryzmolił” swoje obrazki w kuchni prywatnego mieszkania dziennikarki Anki. Ten zacny rysownik bezustannie był oblegany przez natrętów, wyzbytych wszelkich hamulców przyzwoitości. Tak jakby poprzez bycie gwiazdą stawał się automatycznie ich własnością :( Jako organizator przyszłych konwentów musiałem więc przygotować odpowiednie miejsce dla rzeszy jego wielbicieli oraz „łowców”. Postanowiłem wygrodzić specjalną przestrzeń na „strefę autografów”. Zarówno dla komfortu mistrza, jak i sprawnego przebiegu imprezy. Ustawianie dowolnej ilości rzędów krzeseł, stolików lub barierek nie przynosiło żadnego rezultatu. Wszelkie ruchome obiekty były natychmiast spychane przez rozentuzjazmowaną tłuszczę :( Lecz znalazłem rozwiązanie problemu :) Wykorzystałem niewielki obszar otoczony stalowymi balustradami, przy wejściu do ogromnej sali „kolumnowej”. Taką nieużywaną niszę :) Artysta był dobrze widoczny dla gości, ale jednocześnie otoczony „murem” nie do przejścia, ani zepchnięcia. Natomiast łowcy autografów musieli obowiązkowo ustawiać się w kolejce wzdłuż długiej balustrady, okalającej całą antresolę wokół prestiżowej sali. Po raz pierwszy autografożercy mieli sposobność, przynajmniej częściowego, udziału w imprezie :) Moje rozwiązanie okazało się proste oraz skuteczne. Aż dziw bierze, że żaden z eŁDeKowych orgów nie wpadł na nie wcześniej. Oczywiście, nie wszystkim się ono podobało :(

Dlatego, w kolejnych latach, orgowie umieszczali gwiazdy konwentu wyłącznie w „klatce” biura organizatorów, do którego nikt postronny nie miał prawa wstępu :( Zabawnie wyglądała wtedy kolejka autografożerców. Człowieki oczekujące „zbawienia”, smętnie siedzące na posadzce w korytarzu. Wtedy też, po raz pierwszy pomyślałem o zastosowaniu numerków. Żeby goście łaknący podpisu lub rysunku nie musieli bezsensownie zapychać wąskich korytarzy przedwojennej instytucji kultury. Aby w nieco większym stopniu, niż zazwyczaj, korzystali z całej imprezy.

Lecz numerki do strefy autografów pojawiły się dużo później. Już za rządów Mamuta. Były sposobem, ale też nieudolną próbą, rozwiązania kłopotu wiecznego tłoku chętnych uzyskania podpisu autora. Przypominam sobie festiwal, podczas którego stoliki dla artystów umieszczone były w cieniu dość wysokiej sceny. Zabawnie na zdjęciu wyglądał jakiś dzieciak, który siedząc na podeście radośnie dyndał nogami nad głową pracującego artysty. Pewnie ze sceny miał lepszy widok ;) Kolejnym razem, do utrzymania porządku w strefie autografów, orgowie zatrudnili filigranowej budowy, nieletnią wolontariuszkę. Jej cichutki głosik nieustannie ginął, przytłoczony chucią potężnych, wygłodniałych, wkur... autografożerców :( Jakim trzeba być orgiem-idiotą, żeby dopuścić do podobnej sytuacji :( Oczywiście „zmyślni” organizatorzy Mamuta znaleźli wreszcie (po latach) sposób opieki nad rysującymi autorami. Wynajęli ekipę z Warszawy (?!) Kilku rosłych kolesi, którzy w wolnych chwilach zajmowali się handlem oryginałami prac ilustrowanych (koniecznie z autografem). Oni na pewno wiedzieli, jak zaprowadzić właściwy porządek oraz kto ma pierwszeństwo w kolejce :( Tutaj przypomina mi się sytuacja z festiwalu w hali Expo, o której wspomniałem już w „Staruchy do piachu”. Mianowicie zwierzak, w swoistym, bizantyjskim geście, zarządził powstanie dwóch osobnych przestrzeni scenicznych. Tylko po co? Obie sceny były pokaźnych rozmiarów. Wyposażone w olbrzymie ekrany, kamery oraz świetną infrastrukturę elektroniczną stanowiły wizytówkę niefrasobliwego trwonienia środków przez Mamuta. Tymczasem na „scenie” autografów, jakiś osiłek ochroniarz musiał ryczeć kolejne numery autografożerców, przekrzykując spory hałas z hali, bowiem dla niego właśnie zabrakło mikrofonu :( Jednak mnie bardziej przerażał koszt wynajęcia całego sprzętu, który oczywiście zaakceptował dyrektor festiwalu :( Ile za tak zmarnotrawione pieniądze można by było wydać publikacji, promujących młodych artystów oraz sam komiks polski?

Zresztą nieudolność, marnotrawstwo oraz niegospodarność to określenia, które charakteryzują wszelkie działania całego festiwalowego dyrektoriatu ery Mamuta. Przykładem niech będzie pomysł Tymka na strefę autografów (wspominałem już o nim). Zrealizowany wyłącznie po to, aby spełnić kaprys zwierzaka. Tymek wymyślił specjalną „wyspę” dla autorów na płycie areny, stworzoną z podestów scenicznych. Jej wygląd był nieco dziwny, ale przynajmniej nikt twórcom nie „wisiał” nad głową :) W pierwszym roku podestów użyczyła Atlas Arena. Nie znam dokładnych rozliczeń Conturu, ale podobno wszelkie elementy (jak np. podesty, stoły, krzesła...) należące do hali sportowej wchodziły w skład kosztów użytkowania całego obiektu. Tymczasem rok później, kiedy podestów areny zabrakło, trzeba je było wynająć od firmy zewnętrznej. W tym przypadku cena wyspy Tymka wyniosła prawie siedem tysięcy złotych. Wiem to dokładnie, ponieważ wtedy zamawiałem wszystkie elementy zabudowy targowej. W tamtym czasie, za podobne pieniądze, można by było wydać dwa stu-stronicowe albumy komiksowe. Następnie rozdać je uczestnikom imprezy gratis. Ciekawe, co bardziej by ucieszyło festiwalowych gości? Fikuśna wyspa służąca tylko strefie autografów, czy darmowa publikacja dla wszystkich gości :(

Pozwolę sobie na jeszcze jeden przykład niegospodarności dyrektoriatu w zakresie autografów. W ostatnim roku (2018), w którym organizowałem cały obszar targowy łódzkiego festiwalu komiksu, dowiedziałem się, że w Atlas Arenie oddano do użytku specjalną konstrukcję dźwigową, do montażu różnych obiektów pod dachem hali. Na przykład: elementów scenografii lub wielkich wyświetlaczy. Urządzenie było o tyle fajne, ponieważ pozwalało instalować wszelkie moduły na poziomie ziemi. Następnie unosiło je wyciągarką, niemal pod sam sufit. Dlatego można było zrezygnować z usług drogich pracowników do robót na wysokościach, bo wszystko mógł kontrolować jeden człowiek :) Nośność nowej kratownicy była olbrzymia. Zapewne konstrukcja zdolna była unieść małe stado słoni ;) Wyciągarka znajdowała się tylko po jednej stronie hali. Nie namyślając się długo, przeniosłem w to miejsce (nie bez oporu Mamuta) scenę główną imprezy oraz strefę autografów. Pomyślałem, że w ten sposób będzie łatwiej, szybciej i taniej przygotować owe stałe elementy programu imprezy. Dokończyłem również plan pozostałych stoisk, w zabudowie targowej, na płycie Atlas Areny. Jakież było moje zdumienie, kiedy trzy dni przed festiwalem, gdy stoiska handlowe były już ustawione, Mamut zdecydował o innym sposobie montażu ekranu na scenie głównej :( Zamiast skorzystać z profesjonalnej, unoszonej płynnie rampy, do której (oprócz stada słoni) mógł być podwieszony dowolny wyświetlacz, zwierzak (albo jego kumple) wybrał równie profesjonalną, ale zbędną oraz bardzo drogą konstrukcję, składającą się z potężnych dźwigarów, na której radośnie hasali równie drodzy „alpiniści” :( Niespodziewana alternatywa zajęła dodatkowe cztery metry szerokości całej powierzchni, po obu stronach sceny. Naturalnie wpłynęło to na komunikację uczestników konwentu wokół stoisk targowych. Alejki zwęziły się znacznie. A mój misterny plan zabudowy areny uległ poważnej perturbacji. Czyja to była wina? :( Mamut od zawsze miał w „głębokim poważaniu” pracę innych. Lubił też, do ostatniej chwili, skrywać pomysły własne. Ku „uciesze” pozostałych organizatorów :(

Tekst został napisany człowiekiem. Fotkę również zrobił Witek.

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- plaga równie żarłoczna co agresywna, niczym szarańcza
Wartość dodana
- jak z niczego stworzyć coś wartościowego?

listopada 23, 2024

Ciche miejsce

Odwiedziłem dzisiaj Łódzkie Targi Książki. Mimo, że zostały zorganizowane na kolejowym Dworcu Łódź Fabryczna, było to miejsce nadzwyczaj ciche i spokojne. Pomimo sporych tłumów gości, poruszających się z wolna alejkami między książkowymi stoiskami. W przestrzeni nie dominował hałas eventu, a jedynie delikatny szmer zainteresowania. Można więc w dzisiejszych czasach zorganizować imprezę kulturalną bez krzykliwej estrady, głośnej muzyki oraz ryków wypuszczonych z „klatek” cospleyerów. Tak też zapewne było dzisiaj na warszawskim „Niech żyje komiks” :)

Szkoda tylko, że w Łodzi zabrakło komiksów. Były tylko trzy stoiska (dwa duże i jedno mikro) na osiemdziesiąt możliwych :( Ale to w przyszłości można zmienić. Przypomnę tylko, że na przełomie wieku zorganizowałem kilka edycji Targów Komiksu. Pisałem o tym w „13lat prowizorki”. Być może warto więc wskrzesić tą inicjatywę? Z dala od monopolu Mamuta i jego przydupasów, którzy najpierw zawłaszczyli dla siebie cały polski komiks, a ostatnio Centrum Komiksu i TePe :( Dworzec Łódź Fabryczna doskonale się nadaje do tego celu. To chyba największy obiekt tego typu w Polsce. Jest tu ogromna przestrzeń (pod przeszklonym dachem) i jeszcze większy potencjał do organizacji przeróżnych eventów :)

Ważne jest tylko jedno. Żeby przyszli organizatorzy nie byli tak pazerni na kasę za stoiska, jak orgowie festiwalu komiksu w Atlas Arenie. Wstęp na Łódzkie Targi Książki jest darmowy. To cieszy każdego odwiedzającego :)

Tekst oraz foto zostały zrobione człowiekiem.

listopada 21, 2024

Orgi oraz woły

Podczas lektury moich festiwalowych wspomnień można odnieść mylne wrażenie, że ekipa przygotowująca kolejną edycję imprezy nie musi być liczna. Może tak było w pierwszych latach łódzkiego konwentu. Lecz zawsze potrzebni byli ludzie do wykonywania prostych czynności oraz tacy, którzy wyznaczali kierunki działania, dbali też o całokształt eventu. Od poziomu współpracy obu grup zależał sukces, bądź porażka każdego wydarzenia. Co prawda, zawsze największa odpowiedzialność, za powodzenie imprezy, spoczywała na barkach kierownictwa. Jednak bez wysiłku wielu szeregowych pomocników nie dałoby się stworzyć żadnego festiwalu.

Naturalnie wszystkie człowieki pracujące przy organizacji każdego konwentu musiały być jego organizatorami. Zarówno osoby planujące poszczególne punkty programu imprezy. Rezerwujące niezbędną przestrzeń w określonych ramach czasowych. Pozyskujące środki na realizację różnych składników kolejnego eventu. Raczej nie dało się tego robić na kredyt :( Zawsze też potrzebni byli ludzie dbający o koordynację wszelkich działań. Opiekujący się wystawami, Strefą Targową, konkursami oraz grami, publikacjami, czy spotkaniami z publicznością. Również niezbędne były osoby sumiennie zarządzające całym projektem (tak zwaną „papierologią”) z ramienia instytucji opiekuńczej (eŁDeK, eMeL, ECe1...). Wykonujące drobne usługi na rzecz eventu. Dbające także o ład i porządek, albo ochronę gości w trakcie imprezy. Wszyscy oni byli orgami! Obojętnie, czy za swoją pracę otrzymywali kasę, miskę strawy i koszulkę, albo jedynie „uścisk dłoni prezesa”. Nikomu nie powinno się odmawiać miana organizatora. Czy jednak można porównywać wkład pracy różnych człowieków?

W pierwszych latach łódzkiej imprezy poważny problem stanowiło wypełnienie galerii, użyczonych przez dom kultury, twórczością radosną początkujących autorów komiksów. Pracownicy instytucji rzadko się tym zajmowali. Przeważnie mieli „ważniejsze” sprawy na głowie, niż zajmowanie się promocją młodocianych artystów. Dlatego przygotowaniem konwentowych wystaw musieli zająć się ludzie Conturu, oraz ich znajomi z liceum, bądź uczelni. Czynność ta tylko z pozoru wydawała się łatwa. W specjalnych uchwytach, chybotliwych stelaży z metalowych rurek, należało precyzyjnie umieścić dwie ciężkie, metrowej wielkości, grube szyby z hartowanego szkła. Wcześniej między nimi ustawiano prace. Grafiki były często prezentowane po obu stronach szklanej tafli, więc procedurę powtarzano kilkukrotnie. Upadek sporego ciężaru z wysokości metra mógł skończyć się śmiercią lub kalectwem montażystów. Ale nikt nie zginął :) Jednak podczas tworzenia kolejnych wystaw eŁDeK stracił kilka kompletów drogich szyb :( A przecież mógł zatrudnić zawodowców... Kiedy z biegiem lat zaczęli „znikać” conturowcy, w przygotowaniu ekspozycji pomagały następne pokolenia licealistów z „plastyka” oraz ich koledzy. Niestety, na przełomie wieku darmowych pomocników zabrakło. Mimo iż dom kultury przeznaczał już niewielkie środki na właściwą prezentację komiksów. Pewnego roku sam z konieczności stałem się kuratorem wystaw. Odpowiednio przygotowałem materiał do ekspozycji. Natomiast przed imprezą, montażem prac w galerii zajął się Paweł. Znajomy handlarz z giełdy, wraz z kumplem. Oni też stali się organizatorami festiwalu :) Tylko dwie osoby? Czyli można było urządzić galerie sprawnie i szybko. Bez zbędnego, aczkolwiek miłego, towarzystwa całej kompanii orgów... Z doświadczenia wiem, że grupa znajomych, podczas wspólnej pracy, więcej czasu spędza na pogaduszkach i wymianie poglądów, niż efektywnym działaniu :(

Ale już w trakcie eventu, owi liczni „orgowie” zazwyczaj nic nie robili. Aczkolwiek wszyscy, zawsze stawiali się w komplecie, kiedy nadarzała się okazja do świętowania. Nagle pałali chęcią, aby udzielać się towarzysko. Spotykać starych znajomych. Chwalić się cudzymi sukcesami. Po prostu, robić dobre wrażenie. Bo przecież to była ICH impreza :( Wcześniej niektórzy „organizatorzy” nawet nie musieli nic czynić. Wystarczyło bowiem, że uważali się za członków Conturu, Grupy 8, lub innego stowarzyszenia, bądź grupy. Tym sposobem, ciągle rozrastała się sfera wirtualnych orgów... Tylko przed następnym konwentem, trudno było znaleźć wśród nich pomocników do realnej pracy :(

Wybrani pracownicy każdej instytucji kultury, która „opiekowała” się w swoim czasie łódzką imprezą, również przyczyniali się znacznie do powstania kolejnego festiwalu. Jednak większość działań wykonywali w ramach obowiązków służbowych. Natomiast za „nadgodziny” byli dodatkowo, sowicie opłacani. We właściwym przygotowaniu konwentu zawsze bardzo pomocne były środki z magistratu oraz innych instytucji publicznych, a także od sponsorów. Owych licznych mecenasów sztuki również winniśmy uważać za organizatorów :)

W pewnym momencie historii łódzkiego festiwalu komiksu pojawili się wolontariusze. Nie wiem dokładnie kiedy to było, ani skąd się wzięli. Bowiem nigdy bezpośrednio nie miałem z nimi do czynienia :( Być może, wolontariusze początkowo byli werbowani za pomocą „poczty pantoflowej”. Później, raczej przez liczne apele internetowe. Niewykluczone też, że mogła to być kolejna generacja uczniów liceum plastycznego, bowiem niektórzy z nich znali się wcześniej... Byli to przeważnie bardzo młodzi ludzie, żeby nie powiedzieć dzieci. Widocznie rodzice pozwalali nieletnim na taką aktywność. A może „starzy” nic nie wiedzieli, albo sami byli orgami? Przeważnie dyrektoriat wykorzystywał młodzież do prostych prac pomocniczych, jak noszenie, przenoszenie, ustawianie i przestawianie krzeseł, stolików i tym podobnych, dość lekkich obiektów... Wolontariusze pomagali też w obsłudze festiwalu. Starsi pracowali przy „obrączkowaniu” uczestników. Działali także w służbie informacyjnej oraz podstawowej opiece nad punktami programu imprezy. Czy byli organizatorami? Raczej wołami, bowiem wielokrotnie widziałem, jak dzieci przenosiły korytarzami o-ringu różne paczki, bambetle wystawców szczególnie lubianych przez Mamuta :( Zresztą cały dyrektoriat często zwalał na wolontariuszy liczne obowiązki, które powinien raczej powierzać dorosłym, płatnym pracownikom :( Natomiast kiedy zabrakło zleconej pracy, albo przydzielone zadanie zostało ukończone, młode woły często snuły się grupkami po korytarzach areny bez nadzoru. To mogło być niebezpieczne. Dlatego potrzebny był kierownik.

Pierwszym nadzorcą niewolników, pod rządami zwierzaka w Atlas Arenie, został Pączek. Miły, korpulentny, jowialny osobnik, którego lubili wszyscy. Zarówno orgowie, jak i woły. Jednak Pączek nie potrafił wypracować sobie autorytetu u młodzieży. Dlatego raczej nie nadawał się do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji. Jego brak zdolności przywódczych oraz nikła zdolność sterowania zasobami ludzkimi często był powodem festiwalowych perturbacji :( Nieco lepiej radził sobie z wołami Micheangelo. Pod jego rozkazami wolontariusze chodzili niemal, „jak w zegarku”. Ze mną również miał dobry kontakt. Ale chyba za bardzo przejmował się rolą. Ewidentnie, niezbyt skrycie pragnął władzy. Czasami dziwnie traktował niektórych mniejszych wystawców. Jednym zabraniał korzystać z dodatkowej, wolnej przestrzeni. Innym pozwalał rozkładać towar na „ziemi”, jak na podrzędnym bazarze. Trochę nie licowało to z prestiżowym wizerunkiem całej imprezy :(

Wkrótce Michała zastąpił Tymek. Nowa nadzieja kierownictwa festiwalu. Miał on dobry kontakt, zarówno z młodymi pomocnikami, jak i doświadczonymi orgami. Zawsze był bardzo zaangażowany w każde realizowane zadanie. Jeśli nie był pewien własnej decyzji, nie wahał się prosić o radę „starszych” ;) Powodem takiego, rzadko spotykanego wśród innych organizatorów, stosunku do pracy była chęć nabrania doświadczenia. Bowiem Tymek zamierzał w przyszłości otworzyć własną działalność eventową. Tymczasem był on pomysłodawcą unikalnej konstrukcji strefy autografów, z podestów scenicznych. Sprawiała się ona dobrze, jeśli elementy do budowy użyczała Atlas Arena. Lecz gdy ich zabrakło, wynajęcie podobnych od firmy zajmującej się zabudową targową, kosztowało krocie :( Sam Tymoteusz, po dwóch latach zacnej współpracy, opuścił ekipę orgów. W ramach wymiany studenckiej wyfrunął z Bolandu. Mamut był naprawdę niepocieszony :( Kiedyś tłumaczył mi, że musi wychować następców, bo on nie będzie organizatorem wiecznie (święte słowa). Doprawdy, czynił to w iście spartański sposób. Od razu wrzucał przypadkowych kolesiów na „głęboką wodę”. Niestety, rzadko który wypływał :( A najlepszy z nich odfrunął z matecznika ;)

Teraz wolontariuszami zaopiekował się Mariusz. Etatowy pracownik EC1. Przynajmniej przez dwa lata (wspomniałem już o nim kiedyś na blogu). Lecz obecnie, to były pracownik. I chyba nic tego nie zmieni :( Mariusz przez kilkanaście edycji łódzkiej imprezy zajmował się grową częścią festiwalu. Z różnym skutkiem. Napiszę o tym jeszcze... Ale chyba zapracował sobie na stanowisko.

Jak widać, w historii konwentu komiksowego, organizatorów było wielu. Chociaż tych naprawdę pomocnych, znacznie mniej. Według mnie, zupełnie by wystarczyła połowa. Lecz wyłącznie takich, pełnych entuzjazmu do działania... Niestety, wiecznym problemem dyrektoriatu była organizacja pracy. Trudno się temu dziwić, skoro orgowie od początku nie potrafili raz w roku wykrzesać z siebie nawet odrobiny zaangażowania. Zawsze zadowalali się cudzą robotą, badź inicjatywą. Obojętne, jaka by ona nie była :( Przykro jest to stwierdzić, ale wielu wolontariuszy zrobiło w przeszłości dla imprezy więcej, niż niektórzy, obecni organizatorzy. A to właśnie oni czerpią teraz korzyści z wysiłku innych, nie dając nic w zamian :(

Tekst został napisany człowiekiem. Lecz ilustrację wygenerowała SI
z niewielką pomocą Witka :)

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają
Inwazja autografożerców
- kolejne, ślepe ogniwo w łańcuchu ewolucji człowieków

listopada 16, 2024

Dyrekcja cyrku w budowie

Pierwsze lata, w roli chyba kierownika działu (nie wiem jakiego), w Łódzkim Domu Kultury, zapewne nie były dla Mamuta zbyt komfortowe. Musiał sprostać wielu okrutnym wymogom tej instytucji. Oczywiście, żadne z nich nie było związane z kulturą, ani nawet sztuką :( Najważniejszym było trwanie na posterunku, od godziny ósmej do szesnastej, potwierdzane własnoręcznym podpisem (na szczęście, nie krwią). Co robił zwierzak w tym czasie przy swoim biurku? Nikogo już nie obchodziło. Dla naiwnych, albo cwanych, zwierzchników najważniejsze było, że mienił się organizatorem złotodajnego festiwalu komiksu. Największej imprezy przygotowywanej „pod skrzydłami” eŁDeKu. Zwierzak musiał więc siedzieć cicho. Nie wychylać się zbytnio, aby dyrekcja nie poznała jego skrywanych „umiejętności”. W przeciwnym razie wyleciałby na ryj z instytucji, bez względu na potencjalne, eventowe skłonności. Taki był koszt paktu z domem kultury :( Nie odwiedzałem zwierzaka w tamtym miejscu. Bo i po co? To przecież on wyrzucił mnie z grona konwentowych orgów :( Współczułem nawet Mamutowi, tych lat spędzonych niemal samotnie w tej kulturalnej twierdzy. Pewnie towarzyszyły mu tylko byłe sekretarki Sobieraja, te z jednocyfrowym IQ. Można się załamać ;)

Ale, w niedługim czasie, pod auspicjami eŁDeKu, utworzyła się ekipa nieco bardziej lotnych organizatorów konwentu. Żeby ciągle nie podawać nazwisk, nazwałem ją, dla uproszczenia, dyrektoriatem. Ponieważ odtąd, owa trójca, rządziła niepodzielnie łódzkim festiwalem komiksu. Oczywiście, na tronie zawsze zasiadał Mamut. Po swojej prawicy miał „pracowitego” redaktora Piotra. Natomiast podnóżek zajmowała wierna sekretarka Kasia. Z biegiem lat oraz możliwości fikcyjnego zatrudnienia drużyna wzbogacała się, lub traciła, nowych orgów. Lecz jej trzon pozostał nie zmieniony do dzisiaj. Niektóre nowe postacie trwały na państwowym garnuszku (albo jego połowie) dłużej. Inne jedynie przez „chwilę”. Nigdy, specjalnie nie interesowała mnie struktura organizacyjna festiwalowego dyrektoriatu, więc nie będę szerzej zajmował się tym tematem. Ważne jest jedno. Wszyscy przedstawiciele owej „grupy trzymającej władzę” mieli podobny stosunek do pracy, własnej aktywności oraz samego komiksu. „Dobrali się, jak w korcu maku” :(

Reżim trwania oraz zarządzania aktywnością w eŁDeKu, odziedziczony w instytucji po minionym ustroju, bardzo przeszkadzał Mamutowi. Nie mógł swobodnie „wyfruwać na miasto”, bowiem jedyne drzwi (wyjściowo-wejściowe) były zawsze pod czujnym okiem cerberów z recepcji. Natomiast każde opuszczenie „stanowiska pracy” musiało zostać udokumentowane w magicznej księdze :( Dlatego zwierzak, ze swoją ekipą, bezustannie szukał możliwości ucieczki z placówki, która go przygarnęła. Być może jednak został z niej wyrzucony? Może kierownictwo eŁDeKu poznało wreszcie skrywane „zalety” Mamuta? Co wcale nie było takie trudne :) Ciepłe gniazdko, dla całej trójcy oraz stowarzyszenia, zwierzak znalazł w Domu Literatury w Łodzi, na słynnej ulicy Roosevelta. Miejsce to było znacznie mniej rygorystyczne, niż eŁDeK, więc dyrektor festiwalu chętnie przylepił się do niego, na doczepkę :) Nie jestem pewien, czy kierownictwo tej instytucji, było w pełni świadome przyssania nowych pasożytów kultury :( Kilka razy byłem w tej „siedzibie” orgów. Składała się ona z okrągłego stoliczka (może mieli jeszcze własną szafkę), pośrodku jednej z sal zabytkowego budynku, zajmowanej przez etatowych pracowników Muzeum Literatury. Nigdy nie widziałem w tym miejscu całego kworum. Zapewne, owa partyzantka, była dla Mamuta idealnym rozwiązaniem. Nareszcie był wolny. Nie podlegał żadnej kontroli :)

Wszelako siedziba dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Komiksu wymagała właściwej rangi. Przecież nie mógł on „siedzieć kontem” u obcych, jak jakiś żebrak. Dlatego wkrótce, od władz miasta, za „zasługi” w promocji, otrzymał luksusowy lokal przy ulicy Piotrkowskiej 28 (obok Domu Handlowego Magda). Było to bardzo prestiżowe miejsce. Oraz bardzo cenne, bo lokale przy Piotrkowskiej są najdroższe w Łodzi, więc niewielu „biedaków” na nie stać. Lecz Mamut nie musiał za nową siedzibę aż tyle płacić. Magistrat potraktował go bardzo ulgowo. Pewnie zwierzak omamił nieświadomych urzędników perspektywą przyszłych, licznych akcji związanych z promocją miasta. Fasadowych oczywiście :( Ale nadal potrzebował kasy na opłacenie lokalu. Własnych środków posiadał zawsze niewiele, bo wszystkie pozyskane lub wyżebrane, od razu „przeżerał”.

Ekskluzywny lokal w centrum miasta składał się z dwóch sal większych, dwóch mniejszych, osobnych: łazienki oraz kiblo-ścianki. Za „komuny” znajdował się tu duży sklep obuwniczy. Ale w gospodarce rynkowej szybko upadł. Wejście do lokalu otwarte było na niewielki wybrukowany placyk, z popularną rzeźbą fabrykantów, zorganizowaną kiedyś przez kolejnego, łódzkiego, pozytywnego oszołoma ;) Obok była jadłodajnia McDenata i pamiętający „lepsze” czasy dom handlowy. Pod nim istniały śmierdzące kazamaty, w których znalazł się magazyn Centrum Komiksu oraz Stowarzyszenia Contur :( Lecz na powierzchni, cały obszar wyglądał doprawdy interesująco. Przestrzeń była odpowiednia do organizacji przeróżnych eventów na świeżym powietrzu. Nic więc dziwnego, że dyrektoriat często korzystał z tej możliwości.

Mamut część największej sali podnajął Biskupowi na sklep/antykwariat, książkowo/płytowy, lecz przeważnie komiksowy. Nie jestem pewien, czy było mu wolno. Ale tym sposobem znalazł środki na opłacenie wynajmu całego lokalu. W pozostałej części pomieszczenia (na oknach) znalazła miejsce kieszonkowa galeria (w tym przypadku określenie ekspozycja, byłoby również nadużyciem) oraz komiksowa „biblioteczka” (na ścianach), z której atrakcyjne pozycje, wyżebrane od wydawców, znikały „wypożyczane” bezzwrotnie z upływem czasu :( W drugiej, mniejszej sali znajdowało się biuro festiwalowych orgów. W międzyczasie ich ekipa powiększyła się o Ewę oraz Blu. Wszyscy potrzebowali więc dużo przestrzeni :) Dwie mniejsze salki były podręcznymi magazynami, na konwentowe wydawnictwa oraz bezcenne, wielkie arkusze pięciowarstwowej tektury. Używając kilku z nich, po latach, zrobiłem moje słynne komiksowe standy ;)

Duży lokal, znajdujący się w prestiżowej lokalizacji, był świeżo wyremontowany. Wkrótce zapełniły go meble. Ogromna lada i szafki na komiksy w dużej sali (sklepowo/galeryjnej), oraz biurka i składane krzesełka w części „biurowej”. Tutaj też spoczywały dwa wygodne fotele dla specjalnych gości. Zaraz obok biurka dyrektora :) Długo jednak lokacja nie pachniała świeżością. Wkrótce część sklepową spowił niesamowity zapaszek stęchlizny, znany skądinąd bywalcom wielu antykwariatów. Często na biurku Mamuta oraz okolicznej podłodze walały się słonecznikowe łupiny (zwierzak bynajmniej nie był wielbicielem Van Gogha). Natomiast welurowe fotele pokryły włosy z sierści liniejącej bullterierki, ulubienicy Kasi. Nieodzowny, do pełnego obrazu „twórczego nieładu”, był wieczny bałagan na pozostałych biurkach. A zwłaszcza w strefie antykwarycznej. Wkrótce też luksusowa siedziba Łódzkiego Centrum Komiksu zaczęła przypominać stajnię. Działo się to wszystko w reprezentacyjnym punkcie Łodzi :( Lecz orgowie Mamuta nadal podtrzymywali „artystyczną atmosferę” miejsca. Wernisaże w mikro galerii częstokroć nie mieściły się w środku. Jeśli były „zakrapiane”, stwarzały problem straży miejskiej. Ale na szczęście, w pobliżu był monitoring ;) Aby wypełnić zobowiązania edukacyjne obiecane miastu, czasami dla wycieczek szkolnych, albo przypadkowych gości, orgowie urządzali „warsztaty komiksowe” prowadzone przez okazjonalnych „artystów”. Dzieci były zawsze bardzo zadowolone. Przecież zrobiłyby wszystko, żeby uniknąć nudnych lekcji :( Lecz największym entuzjazmem cieszyły się zabawy na świeżym powietrzu. Robione wyłącznie dla najmłodszych, które beztrosko akceptowały wszelką prostacką, atoli barwną rozrywkę. Znowu małe urwisy radowały się setnie, więc dorośli musieli tym bardziej :( Każde, nawet najmniejsze wydarzenie w Centrum Komiksu, było skrupulatnie obfotografowane. Aby następnie świadczyć w mediach, o niebywałych zdolnościach organizatorów oraz potrzebie istnienia takiego, kultowego miejsca w centrum miasta.

W eŁCeKu odbywały się jeszcze jakieś „tajne” działania, których rezultaty niewielu człowieków widziało. Związane z organizacją „City Stories”, „wystaw komiksowych w kraju i za granicą, warsztatów, spotkań autorskich, premier albumów, prezentacji, paneli dyskusyjnych”. Dyrektoriat „włączał się w projekty, w których komiks jest narzędziem informacji i edukacji”. Nie lękajcie się :) To tylko medialne newsy, podtrzymujące fasadę efektywności orgów, z oficjalnej, publicznej laurki całego zespołu. Piksele ekranu zniosą znacznie więcej :(

Wkrótce jednak Mamut zapragnął odrobiny spokoju. Mimo, że raczej rzadko można go było spotkać przy dyrektorskim biurku w eŁCeKu :( Podobno kończyła się możliwość wynajmu lokalu przy Piotrkowskiej. A może decydenci mieli dość, przaśnych atrakcji dyrektoriatu w tym miejscu? Lecz dla zwierzaka oraz jego świty pojawiła się kolejna okazja. Kończono właśnie remont, rewitalizację starej, zabytkowej elektrociepłowni łódzkiej (EC1). Znajdującej się blisko eŁDeKu, czyli w centrum miasta. Nie tylko Mamut był zauroczony olbrzymią budowlą, ale i całym obszarem przyszłego „miasta kultury”. Dyrektoriat szybko zmienił „barwy klubowe” i w głównym budynku dostał nowe biuro :) Czyżby pojawiła się kolejna możliwość przekształcenia siedziby w stajnię?

Przez jakiś czas ekipa orgów nie mogła znaleźć sobie pozycji w „mieście kultury”. Biuro festiwalowe „wędrowało” po różnych pietrach całego budynku. Wreszcie Mamut odkrył właściwe miejsce na „gniazdo”. W kolejnym, „prywatnym” już budynku: Centrum Komiksu i Te Pe, który niemal wybudował „własnymy rencamy” :) Ale to już inna historia...

Tekst został napisany człowiekiem. Obrazek również zrobił Witek
z trzech grafik dostarczonych przez SI :)

Zrób sobie festiwal

Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane
Vox populi
- głos ludu stowarzyszonego oraz obcego
Dyrekcja cyrku w budowie
- odyseja ekipy orgów po ciekawych miejscach Łodzi
Orgi oraz woły
- o tych, którzy pomagają oraz takich, co tylko udają