Nawet w najbardziej odizolowanej niszy obszaru kultury należy czasami uzasadnić swoje istnienie. Inaczej decydenci przestaną łożyć środki na podtrzymanie życia :( Chyba najprostszym oraz najbardziej efektywnym sposobem, aby zaistnieć w świadomości sponsorów różnej maści (oprócz oczywiście zawłaszczenia festiwalu), było dla Mamuta stworzenie własnej publikacji. Rzeczy trwałej, atrakcyjnej, którą każdy mecenas mógł wziąć w łapki i podziwiać, zachwycając się treścią oraz możliwością wykorzystania do reklamy własnej osoby, instytucji lub firmy. Coroczny katalog konkursowy nie był zbyt nośny, ponieważ promował wyłącznie twórczość autorów historii obrazkowych. Nie zaś „cenne” inicjatywy dyrektora festiwalu komiksu. Poza tym, zwierzak nie mógł panować nad treścią wydawnictwa, a jego imię oraz „dokonania” nie były tam odpowiednio eksponowane. Nie był też autorem powstania katalogu. A w pierwszych latach jego rządów, trudniej mu było przypisywać sobie cudze zasługi. Choć bardzo tego pragnął ;)
Projekt City Stories pojawił się dwa lata po zawłaszczeniu przez Mamuta łódzkiego festiwalu komiksu. Podobno dyrektor wpadł na niego jeszcze leżąc w kołysce ;) Pomysł był genialny w swojej prostocie. Byłem naprawdę zdziwiony, że powstał w umyśle zwierzaka. Realizacja była dość kosztowna, ale dyrektor przecież nie płacił za nic z własnej kieszeni. Przedsięwzięcie polegało na tym, że co roku zapraszano do Łodzi twórców komiksu z wybranego kraju. Podczas warsztatów zagraniczni autorzy poznawali miasto oraz związane z nim różne historie. Później, wspólnie z reprezentantami Polski, tworzyli ilustrowane nowelki na bazie zasłyszanych opowieści. Następnie, po paru miesiącach, powstawała ekspozycja prezentująca wynik pracy twórczej zespołów komiksowych oraz odpowiednia publikacja. Pomysł był świetny z wielu powodów. Najważniejszym była oczywiście promocja Łodzi na arenie międzynarodowej. Tak przynajmniej głosiły założenia projektu. Lecz nikt nie był w stanie sprawdzić efektów inicjatywy zwierzaka za granicą :( Natomiast dla autorów istotna była prezentacja ich pracy oraz możliwość sprawdzenia własnych umiejętności, podczas realizacji nietypowego zadania. Zyskali również mieszkańcy mojego miasta. Bowiem poznali opowieści miejskie, o których wcześniej nie mieli nawet pojęcia :)
Włodarze miejscy byli zachwyceni projektem. Szczególnie, kiedy zdobył nagrodę. Samorząd łódzki mógł się wykazać sukcesem na ogólnopolskim poletku, więc nie szczędził środków na kolejne edycje. Co prawda zwycięstwo pomysłu zwierzaka nastąpiło w jednej z pięciu kategorii konkursu, w danym roku. Ale miejscy decydenci nigdy nie gardzili, nawet skromną, możliwością pławienia się efektami pracy cudzych dłoni. Zapewne stąd Mamut czerpał wszelkie nauki do dalszej działalności kulturalno-urzędowej :( Jednak, po pewnym czasie okazało się, że koszty wznawiania projektu były niewspółmierne do uzyskanych efektów. Nawet dla hojnych, za nasze pieniądze, radców miejskich. Trzeba było zagwarantować transport zagranicznych gości. Nocleg oraz wyżywienie podczas pobytu w Łodzi. Nie mówiąc o ukrytych kosztach, które zazwyczaj towarzyszą podobnym przedsięwzięciom. Kolejne środki były niezbędne raz jeszcze. Podczas organizacji wystawy ukazującej plon łódzkich, międzynarodowych warsztatów komiksowych. Czy „skórka była warta wyprawki”? W odróżnieniu od rodzimych twórców, biorących udział w projekcie, zagraniczni goście byli chyba wybierani przypadkowo. Wcześniej nikt u nas nawet o nich nie słyszał. Obawiam się, że podobnie mogło być w ich ojczyźnie. Ponieważ autorzy uprawiali przeważnie „komiks artystyczny”. Mentalnie byli więc blisko rodzimych twórców. Poza tym, każdy uczestnik projektu mógł po warsztatach dopisać do CV udział w międzynarodowym wydarzeniu. A kto by nie chciał odwiedzić za friko pięknej Polski? :) Wyjątki tyczące poziomu twórczości zagranicznych autorów były nieliczne. Na pewno nie sprzyjała temu praca na temat. Tak obca artystycznej duszy. Lecz innastrancy potrafili utrzymać ołówek w garści. Niewykluczone też, że ukończyli właściwe szkoły. Spełniali więc wszystkie kryteria zwierzaka :)
Aby uwiecznić te wiekopomne wydarzenia Mamut zdecydował się produkować co roku odpowiednie publikacje. Oczywiście, na pierwszym miejscu wychwalające pomysłodawcę projektu :) Jednak do pomysłu podszedł, w typowy dla siebie, oryginalny (a raczej bezsensowny) sposób. Wydawnictwa zwierzaka były dwujęzyczne. Honorowały zarówno mowę gościa, jak i gospodarza. Jednak dyrektor City Stories, miast podążyć szlakami wytyczonymi „wieki temu” przez Rosińskiego („Legendy polskie”), wybrał ponownie własną drogę. Równie durną, co nieefektywną :( Każda publikacja zwierzaka składała się z dwóch (połączonych na stałe) części. Czyli była dwa razy grubsza niż potrzeba i tyleż cięższa. Miała też wyjątkowy, niestandardowy format, więc wyróżniała się na półce każdego kolekcjonera. Musiała się wyróżniać! :) Z jednej strony „cegły” historyjki obrazkowe były prezentowane po polsku. Natomiast po dwukrotnym odwróceniu książki o 180stopni (w obu płaszczyznach) można było poznać wersję językową zaproszonych gości. Zapewne prościej byłoby umieścić oba teksty w jednym dymku, różnicując je kolorem albo rodzajem czcionki. W taki sposób, jak onegdaj robił to nasz mistrz komiksu oraz wielu innych twórców podobnych realizacji. Wtedy czytelnicy mieliby łatwy wgląd na obie wersje językowe. Mogliby porównywać tłumaczenie z językiem polskim. A nawet uczyć się obcej mowy :) Nie! Dla Mamuta byłoby to zbyt proste :( W jego antologii czytelnik mógł poznać tylko jedną wersję na raz. Ponieważ druga znajdowała się na antypodach publikacji. Komiksy zostały więc wydrukowane dwukrotnie. Między sobą różniły się jedynie tekstem w dymkach i okładką. Papier jest co prawda cierpliwy. Tylko, jaki ma sens dublowanie materiału w jednym wydawnictwie? Przecież, za te same pieniądze, byłoby można wydać dwa razy więcej komiksów i uszczęśliwić tym samym dwukrotnie liczniejszą grupę czytelników. O tym zwierzak raczej nie pomyślał :(
Po kilku latach lokalni decydenci znudzili się wspieraniem projektu, więc Mamut sprzedał pomysł za granicę. Tam City Stories zmarło śmiercią naturalną :( Jednak zwierzakowi potrzebny był jakiś nowy, unikalny oraz namacalny symbol, uzasadniający potrzebę istnienia dyrektoriatu. Zawłaszczenie festiwalu komiksu oraz katalogu konkursowego, było zbyt słabym argumentem dalszego opłacania (z budżetu miasta) „pierdzenia w stołek” ekipy orgów, przez kolejny rok. Dlatego zwierzak „tworzył” inne publikacje. Używał do tego celu marek często już wymarłych, albo przebrzmiałych klasyków rodzimego komiksu. Zdecydowanie bazował na nostalgii za latami dzieciństwa dorosłych czytelników. Wnętrza różnych antologii wypełniał twórczością radosną wyłącznie spolegliwych autorów. Jednak przypadkowe wydawnictwa ukazywały się przeważnie w skromnej formie zeszytów. Nijak się więc miały do właściwej prezentacji dorobku bohatera takiej monografii. Na bardziej spektakularną postać hołdu Mamut żałował często kasy :( Najważniejsze dla niego było, że publikacja w ogóle powstała, nie zaś jej wygląd, albo treść. Wyjątek stanowił bardzo ładnie wydany album „Contur story” (nie mylić z zasłonami ;) Ale przecież miał on świadczyć o pozycji króla ślep... stowarzyszonych. Stanowić również fasadę pozostałych, błahych inicjatyw wydawniczych dyrektora festiwalu. Lecz przede wszystkim kneblować usta conturowych malkontentów. Przecież zwierzak dbał o nich :(
Festiwalowi orgowie odpowiednio hucznie celebrowali kolejną inicjatywę wydawniczą :) Każde święto wzbogacało przecież namacalne świadectwo ich „ciężkiej” pracy. Wszelakie media pełne były kwiecistych anonsów przygotowanych wcześniej. Natomiast Mamut nie mógł się opędzić od natrętnych dziennikarzy. Ale bardzo to lubił :) Najbardziej uwielbiał prezentować na srebrnym ekranie swoją tępą fizjonomię olbrzyma, wzbogaconą jękliwym głosem zdychającego kaszalota ;)
Zwierzak zawłaszczał każdy pomysł wzmacniający jego prestiż na arenie kultury. Być może szacunek (w co wątpię) nie pozwolił mu połknąć w całości inicjatywy „Big boat of humor”. Pomysłu autorstwa Kuby Wiejackiego, znakomitego łódzkiego grafika, człowieka kulturalnego oraz figuratywnego prezesa pierwszego stowarzyszenia Contur (i być może ostatniego). Konkurs na dowcip rysunkowy o Łodzi miał kilka edycji, ale tylko jedną publikację okolicznościową :( To była dziwnie finansowana akcja około festiwalowa. Pod koniec miała też niepokojących sponsorów... Ale być może, powodem zakończenia ilustrowanych zmagań była gigantyczna dysproporcja w wysokości nagród za pojedynczą grafikę, w stosunku do wieloobrazkowych historii komiksowych. Twórcy komiksów byli załamani taką niesprawiedliwością :( Co prawda, kreowanie rysunków nie jest robotą na akord, ale wykonanie komiksu często wiąże się z dużo większym nakładem pracy. Natomiast, w tamtym czasie, twórcy opowieści ilustrowanych byli nagradzani odwrotnie proporcjonalne, w porównaniu do wysiłku włożonego przez każdego autora. Pewnie dlatego Mleczko powiedział kiedyś (w jednym z wywiadów), że woli rysować samotne obrazki, niż komiksy. Bo jest to dla niego bardziej opłacalne. Mianowicie, za rysunek dostaje tyle samo kasy, co za komiks :(
O festiwalowych wydawnictwach, jedynym namacalnym efekcie historii łódzkiej imprezy, napiszę jeszcze. Szczególnie o jednym z nich... :)
Tekst został napisany człowiekiem. Natomiast obrazek wykonała SI.
Zrób sobie festiwal
Legenda o złym Witku
- wstęp do nowej historii Festiwalu Komiksu w Łodzi
Nisza w niszy
- opowieść o miejscu bardzo przyjaznym organizatorom
Milczenie owiec (a raczej baranów)
- historia pewnego, tajemniczego spotkania
W krainie ślepców...
- poznajemy skład pierwszego dyrektoriatu
Komiksowa agencja wycieczkowa
- ciekawe podróże dyrektoriatu na sam kraniec świata
Wystarczy być...
- co należy robić, aby trwać na cieplutkim stołku
Wystawy...
- przeróżne wystawy oraz ekspozycje z festiwalem związane