sierpnia 10, 2019

13 lat prowizorki - wstęp

Pozwalam sobie w tym miejscu przypomnieć początki łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii organizacji tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi.

To były inne czasy. Komiks nadal nie cieszył się zbytnią sympatią, ani w mediach, ani wśród potencjalnych konsumentów dóbr kultury. Wydawnictw popularnych było niewiele. A bardziej ambitnych propozycji, praktycznie wcale. Ludzie Conturu i innych nieformalnych grup twórczych (związanych z festiwalem) kończyli studia i „uciekali” z łodzi, za pracą, bądź karierą. Organizacją imprezy praktycznie zajmowałem się tylko ja. Pod patronatem Sobieraja, oczywiście. W ostatnich latach pomagał mi Piotr Kasiński. Czasami pojawiał się Mamut, który na stałe rezydował w Warszawie. Ponoć zdarzyło mu się załatwić, raz czy dwa,  jakiegoś sponsora imprezie (wie to tylko Sobieraj). Jednak przeważnie, bardziej swoimi działaniami wprowadzał zamęt, niż pomagał w organizacji festiwalu. Zresztą, zostało mu to do dziś :(

13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora

13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora - okładka publikacji o historii festiwalu komiksu
13 lat prowizorki - okładka

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

Czy komiks jest sztuką?

Historie obrazkowe towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. Ta forma przekazywania myśli pojawiła się dużo wcześniej niż powstało pismo. Począwszy od prehistorycznych rysunków naskalnych, poprzez egipskie hieroglify oraz bogato ilustrowane, średniowieczne księgi, przekaz wizualny ukazywał swoją uniwersalność. Koś kiedyś powiedział: „jeden obraz, to tysiąc słów”. Jak wiele w tym prawdy. Jestem pewien, że XXI wiek będzie erą cywilizacji obrazkowej. Media już teraz atakują nas zewsząd niezliczoną ilością przekazów wizualnych. Bez prasy, reklamy, filmu, telewizji, oraz internetu nie mogłaby istnieć współczesna cywilizacja. Dzięki mediom docierają do nas proste komunikaty o naturze otaczającego świata, ale również obrazy przemyślane, które wnikając do ludzkiej świadomości pobudzają głębsze uczucia. Wszystkie one są składnikiem obecnej rzeczywistości.

Film jest młodszym bratem komiksu. On również komunikuje się z odbiorcą za pomocą obrazu. W przeciągu stu lat historii kinematografii powstawały arcydzieła gatunku, ale też realizacje nie warte obejrzenia. Jednak dla każdego myślącego człowieka oczywiste jest, że reżyser kręcąc film może stworzyć dzieło sztuki. I choć nie zawsze się to udaje, produkcja filmów powszechnie uważana jest za działalność artystyczną. Publicyści zajmujący się w naszym kraju kulturą znają dorobek światowego kina, lecz niewielu z nich poznało arcydzieła literatury obrazkowej. Czy więc powinni oni wyrokować o wartości artystycznej komiksu jedynie na podstawie skromnego dorobku naszych twórców? Chyba nie. Tym bardziej, że nie możemy pochwalić się większymi osiągnięciami w tej dziedzinie. Kogoś znającego komiks światowy nie zainteresują przecież opowieści z Kajtkiem i Kokoszem, które są jedynie słabą namiastką przygód Asterixa. Zwariowany Tytus, czy milicjant Żbik również nie wzbudzą większej ciekawości. Przez rodzimych miłośników komiksu uznawane niemal za arcydzieła gatunku, poza granicami kraju historie te będą tylko elementami naszego folkloru. Nawet Rosiński, jedyny Polak, który odniósł w komiksie światowy sukces, i jest niewątpliwie wysoko cenionym twórcą, ma niewielkie szanse, aby jego dorobek zostawił głębszy ślad w historii gatunku. Moim zdaniem, większy potencjał drzemie w nowych polskich rysownikach.

Nie jestem krytykiem sztuki, ani kulturoznawcą. Czy więc powinienem głosić że: komiks jest gatunkiem sztuki? Pomyślmy. Skoro opakowanie tkaniną budowli, lub umieszczenie przez twórcę w przestrzeni układu obiektów jest uznawane za działanie artystyczne. Tak prozaiczny przedmiot użytkowy jak krzesło może być dziełem sztuki, dlaczego nie mógłby nim stać się przekaz myśli w formie ciągu obrazów. Komiks na świecie jest bardziej doceniany. Zarówno jako produkt kultury masowej, ale też jako medium posiadające potencjał artystyczny. Utwory literatury obrazkowej nierzadko honorowane są przez znawców sztuki najbardziej prestiżowymi nagrodami. Natomiast w naszym kraju komiks jest powszechnie uznawany za rozrywkę dla dzieci, lub niedojrzałych intelektualnie, infantylnych maniaków. Taki sposób postrzegania gatunku kreują zgodnie media i wydawcy, ale również organizatorzy Festiwalu Komiksu. Jedynie twórcy próbują nieśmiało sprzeciwiać się podobnym stereotypom. Zanim jednak wywołają oni zmianę w świadomości rodaków, powinni opanować do perfekcji arkana komiksowego języka. Dopiero wtedy okaże się, że tworzenie historii obrazkowych rzeczywiście jest sztuką.

List otwarty do miłośników komiksu...

Międzynarodowy Festiwal Komiksu

Nic na to nie poradzę, ale czuję się odpowiedzialny za wizerunek tej imprezy. Od początku pomagałem przy organizacji łódzkich konwentów komiksowych, a ostatnio robiłem nawet więcej. Kiedyś przekonałem organizatorów do zmiany nazwy z konwentu na festiwal. Później, w trosce o zwiększenie siły przebicia, dodałem określenie międzynarodowy. Chciałem, żeby impreza stała się wielka. Aby popularyzowała komiks w Polsce i promowała rodzimych twórców na świecie. Była świętem tego gatunku sztuki. Żeby stała się Międzynarodowym Festiwalem Komiksu znanym nie tylko w naszym kraju.

Od pierwszego łódzkiego konwentu w 1991 roku formuła corocznych spotkań miłośników komiksu w Łódzkim Domu Kultury uległa niewielkim zmianom. Kiedyś organizatorzy nie mieli możliwości, obecnym brakuje woli. Przykro mi to stwierdzić, ale obecny kształt festiwalu jest ciągle daleki od mojego wyobrażenia o nim. Podobną opinię prezentuje wielu uczestników odwiedzających imprezę. Przyczyn takiego stanu jest wiele.

Łódzki Dom Kultury - główny organizator imprezy, traktuje festiwal niemal tak samo jak spotkania miłośników Lwowa, giełdy kolekcjonerów staroci czy wystawy kaktusów. Czyli, należy zebrać grupę zapaleńców, która w oparciu o własne środki i możliwości zrobi show. W normalnym świecie impreza na miarę Międzynarodowego Festiwalu Komiksu byłaby doskonałą okazją do promocji miasta, a przynajmniej instytucji, która ją organizuje. W budżecie miasta byłyby środki na rozwój takiej inicjatywy. Niestety, w naszych realiach jest odwrotnie. Nie dość, że pieniędzy nie ma, to czasami jako organizator czuję się niczym piąte koło u wozu...

Dla Stowarzyszenia Twórców Contur (nie mylić z grupą rysowników Contur), a raczej „konturu” Mamuta - współorganizatora imprezy, festiwal jest doskonałą okazją do skoku na kasę od sponsorów. Dla tego zwierzaka mniej ważny jest wizerunek imprezy czy promocja komiksu, od dobrego samopoczucia firm, które wspomagają festiwal (owa troska nie jest bynajmniej bezinteresowna). Oczywiście sponsorzy też mają swoje prawa, lecz nie można podporządkować im wszystkich działań. W końcu, to nie dla nich organizowany jest festiwal...

Twórcy komiksów również nie traktują festiwalu jak święto. Oczywiście pojawiają się oni na imprezie dość licznie. Uczestniczą w spotkaniach autorskich, seansach autografów. Niekiedy ich prace pojawiają się na wystawach środowiskowych. Lecz robią to wszystko bez przekonania. Jakby z obowiązku (niektórym zdarza się zapomnieć o własnym spotkaniu autorskim). A przecież to właśnie z myślą o nich przygotowywany jest festiwal...

Wydawcy literatury obrazkowej zauważają imprezę (choć nie wszyscy). Jednak większość z nich traktuje festiwal jak kolejną okazję do sprzedaży wydawnictw. Jedynie Mandragora i Egmont interesują się promocją własnych publikacji. Zapraszają twórców na spotkania autorskie. Corocznie przygotowują na festiwal specjalną ofertę komiksów. I to wszystko. Nigdy żaden wydawca nie pokusił się o przygotowanie nawet najmniejszej ekspozycji, prezentującej na przykład prace publikowanych autorów lub plany wydawnicze. A przecież byłaby to doskonała promocja...

Media to osobliwy problem. Zazwyczaj interesują się festiwalem dopiero w trakcie jego trwania. Nie ma więc mowy o wcześniejszej promocji imprezy, tak aby zainteresowała się nią większa liczba potencjalnych uczestników. Zwykły czytelnik komiksów dowiaduje się o festiwalu zbyt późno, aby mógł go odwiedzić. Dlatego frekwencję przeważnie budują jedynie najzagorzalsi fani literatury obrazkowej, zwłaszcza mający dostęp do Internetu. Bowiem tylko to medium informuje wcześniej o wszelkich działaniach komiksowego światka. Osobna sprawa to echa festiwalu. Czytając relacje prasowe z imprezy zawsze dziwiłem się ile błędów merytorycznych może popełnić dziennikarz opisujący festiwal. Ale zazwyczaj (niestety) zajmują się tym ludzie, którzy nie są specjalistami w temacie. Jednak palmę pierwszeństwa w kategorii totalnych bzdur niepodzielnie dzierżą dyskusje internetowe. Kampania negatywna to najgorszy sposób promocji festiwalu. Witamy w polskim piekiełku...

Miłośnicy komiksu z roku na rok pojawiają się na imprezie mniej licznie. Czyżby nie przyciągały ich atrakcje programu? A może nie interesuje ich specjalna oferta wydawców (czasami po promocyjnej cenie), oraz propozycje oficyn niezależnych (niedostępne w normalnej dystrybucji)? Co się dzieje ze zwykłymi czytelnikami komiksów? Oni z reguły trafiają do Łódzkiego Domu Kultury przypadkowo. Powodem takiego stanu rzeczy jest brak polityki informacyjnej oraz właściwej promocji festiwalu...

Powyższe tematy rozwijam na swojej stronie. Zapraszam do dyskusji tych wszystkich, których interesuje los Międzynarodowego Festiwalu Komiksu oraz polskiej literatury obrazkowej.

Pozdrawiam.
Witek Idczak - komiksforum@wp.pl (adres już nieaktualny)


Piątek 12 marca 2004 roku

Znany jestem wśród organizatorów festiwalu z donośnego głosu (może to początek głuchoty), oraz kontrowersyjnych (dla niektórych) wypowiedzi. Być może dlatego wiele moich uwag i pomysłów dotyczących imprezy nie mogłem przedstawić w trakcie zwykłej rozmowy. Współpracownicy często przerywali mi w pół zdania, nie pozwalając dostatecznie umotywować moich zamierzeń. Postanowiłem więc do dyskusji o kształcie kolejnej imprezy wybrać pisemną formę prezentacji poglądów. Takie rozwiązanie nie było zbyt wygodne dla mnie, bowiem nie posiadam talentu literackiego. Musiałem jednak znaleźć sposób, aby wreszcie wyrzucić z siebie to, co od dłuższego czasu leżało mi na duszy.

Moje poglądy nie są zbyt wielką tajemnicą dla (pozostałych trzech) organizatorów festiwalu. Jednak postanowiłem przedstawić je również szerszemu ogółowi komiksowego fandomu. Zdumiała mnie reakcja na mój czyn człowieka, z którym przez lata współpracowałem. Kiedy przekroczyłem dzisiaj próg jego gabinetu, znalazłem się w... przedszkolu. Sobieraj zachowywał się tak, jakbym zabrał mu jego ulubioną zabawkę. Nie pozwolił mi dotknąć komputera, mimo iż tydzień wcześniej szkoliłem na nim obsługującą go panią. W końcu wyprosił mnie z pokoju mówiąc, że musi załatwić jakąś sprawę. Przed publikacją mojego listu wielokrotnie zostawałem sam przy komputerze (nawet kilka godzin). Często również, jako osobie zaufanej, był mi powierzany klucz od pomieszczenia. A tu nagle taka zmiana. W taki sposób dowiedziałem się, że zostałem banitą... Taka reakcja Sobieraja budzi we mnie tym większy niesmak, zważywszy ile facet ten, oraz cała instytucja mnie zawdzięcza. Przez kilkanaście lat służyłem mu pomocą w najróżniejszych sprawach. Sam realizowałem wiele imprez (nie tylko komiksowych), których organizacja była zaliczona na konto Sobieraja, oraz działu przez niego kierowanego. Człowiek ten zawsze mógł na mnie liczyć. Lecz kiedy popełniłem świętokradztwo w postaci upublicznienia kulisów festiwalu, facet się ode mnie odwrócił. W jego biurze stałem się persona non grata.

Nasuwa mi się pewna refleksja. Kiedy w latach ubiegłych poruszałem w obecności Sobieraja temat niepochlebnej opinii dotyczącej festiwalu, publikowanej w prasie branżowej oraz Internecie, moje uwagi zbywał stwierdzeniem: „a niech sobie piszą”. Mnie to bolało, bowiem w realizację każdego pomysłu wkładałem wiele wysiłku. Dlatego ataki na festiwal traktowałem jak skierowane na moją osobę, i pisałem sprostowania. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy Sobieraj sam znalazł się w sieci. I chociaż moje uwagi nie były tak ostre, jak niektóre opinie z forów dyskusyjnych (czy wypowiedzi Śledzia), popadłem w niełaskę. Może prawda zawarta w moich słowach zabolała Sobieraja bardziej, niż najgorsze oszczerstwa? Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, pewnie całą tę sytuację skomentowałbym odpowiednim, soczystym epitetem. Ale jako „stary” organizator postanowiłem pisać dalej... Początkowa forma mojej internetowej wypowiedzi, łagodnie traktowała substancję ŁDeKu. Natomiast o wybrykach Sobieraja nie pisałem wcale. Chciałem dać szansę temu urzędnikowi domu kultury. Miałem bowiem nadzieję, że facet jeszcze się wyprostuje. Niestety, jego struktura okazała się zanadto skostniała (stara, „dobra” szkoła). Teraz, skoro nie mam już nic do stracenia, nie widzę powodu aby dłużej oszczędzać organizatorów festiwalu.

Hm. W programie najbliższej WSKi (Warszawskie Spotkania Komiksowe) rozbawił mnie punkt: „spotkanie z organizatorami tegorocznego MFK”. W pierwszej chwili pomyślałem: kogo jeszcze (oprócz Kasińskiego) Mamut wyciągnie z kapelusza? Wszak Sobieraj chyba się nie zjawi (ŁDeK nie wypłaca już delegacji). A może pojawią się w Warszawie pozostałe „martwe dusze” Conturu. Ale przecież Mamut z Kasińskim to już liczba mnoga. Zapewne tylko oni dwaj roztaczać będą miraże festiwalu przed uczestnikami spotkania. Radziłbym notować ich wypowiedzi. Zabawnie wypadną w konfrontacji z rzeczywistością (tak jak to było w przypadku ubiegłorocznego patronatu Fantastyki).

1. Pierwsze lata

Bez wątpienia, pierwszy Ogólnopolski Konwent Twórców Komiksu odbył się zimą 1991 roku w Kielcach. Pojawili się na nim (niezbyt licznie) wyłącznie autorzy komiksów. Krążyły opowieści, że spotkanie odbywało się w dość osobliwej atmosferze (C2H5OH). Gościli na nim także młodzi rysownicy z grupy Contur, nazwani „pieszczotliwie” przez pozostałych uczestników „mafią łódzką”. Kształt oraz forma kieleckiego konwentu nie przypadł łodzianom specjalnie do gustu, dlatego postanowili przygotować kolejną imprezę własnymi siłami w Łodzi.

Łódzki Dom Kultury zainteresował się inicjatywą młodych twórców. Konwent w nowej formule zorganizowany został jeszcze jesienią tego samego roku. Tym razem impreza była otwarta dla wszystkich zainteresowanych komiksem: twórców, wydawców, krytyków oraz miłośników literatury obrazkowej. Głównym elementem konwentu stał się konkurs komiksowy, który od początku cieszył się ogromnym zainteresowaniem rysowników z całego kraju, oraz uczestników imprezy.

Sukces pierwszego łódzkiego konwentu był w dużej mierze wynikiem ogromnego entuzjazmu, z jakim Conturowcy przystąpili do realizacji własnych marzeń. Łódzki Dom Kultury również był zauroczony współpracą z młodymi twórcami. Jednak konfrontacja zapału, ale też młodzieńczej niefrasobliwości ówczesnych licealistów, z ustalonymi regułami szacownej instytucji nie mogła wytrzymać próby czasu. Nic więc dziwnego, że w kolejnych latach szeregi organizatorów stopniowo się przerzedzały. Pozostali jedynie najwięksi zapaleńcy oraz ci, którym udział w imprezie mógł przynieść korzyści.

Jestem miłośnikiem sztuki komiksowej. Znam prace wielu polskich rysowników. Uważam, że grafików mamy doskonałych. Często jednak forma opowiadanej historii nie dorównuje warstwie plastycznej dzieła. Na pierwszym konwencie było mało komiksów, które by mnie zainteresowały. Twórcy sprawnie posługiwali się rysunkiem, lecz brakowało im znajomości języka komiksu. Postanowiłem więc zorganizować giełdę, dzięki której młodzi autorzy komiksów mieliby dostęp do materiałów szkoleniowych z całego świata. W kolejnych latach zaczęły napływać na konkurs coraz lepsze prace. Nie było jednak wydawców, którzy chcieliby publikować najciekawsze historie. Zdecydowałem że sam się tym zajmę, aby najlepsze komiksy nie odeszły w zapomnienie. Tak powstał pierwszy katalog konwentowy.

Początkowo młodzi organizatorzy konwentu mieli wiele pomysłów na rozwój imprezy. Wszelako zawsze brakowało ludzi, którzy chcieli je realizować. Kiedy dodatkowo pojawiały się problemy, zapał Conturowców nagle znikał. W grupie brakowało osoby, która miałaby wizję przyszłej imprezy, i potrafiła ukierunkować działania organizacyjne. Urzędnik domu kultury, który „opiekował się” konwentem, nie był zainteresowany funkcją lidera. On przecież zajmował się „ważniejszymi” sprawami. Poza tym, nadawał na innych falach, więc dla młodych ludzi był zupełnie obcy. Od początku przyglądałem się zmaganiom Conturowców z materią domu kultury. Jednak trzymałem się na uboczu, zajmując się tylko giełdą oraz wydawnictwami. Uważałem bowiem, że to ich impreza i tylko oni mają prawo decydować o jej kształcie. Kiedy jednak zauważyłem, że łatwiej rozwiązuję problemy organizacyjne, zaproponowałem Conturowcom większą pomoc. Na jednym ze spotkań przed kolejną imprezą oznajmiłem, że mógłbym zostać koordynatorem działań organizacyjnych. Chłopcy doceniali mój wkład w przygotowanie konwentu, dlatego też o mały włos (Agnieszki) nie zostałem kierownikiem imprezy. Kto wie, jak wglądałby dzisiejszy festiwal, gdybym wtedy objął tę funkcję?

Jednak historia potoczyła się inaczej. Conturowcy znaleźli lidera w postaci Jakuba Wiejackiego. Z jego inicjatywy powstało pierwsze stowarzyszenie. Postanowiłem nie przeszkadzać, choć przeczuwałem dalszy rozwój wydarzeń. Usunąłem się w cień i wróciłem do wcześniej podjętych działań. Niekiedy sugerowałem drobne zmiany, albo nowe posunięcia organizacyjne. Wybrałem spokojną drogę ewolucji, zamiast gwałtownych przemian. Może źle zrobiłem?

ciąg dalszy...

sierpnia 06, 2019

stoiska festiwalowe „obok kibla”

Dzisiaj odwiedziłem biuro organizatorów Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier. Dowiedziałem się tam, że układ stoisk w strefie targowej festiwalu będzie przygotowywany przez firmę od zabudowy targowej. Jest to rozwiązanie bardzo wygodne dla organizatorów festiwalu. Ale czy równie dobre dla „starych” wystawców, którzy odwiedzali łódzką imprezę w czasach, kiedy jeszcze wyniki sprzedaży komiksów nie były zbyt obiecujące? Czy powinni oni się dziwić, jeśli ich stoiska znajdą się na końcu hali targowej. Gdzieś „obok kibla” :(

Organizując strefę targową, od początku istnienia łódzkiej imprezy komiksowej, starałem się przygotować ją tak, aby uwzględnić potrzeby wydawców od lat wiernych festiwalowi. Oczywiście, nie mogłem dogodzić wszystkim. Ale wątpię, żeby firma od zabudowy targowej wykazała się podobną starannością. Najwięksi wystawcy mogą spać spokojnie. O interesy Egmontu i Multiversum zadbał już sam Mamut. Natomiast mniejsi wydawcy zostaną potraktowani w myśl zasady: „zapłać i spier..laj”. A firma od zabudowy targowej umieści ich stoisko tam, gdzie będzie jej wygodnie. Takie traktowanie mniejszych podmiotów wpisuje się doskonale w „nową świecką tradycję”. Zapoczątkowaną przez warszawski Comic-Con. Liczy się tylko wynik finansowy imprezy :(

Jak już wspomniałem, pomagałem przy organizacji łódzkich imprez od początku ich istnienia. Jestem też nieoficjalnym kronikarzem tych eventów. Kiedyś popełniłem: „13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora”. Od tamtego czasu zdarzyło się, przy organizacji festiwalu, wiele śmiesznych, strasznych lub dziwacznych sytuacji. Teraz, odkąd nie muszę już przygotowywać strefy targowej, mogę wreszcie zająć się ich spisywaniem :)

Moje wspomnienia pojawią się wkrótce na blogu: komiksforum.blogspot.com
Wrzucę tu też „13 lat prowizorki, czyli wspomnienia organizatora”. Dla tych, którzy jeszcze tego nie czytali :)

listopada 15, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con, akt3 - ...spowrotem


Czas, to osobliwa niezmienna :) Kiedy mam go w nadmiarze, zazwyczaj się spóźniam :( Jeśli jednak jest go niewiele, wykorzystuję każdą nanosekundę i przeważnie "zdanżam" :) Ale zawsze, kosztem ogromnego stresu i zużytej energii :( Tak było i tym razem.

Żal mi było stracić kolejne pięć dych (a pewnie więcej) na "taryfę" powrotną. Postanowiłem więc dojechać do miasta, na dworzec, autobusem comicconowym. Przecież nie po to, zarabiałem z trudem na komiksach grosze, żeby się nimi dzielić z taryfiarzem :! Impreza kończyła się o 18. Pociąg miałem o 19. Dużo wcześniej zacząłem więc demontaż swojej ekspozycji. Wybór momentu był o tyle trudny, ponieważ nie wiedziałem ile czasu zajmie mi dekonstrukcja. Ścianka była instalacją premierową. Dlatego, ledwo zdążyłem na autobus o 18. I tylko dzięki pomocy Piotra z Gdyni, nie musiałem stosować metody wahadłowej do transportu moich bambetli :)

Deszcz zaczął kropić, a moje konstrukcje z tektury były :( Na szczęście podjechał autobus. Do środka "przebiłem się" przez tłum, korzystając wydatnie z argumentów słownych i mocy... głosu :) Wkrótce też ruszyłem do cywilizacji. Miałem świadomość swoich marnych szans na dogonienie pociągu. Wieczorny autobus jechał przecież dłużej, ze względu na korki. A czekał mnie jeszcze "bieg wahadłowy" na Dworzec Centralny, spod Pałacu Stalina :( Przewidywałem, że zajmie mi on przynajmniej 30minut. Byłbym więc na dworcu kwadrans po czasie :(( Z taką właśnie perspektywą przemierzałem nocne, wilgotne ulice Stolycy. Oczywiście, planowałem wcześniejszy wyjazd z Comic Conu. Ale wyszło, tak jak wyszło :(

Autobus nie miał zbyt dużego opóźnienia. Dojechał na przystanek pałacowy 20minut przed dziewiętnastą. Ale dla mnie, nadal było za mało czasu do odjazdu pociągu. Na szczęście, pomógł mi po drodze, poznany w autobusie miłośnik anime z Wejherowa, który też udawał się na dworzec. Oszczędził mi tym samym ogromnego wysiłku, który musiałbym poświęcić na "bieg wahadłowy" (o utraconych wiadrach potu nie wspomnę :), oraz potężnego stresu niepewności: czy na pociąg zdążę. Jestem mu za to bardzo wdzięczny :)

Do pociągu zdążyłem "na styk". Oczywiście, bilet już miałem wykupiony. Dla mnie i Rowera :) Ale to był inny skład. Po raz kolejny spowiła mnie rzeczywistość PKP. Jakże inna, od świata prezentowanego w reklamach Intercity :( Są one zapewne przeznaczone dla "głupich ludzi", o których mówił kiedyś w nagraniach aktualny premier Morawiecki ;) Zamiast nowego, nowoczesnego, czystego wagonu PESY miałem do dyspozycji zdegradowany obiekt pierwszej klasy, średnio-obskurne wspomnienie lat minionych. Pociąg był pełny. W moim wagonie brakowało jednego rzędu foteli, na które przewoźnik sprzedał bilety. O miejscu "na rower" mogłem oczywiście pomarzyć :( Zdezorientowanych podróżnych, dla których zabrakło wykupionych siedzisk, konduktor w czasie jazdy usadzał w innych wagonach. Ja nie miałem takiego szczęścia :( Co prawda, moje miejsce istniało fizycznie w wagonie, ale zajął je jakiś "pierwszy lepszy" pasażer. Ponieważ jednak, w pobliżu nie było przestrzeni na moje bambetle, nie wyje...rzuciłem go z hukiem :) Dlatego całą podróż spędziłem na stojąco. W jedynym miejscu przestronnym. Przy "kiblu". Na szczęście, w miłym towarzystwie. Niech żyje "Inter...cipy"!

Podczas ciekawej konwersacji z pasażerami, dla których również zabrakło wykupionych miejsc, mimo niewygody i opóźnienia pociągu, podróż upłynęła dość szybko. Wkrótce dotarłem do stacji Łódź-Chojny. Ale dalszych kilkuset metrów od dworca, do mojego "betonowca" nie zapomnę nigdy :(

Padał niewielki deszcz i powiewał lekki wiaterek. Pomyślałem, że w pół godziny zdołam się "doturlać" do domu, bez większego uszczerbku dla moich bambetli. Metodą wahadłową, oczywiście ;) Jednak "matka" natura miała inne plany wobec mojej osoby :( Było ciemno, więc nie widziałem zbliżających się chmur czarnych. Dopadły mnie one sto metrów od dworca, a w okolicy nie było żadnego zadaszenia :(( Wzmógł się wiatr, więc pozostawiony samotnie (pamiętacie zasady metody wahadłowej :) tekturowy futerał na standy, mimo swojej masy, co chwilę "lądował" kałuży. Aby zabezpieczyć delikatną konstrukcję, skorzystałem z odziedziczonej po festiwalu folii malarskiej, którą przezornie trzymałem w moim ekwipunku ekspedycyjnym (jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz :) Jednak spróbujcie rozwinąć 20 metrów kwadratowych cienkiego plastiku w deszczu i wietrze. Moje zmagania, dla postronnego obserwatora, przypominały zapewne słynne zdjęcie: żołnierzy trzymających na szczycie wulkanu Suribachi amerykańską flagę, po zdobyciu Iwo Jimy. Ale nikogo w pobliżu nie było :((( Ponieważ jednak, żołnierzy na zdjęciu było kilku, a ja byłem sam, odpuściłem sobie w końcu zmagania z moją "flagą". I z determinacją ruszyłem w dalszą drogę :((((

Zapewne znacie (...młodzi padawani :) polskie drogi z początku XXIwieku. Niby gładkie, asfaltowe. Ale nierówne, pełne dziur i wykrotów. Obramowane niedostępnymi krawężnikami. A po deszczu najeżone niezliczoną ilością pułapek. Pokonałem je wszystkie :)

Tak więc brnąłem dalej. Targany wiatrem. W strugach deszczu. Mokry od góry i od podłoża. Kres wędrówki, widoczny z daleka, zdawał się być niemal na końcu świata :( W połowie drogi, od tekturowego futerału oderwała się część uchwytu, więc miałem trudniej. Ale w końcu dotarłem :) Na klatce schodowej oderwał się cały uchwyt, lecz byłem już w domu :))

Wieczorem, musiałem jeszcze rozdzielić przemoczone plakaty. Gdyby wyschły złączone, nie dałoby się później ich odkleić. Uzupełniłem "elektrolity" Ż :) i padłem...

konkluzje:

Najważniejsza! Osoby starsze, niepełnosprawne, poruszające się z wózeczkiem, bądź na wózku, mają w stolicy niemal czterdziestomilionowego kraju przeje...rąbane :( Poruszanie się po zniszczonych drogach, nierównych chodnikach, pokonywanie schodów, krawężników i tuneli jest karkołomnym doświadczeniem. Od wielu lat, tyle się o tym mówi w mediach, organizuje kampanie społeczne, a słowo "integracja" niemal nie schodzi z ust Bolandczyków. Tymczasem, to tylko pozory. W przestrzeni publicznej, rzadko widoczne są efekty jakichkolwiek działań integracyjnych. A niektóre pomysły są wręcz chybione :((( Na Dworcu Centralnym zdumiewają mnie zawsze rzędy stalowych listew, które umieszczono kilkanaście lat temu na posadzkach, w korytarzach i na peronach. W założeniu, miały one ułatwić poruszanie się osobom niewidzącym. Jednak są tak wysokie, że potykają się o nie ludzie zdrowi. Natomiast dla niepełnosprawnych stanowią kolejną przeszkodę :( A wystarczyło przecież sfrezować granitowe płyty podłogi na głębokość dwóch milimetrów. I wszyscy byliby zadowoleni. Nie, to by było zbyt proste :(

Można pojechać na Comic Con z towarem i bez samochodu. Jednak wyprawa w pojedynkę, szczególnie z tak rozbudowanym stoiskiem, jak moje, to olbrzymi wysiłek i zmęczenie "materiału ludzkiego". Przydałaby się druga para rąk :) Stołeczna impreza ma niesamowity potencjał. Duże, ładne i funkcjonalne hale wystawiennicze stwarzają wiele możliwości ich wykorzystania. Wiejska lokalizacja nie stanowi dużej przeszkody, bowiem kompleks targowy jest dobrze skomunikowany z centrum Warszawy. A niewielkie problemy transportowe zapewne znikną w przyszłości.

Gorzej jest z ofertą atrakcji Comic Conu. O ile tematy serialowo-przebierankowe trzymają się nieźle, a gadżeciarze i planszówkowcy mają też coś do "ugryzienia", to reprezentacja komiksu, na imprezie par excellence komiksowej, wygląda tragicznie. Rozmawiałem ostatnio z przedstawicielem wspólnego stoiska kilku mniejszych wydawców komiksów, które na evencie firmowała Planeta Komiksów. Moje uwagi, dotyczące małego zainteresowania imprezą komiksowych fanów, skwitował stwierdzeniem dziwnym, żeby nie powiedzieć głupim: że Comic Con nie jest przeznaczony dla miłośników komiksu, ponieważ na sprzedawane wydawnictwa nie może udzielać kilkunastoprocentowego rabatu, jak to czyni na festiwalu w Łodzi ?! Od kiedy to upusty cenowe są głównym argumentem do odwiedzenia najstarszej imprezy komiksowej w Bolandzie? Z doświadczenia wiem, że nieco wyższa cena nie jest żadną przeszkodą w zakupie, dla zainteresowanego dobrym tytułem fana. Natomiast, łowcy rabatów zawsze znajdą alternatywne źródło przystępnej ceny. W dzisiejszych czasach możliwości jest mnóstwo.

Oczywiście, ważną przyczyną znikomej reprezentacji komiksu na Comic Conie są koszty uczestnictwa w imprezie. Zarówno wystawców, jak i gości. Nie od dziś wiadomo, że handlowiec nie weźmie udziału w evencie, który nie przyniesie mu zysku. Wszystkie koszty: wynajęcia stoiska, dojazdu, pobytu, wyżywienia i noclegu, muszą się zbilansować. Nikt też nie pracuje za darmo. Nawet promocja nowego tytułu, lub wydawnictwa, ma swoje granice finansowe. Ale jak można robić promocję skoro zainteresowanych tematem brak? Ceny biletów wstępu dla "oglądaczy" są również znaczną barierą. A przecież, to oni właśnie tworzą atmosferę imprezy. Nie ma nic bardziej żenującego, niż stoiska wyczekujące na fanów. Sprzedawcy "polujący" na nielicznych klientów. Ptak powinien coś o tym wiedzieć. Ma przecież wiele podobnych hal, w różnych miejscach Bolandu. Sklepy wypełnione towarem po sufit, a kupujących mało.

Tymczasem organizator Comic Conu jest nastawiony na to, żeby maksymalnie "kosić" wszystkich "jeleni" :( Rozumiem, że jest to impreza komercyjna i musi przynosić zysk, ale nie można zarzynać "dojnej krowy". Przygotowanie strefy handlowej na takiej imprezie, to bardzo delikatna materia. Jeśli bowiem stoiska będą za drogie, to wielu wystawców zrezygnuje z udziału w evencie. Mniejsza ilość ekspozycji spowoduje spadek liczby odwiedzających i mniejsze wpływy z biletów oraz niewielkie przychody pozostałych wystawców. Paradoksalnie, ten sam efekt przyniosą zbyt drogie bilety wstępu. Duże firmy, jak Nickelodeon, Hasbro, czy Lego (obecne na konwencie) mają w swoim budżecie odpowiednie środki na promocję, więc mogą sobie pozwolić na duże, bogato aranżowane ekspozycje. Trudno jednak, wymagać tego samego od zwykłych wystawców, lub sklepów z gadżetami. Jeszcze mniejszymi środkami dysponują kolekcjonerzy, antykwariusze, rzemieślnicy, czy drobni handlarze. A przecież, bez nich każda impreza traci wiele z atrakcyjności.

Na Festiwalu Komiksu w Łodzi rozwiązaliśmy te problemy w sposób najlepszy z możliwych. Rekiny multimedialne i duże firmy, sklepy lub wydawcy, otrzymują do dyspozycji eksponowane przestrzenie za odpowiednią cenę. Mniejsi wystawcy mogą wynająć profesjonalne stoiska, odpowiednie do ich możliwości finansowych. Najmniejsze kosztuje poniżej 500zł. Natomiast "budżetowcy" otrzymują stolik w przestrzeni targowej za jedyne 100zł (na trzy dni)! I każdy jest zadowolony :) A popularność imprezy, z roku na rok, rośnie.

Oczywiście, miłośnicy komiksu nie polubią warszawskiego konwentu z dnia na dzień. Potrzebna jest odpowiednia promocja komiksowej części imprezy. A także dodatkowy "magnes" dla fanów. Oprócz atrakcyjnych stoisk, kolejnych uczestników mogą przyciągnąć goście specjalni oraz wystawy. W tym roku gośćmi imprezy byli znani na świecie artyści: Bisley i Fabry. Co prawda, mogło być ich więcej, ale wiadomo, koszty. Natomiast wystawy przygotowane przez portal PolishComicsArt były zupełnym nieporozumieniem. Dla młodych uczestników Comic Conu (a tacy byli w przewadze) prezentacja prac polskich "mistrzów" literatury obrazkowej, oraz nowych twórców, nie była żadną atrakcją. Miłośnicy popkulturowych seriali i pozostali "pożeracze multimediów" byliby bardziej zainteresowani ekspozycją z pogranicza filmu i komiksu. Znanymi bohaterami, jak Batman, Avengers, czy ostatnio Venom. Natomiast oferta oryginalnych plansz komiksowych (druga ekspozycja), do kupienia za kilkaset, do kilkunastu tysięcy złotych, to "strzał kulą w płot". Nie ten target. Młodzi mają zdecydowanie cieńszy portfel.

Reasumując. Jak już wspominałem, warszawska impreza ma duży potencjał. Część ilustrowaną można odpowiednio rozbudować tak, aby Comic Con stał się świętem, również dla miłośników komiksu. Trzeba to jednak zrobić bardziej "z głową", niż dotychczas. Chętnie podzielę się, w tym względzie, moim niemal trzydziestoletnim doświadczeniem z organizacji łódzkiego Festiwalu Komiksu :)

listopada 03, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con, akt 2 - i...


Warszawa da się lubić... :)
Rejestracja wystawcy na Comic Conie przebiegła sprawnie. Szybko więc ruszyłem na przyznane mi miejsce. Co prawda, trudno było je znaleźć na planie (chyba jakiś amator go robił :) ale w końcu trafiłem. Znajdowało się jakieś 100metrów od głównego wejścia, w strefie zdominowanej przez antykwariuszy. Komiksów było tam naprawdę mało :( Honoru branży musieli więc bronić jedynie: Piotr z Gdyni, Rafał z Łodzi, Screem z "szarego miasta", oraz ja. Jak na "Strefę Komiksu" na stołecznej imprezie, która komiks ma w nazwie, to trochę mało :( Było jeszcze stoisko grupowe tubylców, jednak w zupełnie innym miejscu. Niby lepszym, bo przy samym wejściu. Ale odgrodzone barierkami, zmuszało miłośników literatury obrazkowej do nadkładania drogi. Niewielu docierało tam od razu, bowiem skutecznie kusiły ich wcześniejsze atrakcje imprezy. Być może, przy kolejnej odsłonie Comic Conu, uda się zorganizować Strefę Komiksu z prawdziwego zdarzenia. Wszystkie stoiska i ekspozycje w jednym miejscu. Chętnie w tym pomogę :) Ciekawe, że na pięć stoisk komiksowych, trzy były z Łodzi. Ale przecież w Bolandzie Łódź stolicą komiksu jest... młodzi padawani :)

strefa komiksu? nie, to moja ekspozycja :)
W jakąś godzinę rozstawiłem swoje bambetle. Było piątkowe południe, więc publiczność powinna już oblegać stoiska. Ale jakoś nie było jej widać :( Po kolejnej godzinie zrozumiałem, że nie musiałem się tak spieszyć. Mogłem spokojnie zaoszczędzić pięć dych, które pożarła taryfa, i przyjechać do Nadarzyna autobusem. Po następnej godzinie wiedziałem, że lepiej byłoby zjawić się wieczorem, albo w sobotę rano. Niewiele by mnie ominęło. Przez cały dzień sprzedałem tylko jeden plakat :( Komiksu żadnego :(( Inni wystawcy mieli podobne "obroty". Co mnie specjalnie nie pocieszyło, bo nie zarobiłem nawet na kanapki, które przywiozłem z domu. O zwrocie kosztu biletów, na pociąg i taryfę, mogłem tylko pomarzyć :(

Nie wiem co zawiodło. Dlaczego publiczność w pierwszy dzień Comic Conu tak słabo dopisała? Podobno, winne były szkoły, które nie chciały zwolnić z lekcji uczestników imprezy :) Tak przynajmniej twierdził organizator. Na pewno zawiodła promocja imprezy. Brak większych atrakcji tego dnia. Duża odległość od miasta. Choć event był nieźle skomunikowany z centrum Warszawy bezpłatnymi autobusami. Jednak trzeba było poświęcić przynajmniej pół godziny na dojazd do Nadarzyna. A przecież zwykli ludzie mają w piątki jeszcze sporo obowiązków: szkoła, praca, i mniej czasu wolnego. Myślę jednak, że głównym powodem była cena biletu, taka sama jak w pozostałe dni - 50zeta. Jeśli ktoś planował odwiedzić Comic Con tylko raz, to wybierał raczej dzień wolny od zajęć. Miał wtedy więcej czasu na podziwianie atrakcji, za te same pieniądze :)

skromne i smutne stoisko tubylców, obok wystawy
Jestem pewien, że gdyby piątkowy bilet był tańszy, albo wstęp na imprezę bezpłatny, to frekwencja byłaby dużo większa. Największym błędem początkujących organizatorów, jest chęć pozyskania maksymalnych środków, ze wszystkich źródeł. Tymczasem, powinni oni uwzględniać również potrzeby innych uczestników eventu. Organizatorzy przecież nie płacą za umieszczanie stoisk na Comic Conie. A wystawcy przecież muszą zarobić, żeby zbilansować koszty udziału w imprezie. Kiedy jednak nie ma klientów, handlarze są baaardzo zawiedzeni :( i używają słów brzydkich :)

Tymczasem upłynął pierwszy dzień Comic Conu. Zamierzałem skorzystać z bezpłatnego autobusu do centrum, jednak zniechęcił mnie dziki tłum ludzi, oczekujących na przystanku. Impreza kończyła się o 20, a między 19.40 i 21 nie było żadnego autobusu. Wątpię też, czy do tego ostatniego zmieścili się wszyscy chętni. To była ewidentna wpadka organizatorów. Chęć rozładowania imprezy jednym autobusem. Godzinę po jej zakończeniu!

Darmowy autobus, to bez wątpienia doskonały pomysł. Najlepszy sposób zapewnienia frekwencji na imprezie. Sam z niego często korzystałem. Ale raczej rano, niż wieczorem, w drodze powrotnej z Comic Conu. Pół godziny jazdy i byłem u celu podróży, ponieważ autobus nie zatrzymywał się na innych przystankach. Alternatywna komunikacja publiczna zabrałaby dwukrotnie więcej czasu i niemałe środki. Normalny bilet 20minutowy kosztował mnie 3,40zł (innych nie kupowałem). Ale ponieważ Nadarzyn leży w podmiejskiej strefie taryfowej, dojazd do centrum Warszawy, z przesiadkami oczywiście, kosztowałby chyba dychę :( Ponadto, stołeczna komunikacja jest specyficznie zorganizowana. Wymusza, aby przyjezdni zostawiali swoje "bryki" w strefach "parkuj i spieprzaj" :) A stamtąd, poruszali się po mieście taborem miejskim: autobusem, tramwajem, metrem, albo rowerem :) Podmiejskie autobusy również dojeżdżają tylko do "parkuj i spieprzaj". Dlatego podróż z Comic Conu do Pałacu Stalina :) może trwać ponad godzinę.

strefa lejgo :)
Na szczęście, w piątkowy wieczór, do miasta podwiózł mnie antykwariusz, który miał stoisko niedaleko mojego. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Dzięki niemu, ominęła mnie wątpliwa przyjemność godzinnego oczekiwania na autobus, do którego mógłbym się nie dostać :( Od Wisłostrady do placu bankowego, gdzie miałem nocleg, dojechałem tramwajem. Co było dalej tego wieczoru, nie pamiętam :(

Obudziłem się wcześnie rano. Dłuższą chwilę trwało, zanim przygotowałem mój organizm do działania. Po śniadaniu "dopełzłem" do metra i dwie stacje dalej wysiadłem obok autobusu wożącego geeków na Comic Con. Pół godziny później byłem już w Nadarzynie. Przyjechałem pierwszym kursem. Spod pałacu, o ósmej. I mimo, że do otwarcia imprezy dla gawiedzi, o dziesiątej, było jeszcze sporo czasu, nie miałem siły żeby zwiedzić halę :(

każdy chciał u mnie zrobić zdjęcie :)
Tego dnia ruch był nieco większy. Jednak, daleko mu było do soboty na Festiwalu Komiksu w Łodzi. Zaobserwowałem natomiast dziwne zjawisko. Niemal wszyscy uczestnicy Comic Conu poruszali się wyłącznie wzdłuż ciągów komunikacyjnych, prowadzących do wnętrza hali. Niewielu zatrzymywało się przy stoiskach, a jeszcze mniej wchodziło wgłąb strefy antykwarycznej, w której była moja ekspozycja. Przypominało to, jako żywo, przemarsz stada antylop Gnu przez wyschniętą równinę Serengeti, w drodze do nowych pastwisk :) Tym razem, powodem takiej pielgrzymki była strefa autografów, w której miłośnicy telewizyjnych seriali mogli kupić (?!) podpis swojego ulubionego aktora B-klasy :) Potwierdza to ewidentnie target eventu. Skierowny raczej do telemaniaków, niż fanów komiksu :( Przepraszam, ale znowu nasuwa mi się porównanie z łódzką imprezą. U nas, nawet "autografożercy" :) kontemplują w spokoju kolejne stoiska. Być może dlatego, że tłok w korytarzach nie pozwala im rozwinąć większej prędkości :) Ale nikt się nie spieszy, mimo, że podpisy, a nawet rysunki są za darmo!

Spider-Man atakuje od wejścia :)
Dzień drugi konwentu upłynął mi na obsłudze stoiska. Na szczęście, rano przygotowałem sobie kanapki, a wodę kupiłem na stacji benzynowej w Nadarzynie (uwaga! zarabiają na niej lepiej, niż na paliwie). Nie musiałem więc oddalać się od moich komiksów :) Mimo to, słyszałem o wszystkich atrakcjach imprezy. O niektórych nawet więcej, niż bym pragnął :( Szczególnie uciążliwe było nagłośninie sceny "cosplejowej", która znajdowała się jakieś 50metrów ode mnie. Dochodziły z niej na zmianę, jakieś durne dialogi, wypowiadane przez amatorów przebieranek, albo kocia muzyka jakejś niewy...żytej "artystki", lub tematy filmowe :( Marsz imperialny znienawidziłem przynajmniej na rok :(( Skoro nadmierne nagłośnienie przeszkadzało mnie (a podobno jestem przygłuchy), to jak mogli odbierać dźwięki widzowie przed sceną. Zapewne dzień na Comic Conie skończył się dla nich bólem głowy :(

strefa bitwy żołnierzykami :)
Wieczorem, do cywilizacji podwiózł mnie inny antykwariusz. Tak bałem się kontaktu z przeładowanym autobusem :( Noc upłynęła spokojnie. A rano, jak zwykle, obudziłem się przed budzikiem :( Ale nadal zdrewniały :( Adrenalina ciągle bulgotała mi w żyłach :) Dalej: śniadanko, kanapki, prysznic i wymarsz. Rutyna :) Autobus przed Pałacem Stalina - 8.00. Nadarzyn - 8.30 :!
Czułem się nieco lepiej. Do publicznego otwarcia Comic Conu została jeszcze godzina, więc odważyłem się zwiedzić halę. Niestety, tylko jedną, bo na drugą sił mi zabrakło :( Zresztą, komputery, lub konsole z grami widuję na co dzięń, nic więc nie mogło mnie tam zaskoczyć :)

labirynt Pac-Mana, przy wejściu :)
Halę B warszawskiego Comic Conu, w której odbywała się część serialowo-komiksowa, można podzielić na cztery równe części. W pierwszej, przestrzeń przy wejściu była bardzo obszerna, i pusta :( Nieco dalej, organizatorzy przygotowali dla uczestników, z barierek, korytarz w ktałcie węża :) który miał chyba kilometr długości :) Przypominał trochę labirynt z Pac-Mana. Brakowało tylko groszków/cukierków, które odwiedzający mogliby zbierać po drodze, ku obopólnej radości :) Po prawej stronie, od wejścia, w oszklonych salach były komiksowe galerie. Rano zamknięte, więc jedynie przez szybę zobaczyłem, iż pokazują prace polskich autorów. Nieopodal, było grupowe stoisko komiksowych wydawców. Niestety, prezentowało się nad wyraz skromnie, żeby nie powiedzieć biednie :( Aby dostać się do tej strefy, trzeba było pokonać "las" barierek. Większość uczestników Comic Conu wybierała jednak drogę na wprost. W stronę dużych, ładnych, profesjonalnie przygotowanych aranżacji "rekinów" multimedialnych, które zajmowały także kolejną ćwiartkę hali.

stoiska popkulturowego chłamu :)
Dalej, w następnej części obiektu, były już tylko stoiska z popkulturowym chłamem (w pozytywnym znaczeniu tego słowa, oczywiście :) Czyli kubki, maskotki, kostiumy, figurki, koszulki, przypinki... i setki innych gadżetów, których przeznaczenia, mam nadzieję, nigdy nie poznam :) Nie zabrakło tutaj stoisk z "planszogrami", rzeźbami ambitnymi, klockami "lejgo" i kolorowymi napojami, w których pływały dziwne gluty :) Czyli oferta, jak najbardziej trendy :) Skutecznie drenująca kieszeń biednych fanów :( Po lewej stronie hali znajdowała się przestrzeń antykwaryczna, a w niej, skromna reprezentacja "strefy komiksu" :( Natomiast po prawej była zagłuszająca myśli scena "przebierankowa" :( wraz z entuzjastycznie reagującą widownią.

strefa autografów i fotek płatnych :(
Ostatnią, ogromną przestrzenią hali B władała strefa autografów. Miała ona dużą scenę i nie mniejszą widownię, osobną kasę, "ściankę" fotograficzną, i ogrodzone "wybiegi" dla poszczególnych gwiazd konwentu :) Nawet bez publiczności, miejsce to wydawało się drogie :( Czym prędzej więc czmychnąłem stamtąd i nigdy już nie wróciłem :)

Niedzielny obrót wypadł nieco słabiej. Jednak, nie on zaprzątał mi głowę. Przerażeniem napawała mnie myśl, o powrocie do domu. Demontażu stoiska. Pakowaniu bambetli. Pielgrzymce do Warszawy i pościgu za pociągiem... Czyli to, co "tygrysy" nie lubią najbardziej :((

- ale o tym, w kolejnym wpisie...

Przepraszam, za słabą jakość fotek, ale mam taki smartfon, na jakiego mnie stać. A lepsze takie zdjęcia, niż żadne :)

października 31, 2018

wyprawa na Warszaw Comic Con
- tragedia w trzech aktach :)


akt 1 - Tam...

Nigdy nie byłem na Comic Conie, choć bardzo chciałem. Ani na tym prawdziwym, w San Diego. Ani nawet na tym, organizowanym w Bolandzie, w Warsawie :) Nadszedł więc czas, aby pierwszy handlarz komiksowy Bolandu (a przynajmniej najstarszy :) pojawił się również na tej imprezie. Stało się to na czwartej edycji stołecznego konwentu. Gdzieś na wsi. W Nadarzynie pod Warszawą. Ptak maczał w tym palce :) Na szczęście były ładne, wygodne autobusy, które regularnie dowoziły gawiedź ze Stolycy na imprezę.

Mała dygresja. W międzyczasie (od ostatniego mojego wpisu na blogu) pojawiło się dodatkowe wyjaśnienie przesunięcia terminu łódzkiego festiwalu komiksu. Mianowicie, Mamut obawiał się, że Comic Con, wtedy odbywający się we wrześniu, odbierze uczestników organizowanej od ćwierci wieku, w październiku właśnie, łódzkiej imprezie. Uważam, że troski zwierzaka były bezpodstawne. To są zupełnie inne imprezy. Co widać, słychać i czuć :)

 Choć nazwa zobowiązuje, warszawski Comic Con jest imprezą raczej dla fanów telewizyjnych seriali i popkulturowych gadżetów, niż miłośników komiksu. I chyba kilka lat upłynie, zanim cokolwiek się w tej materii zmieni. Oczywiście, wśród uczestników eventu było niejakie zainteresowanie komiksem. Jednak, na zasadzie obowiązującego aktualnie trendu, niż głębszego uczucia do tej dziedziny sztuki. Czyli, poszukiwany był Venom, który właśnie trafił do kin. Znani ze srebrnego ekranu Avengersi również byli modni. Ale komiksy dotąd nie ekranizowane, już mniej. Natomiast, publikacje słabo znane szerszemu ogółowi, niezależne, nie wzbudzały zainteresowania prawie wcale.

Ale wróćmy do wyprawy. Udział w Comic Conie był dla mnie wyzwaniem na wielu płaszczyznach.
Po pierwsze, finansowej. Koszty uczestnictwa w konwencie dla osoby takiej jak ja, czyli kolekcjonera i drobnego handlarza były horrendalne. Rozumiem, że warszawska impreza ma charakter komercyjny i musi zarabiać prawdziwe pieniądze. Ale traktowanie kolekcjonera amatora na równi z profesjonalnym sklepem, lub wydawnictwem komiksowym jest pozbawione senu. Drobni zbieracze komiksów nie pochwalą się na giełdzie swoimi zbiorami wcale. Natomiast małe wydawnictwa, dla których wysokie koszty promocji są również nie do przyjęcia, prezentują swoje publikacje pod szyldem czegoś w rodzaju wspólnego sklepu. A przecież sklepów komiksowych mamy dostatek. Tych realnych i wirtualnych. Dlatego propozycje Comic Conu, dla miłośnika komiksu, nie są żadną atrakcją.

W Łodzi, na festiwalu komiksu rozwiązaliśmy ten problem w prosty sposób. Drobni zbieracze komiksów, czy innych gadgetów, małe, niezależne wydawnictwa mogą wynająć zwykły stolik, na trzy dni imprezy, za jedyne 100zł. Takie stoiska nie stanowią konkurencji dla profesjonalnych handlarzy, czy dużych wydawców, ale zwiększają atrakcyjność eventu dla odwiedzających.
Jakoś udało mi się rozwiązać finansowy problem udziału w Comic Conie :)

Pozostała logistyka. Aby uatrakcyjnić moje stoisko na festiwalu w Łodzi zrobiłem sobie z tektury kilka standów, na których mogę prezentować komiksy. Stojaki te, ustawione obok siebie, tworzą "komiksową ścianę", która robi duże wrażenie na każdym odwiedzającym festiwal. Miłośnicy komiksu mogą łatwo dostrzec na niej tytuł, który ich zainteresuje. Ponadto, niemal każdy odwiedzający pragnie zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na tle ścianki. Nieskromnie dodam, że moja ścianka występuje na większości foto i wideorelacji z łódzkiej imprezy. W tym roku dobudowałem do niej ażurową konstrukcję, na której mogłem wieszać plakaty komiksowe. Zwiększyło to znacznie wizualną atrakcyjność obiektu. Takiej ekspozycji nie miał na festiwalu nikt :)

W Łodzi dysponuję zaprzyjaźnionym transportem, który umożliwia dostarczenie moich konstrukcji na festiwal. Chciałbym w tym miejscu podziękować niezastąpionemu Krzyśkowi, który co roku dostarcza moje bambetle do Atlas Areny. Dziękuję też Rysiowi, który w tym roku odwiózł mnie po imprezie do domu.

Przeniesienie mojego stoiska do Warszawy było nie lada wyzwaniem. Nie mam samochodu, ponieważ go nie potrzebuję. Jestem z miasta... które jest najbardziej zakorkowaną aglomeracją w Bolandzie :( ja jednak tego nie zauważam... bo mam roower :) Jak więc miałem przewieźć bambetle na Comic Con? Samochód bagażowy odpadał, ze względu na horrendalne koszty. Pozostawał pociąg. Na szczęście mieszkam niedaleko stacji Łódź-Chojny, przez którą przemykają pociągi jadące do Warszawy z południowego zachodu. Musiałem jednak, tak przekonstruować swoje stoisko, aby zmieściło się w dłoniach :) Na standy i plakaty zbudowałem futerał z tektury, z uchwytem, który był przeznaczony dla jednej ręki. Natomiast, wózkiem z komiksami nawigowałem drugą :) Tylko na papierze wydawało się to proste :( Jednoczesne przemieszczanie obu obiektów było nad wyraz męczące. Dlatego często używałem metody wahadłowej. Najpierw przenosiłem jeden element cargo na pewien dystans i wracałem po następny. Czynność tę powtarzałem dopóki nie pokonałem wymaganej trasy. Początkowo nie było to zbyt męczące, lecz wymagało czasu :(

Pozostała kwestia noclegu. Ze względu na moją obecną sytuację, do każdego działania podchodzę budżetowo. Wiedziałem, że na poprzednich Comic Conach była możliwość darmowego noclegu w hali. Kupiłem więc wór do spania i Matę Kari :) w nadziei, że spędzę komiksowe noce wśród moich obrazkowych wydawnictw. Niestety, dwa dni przed imprezą dowiedziałem się, że noclegu w hali nie będzie. Organizator powiedział, że za drogo kosztowało ich ogrzewanie przestrzeni nocą, dlatego zrezygnowali. No cóż, każdy powód jest dobry żeby zaoszczędzić :( Wiem to po sobie :)

Zaniepokojony perspektywą noclegu "pod mostem" (wiem, że Warszawa ma ich wiele, a jakiś Patryk obiecywał, że będzie więcej :) umieściłem apel: "kto przytuli Witka" na fejsie. Nikt na niego nie odpowiedział, choć wielu znajomych mieszka w Stolycy :(

I tu kolejna dygresja :) Przez wiele lat, w trakcie festiwalu, użyczałem noclegu różnym osobom z komiksowego światka. Kiedyś nawet, w mojej kawalerce, miałem jednocześnie trzech gości. Ale żaden "znajomy" z fejsa mi nie pomógł :( To doskonale świadczy o fałszywości tego portalu. Fejsowicze zza szyby ekranu "spijają sobie z dzióbków", celebrują znajomość, bezustannie obsypują się lajkami, groźnie apelują o "naprawianie świata", ale kiedy pojawia się realne wyzwanie, odwracają się do niego dupą :! Dlatego, przez lata nie chciałem mieć do czynienia z tym zakłamanym portalem. Szpiegującym swoich użytkowników. Ale w końcu uległem. Założyłem profil mojemu rowerowi. Bo mnie o to poprosił :)

Na szczęście, lokum znalazłem dzięki mamie Mateusza, znajomego z Warszawy, który wielokrotnie odwiedzał moje stoisko na festiwalu w Łodzi. Problem noclegu w Warszawie został rozwiązany.

Bilety na pociąg, wraz z miejscówkami, kupiłem dwa dni wcześniej, aby uniknąć kłopotu przed samym wyjazdem. W Internecie znalazłem plany wagonu, który umożliwiał przewóz roweru. A ponieważ moje bambetle wyraźnie przekraczały gabaryty bagażu dodatkowego, wykupiłem dla nich dodatkowe miejsce przeznaczone na rower właśnie.

W dzień wyjazdu wyszedłem z domu wystarczająco wcześnie, aby metodą wahadłową dotrzeć spokojnie na stację. Byłem tam z dwudziestominutowym zapasem. I właśnie tam opuściło mnie szczęście :(

Pani Megafonowa, o dziwo, czytelnym głosem, oznajmiła, w której części peronu zatrzyma się mój wagon. Było to o tyle ważne, ponieważ pociąg bawił na stacji jedynie chwilkę i bałem się, że nie zdążę załadować wszystkich bambetli, zanim odjedzie. Futerał "wchodził" do wagonu na raz. Lecz wózek był tak ciężki, że jego zawartość musiałem ładować na raty. "Zaokrętowanie" trwało więc trochę. Ale zdążyłem. Podczas tej czynności straciłem tylko jeden uchwyt plecaka :( Lecz pozostał mi drugi :) Oczywiście, mój wagon stanął na stacji po drugiej stronie zapowiadanego składu. Dlatego dotarcie do wykupionego miejsca, już korytarzami wagonu, zajęło mi niemal jedną trzecią czasu podróży. Metodą wahadłową, oczywiście :(

Zrobiłem fotkę i uruchomiłem tablet, żeby stwierdzić że WiFi w wagonie było. Zgodnie z szumnymi ogłoszeniami przewoźnika. Jednak transfer był tak wolny, że na swoim ekranie widziałem pojedyncze bity informacji, spływające łaskawie z niewidzialnego routera :( W końcu, odpuściłem sobie serfowanie po sieci. A resztę podróży spędziłem kontemplując maszynę PESY i sącząc leniwie pomarańczowy izotonik, który sobie przygotowałem w międzyczasie. Bowiem od rana zdążyłem już wylać z siebie ze dwa wiadra potu :(

Pełen obaw dojeżdżałem do Dworca Zachodniego, najbliższego wsi Nadarzyn, w której odbywał się Comic Con. Znałem ten ponury dworzec jeszcze z czasów "komuny". Podejrzewałem, że nic od tamtego okresu się nie zmieniło. Czyli, na moje bambetle czekało mnóstwo "krwiożerczych" schodów, a windy ułatwiające życie podróżnym były raczej w planach (pewnie jakiegoś Patryka :)
Przypomniałem sobie zapewnienia kumpla: "Mamy XXIwiek, teraz w Warszawie wszystko jest nowoczesne, zmodernizowane i żyje się lepiej". Jednak, to ja miałem rację :(

Wydostanie na zewnątrz dworca kosztowało mnie kolejne dwa wiadra potu :( Wysiłek mój nieco osłodził widok kulejącego Niemca z walizeczką na kółkach i drugą w dłoni. Wysiadł on z "mojego" pociągu, i miał przed sobą podobną trasę do przebycia. Kiedy metodą wahadłową :) stękając z wysiłku, pokonywał schody do tunelu wyjściowego i tęsknym wzrokiem omiatał ruiny windy dla niepełnosprawnych, pomyślałem sobie: "to kara, za Powstanie Warszawskie" :)

Dworzec Zachodni to przedziwna Wieża Babel. Można tu spotkać, co kilka metrów, kolejnego obcokrajowca. W pokonaniu jednej grupy schodów pomogli mi dwaj obywatele mówiący po rosyjsku :) Dworzec więc, jest doskonałą wizytówką rzeczywistości Bolandu, nie tylko dla tubylców :(

Jedynym sposobem dotarcia na imprezę było skorzystanie z taksówki. Świadom działania "mafii" w okolicy dworca, zamówiłem "taryfę" telefonicznie. Kiedy przyjechała, musiałem znaleźć jeszcze kilka centymetrów asfaltu, który nie był zarezerwowany na wyłączność przez liczne korporacje taksówkowe. Moja taryfa stała 50metrów i kolejne wiadro potu dalej :(

Droga do Nadarzyna upłynęła spokojnie, do momentu, kiedy dowiedziałem się ile będzie kosztował przejazd. Cena obu biletów (dla mnie i Rovera :) w obie strony, z ledwością pokryłaby koszty. Ale trafiłem na promocję. Dlatego taksówkowa "przyjemność" kosztowała mnie jedynie pięć dych :)
Przed finałową halą czekał jeszcze labirynt barierek, stworzony zapewne przez jakiegoś szalonego organizatora, który skutecznie oddalał wejście. Ale cieszyłem się, bo wreszcie dotarłem tam...
- kolejny akt dramatu wkrótce...

lipca 18, 2017

Światło w dzień

Festiwal Komiksu odbywał się na początku października. Od... zawsze. Czyli, od ponad ćwierci wieku. Do tego terminu zdążyli się już przyzwyczaić goście, uczestnicy i organizatorzy imprezy. Przez lata nikomu to nie przeszkadzało. Aż tu nagle, zmiana.

Początkowo ten październikowy termin wiązał się zapewne z powrotem studentów z wakacji. Oni to bowiem byli organizatorami pierwszych łódzkich konwentów komiksowych. Również wśród uczestników tych imprez dominowała akademicka brać. Lata mijały i grono odwiedzających festiwal gości wyraźnie się powiększało. Być może, z czasem, październikowa data przestała być taka ważna. Ale tradycja zobowiązuje.

Przyznam szczerze, że o zmianę terminu imprezy podejrzewałem najpierw Mamuta. Pomyślałem, że przesunął termin, bo tak mu pasowało. To byłoby w jego stylu. Przykro mi, że wszystko co złe, co dotyczy festiwalu kojarzy mi się od razu ze zwierzakiem. Ale tym razem się myliłem.

Powodem zmiany terminu przygotowania tegorocznego Festiwalu Komiksu jest Festiwal Światła. Inna cykliczna impreza łódzka, która do tej pory odbywała się (chyba) tydzień po komiksowym święcie. Nigdy na niej nie byłem. Choć chciałem. Ponieważ zazwyczaj, w tym czasie "lizałem" pofestiwalowe rany :(

Obie imprezy corocznie korzystały wydatnie z pomocy finansowej Urzędu Miasta. Lecz w tym roku, ta zacna instytucja nie zamierzała już sponsorować dwóch imprez, odbywających się w tym samym czasie. Zdecydowanie młodszy Festiwal Światła wybrał sobie nową datę zaistnienia. Festiwal Komiksu musiał się więc usunąć. Chyba światło w łódzkim magistracie jest lepiej notowane, niż komiks. A może ktoś za słabo zabiegał, argumentował, protestował...

Zastanawiam się, dlaczego wcześniejsza o tydzień, może dwa, organizacja festiwalu, miała dla światła takie znaczenie. Z tego co wiem z mediów, impreza ta polegała głównie na dekorowaniu przezroczami łódzkich kamienic. Oczywiście, czynność ta musi koniecznie odbywać się po zmroku. Im więc dalej w kalendarzu byłaby umieszczona impreza, tym lepiej dla efektów świetlnych. Przecież zmrok w listopadzie zapada wcześniej, niż w październiku. A dodatkowo, zmiana czasu znacznie przybliża godziny ciemności. Co prawda, na dworze robi się coraz zimniej. I czynnik ten zapewne wpływa na popularność imprezy wśród mas. Ale, czy prawdziwych wielbicieli światła może przestraszyć odrobina mrozu :)

lipca 08, 2017

Idzie stare :)

W ubiegły czwartek było spotkanie w Atlas Arenie. Zupełnie nieoczekiwanie... w starym stylu :(

Budynek Atlas Areny, przynajmniej jego część publiczną, znam już prawie, jak własną kieszeń :) Jednak w tym roku, w przestrzeni wykorzystywanej przez Festiwal Komiksu, mają nastąpić pewne zmiany. Poza tym, organizacją imprezy w hali ma się zajmować nowa osoba. Zdecydowaliśmy wiec z Ireną poznać sytuacje na miejscu.

Tymczasem, nieoczekiwanie do wycieczki dołączyła ekipa organizatorów festiwalu, z Mamutem na czele. I spotkanie techniczne przerodziło się w prezentację hali przez zwierzaka. Sęk w tym, że większość obecnych osób znała już arenę od lat, ale musiała uczestniczyć w tym nudnym pokazie dla pani, chyba księgowej(?), z EC1, organizatora imprezy. Odbyliśmy więc rundę honorową po o-ringu. Obejrzeliśmy po raz setny płytę boiska. I zajrzeliśmy w różne zakamarki. Po drodze wykruszali się kolejni członkowie ekipy. Aż wreszcie wycieczka znudziła samego Mamuta i potruchtał na rozmowę z prezesem.

Oczywiście, podczas spotkania z przedstawicielem Areny niewiele nowego się dowiedziałem. W zasadzie nic o zmianach w zabudowie korytarzy, na których mają być przecież ustawione festiwalowe stoiska. Żadnych planów, ani rysunków. Jedyna informacja jaką uzyskałem, była taka, że prace budowlane mają być zakończone przed naszą imprezą. Ale kiedy? Dzień, tydzień, miesiąc przed? Tego nie wiem.

Wiem tylko, że kilku "decyzyjnych" organizatorów wyjeżdża na wakacje :( Pewnie im się słusznie należą. Pracowali przecież nad imprezą przez cały rok...

Zabawna była dyskusja Mamuta z panią (chyba księgową) o tradycyjnie marnej sprzedaży e-biletów na festiwal. Konkluzją rozmowy była: lepsza promocja imprezy kanałami EC1. Po czym pani oświadczyła, że nie zajmie się tym od razu... bo wyjeżdża na urlop. Tak właśnie imprezy są organizowane przez instytucje (kulturalne zresztą :). Przypominają mi się czasy eŁDeKu, gdzie pracowano tylko "w godzinach". A latem myślało się o wakacjach, nie o pracy.

Zostało niewiele ponad dwa miesiące do Festiwalu Komiksu w Atlas Arenie. Tymczasem, nie ma jeszcze umowy z Areną. Nie ruszył jeszcze przetarg, jest wymagany przez EC1, dla firm od zabudowy stoisk targowych. Wszelkie dokumenty krążą w "chmurze" EC1. Nie znam również całej powierzchni, na której może być zorganizowana impreza. Czy kiedyś festiwal będzie przygotowany według standardu innych, podobnych, dużych imprez?

listopada 20, 2016

Trochę kultury

Jeszcze słów kilka o czwartkowym spotkaniu w EC1, z poprzedniego wpisu.

Za moich czasów, kiedy zapraszano kogoś do dyskusji na dowolny temat, starano się przynajmniej wysłuchać jego argumentów. Ceniono doświadczenie. A ja niestety, jak już wspominałem, jestem organizatorem łódzkiej imprezy z najdłuższym stażem. Nikt z obecnych na spotkaniu nie mógł w tym względzie ze mną się równać. Ponadto, byłem najstarszy z całego towarzystwa. Pozostali dyskutanci byli i są etatowymi pracownikami EC1. Mogli więc codziennie w pracy wymieniać się uwagami na temat organizacji festiwalu. Logicznym wydawało by się wysłuchać na spotkaniu kogoś nowego. Nie oczekiwałem specjalnych względów od kogoś takiego jak Mamut. Lecz miałem nadzieję, że stare, odwieczne zasady, przynajmniej w części, będą honorowane przez resztę towarzystwa.

Skoro więc gościnność, doświadczenie i wiek nic nie znaczą dla organizatorów łódzkiego festiwalu, to jak można wymagać od nich tematu tego wpisu.

Spotkanie w EC1 przypominało partyjną nasiadówkę z okresu minionego. Mniej ważne było kompleksowe rozwiązanie każdego problemu, niż wysłuchanie w całości „referatu” kolejnego mówcy, i poznanie opinii pierwszego sekretarza.

W pewnym momencie „dyskusji” Mamut zauważył, że impreza w Atlas Arenie ma bardziej targowy niż kulturalny charakter. A przecież dotacje z Urzędu Miasta, lub innych instytucji kulturalnych, pozyskiwane są z publicznych środków przeznaczonych na kulturę właśnie. Zaskoczyło mnie takie stwierdzenie kogoś, kogo kultura osobista wyznacza własne standardy, a koszarowy język odbiega znacznie od zasad poprawnej polszczyzny. Swoją drogą. Nadal mnie zadziwia, jak taka osoba może pełnić kierownicze stanowisko w instytucji zajmującej się propagowaniem kultury. Ale to temat na osobny wpis :)

Kulturalne aspekty festiwalu nie zaprzątały dotąd umysłu Mamuta. Było wręcz odwrotnie. Być może groźba utraty państwowych subwencji zmieni nieco tory myślenia tego „zwierzaka”. W historii polskiego komiksu było już uczłowieczanie małpy. Czas więc najwyższy ukulturalnić większego „zwierza” :)

listopada 18, 2016

powrót organizatora...

Wczoraj zaproszono mnie do EC1 na spotkanie podsumowujące tegoroczny Festiwal Komiksu. To była pierwsza, od wielu lat, tego typu inicjatywa organizatorów łódzkiej imprezy. Być może jednak pierwsza, na którą zostałem zaproszony :) Szczerze wątpię. Mamut, do tej pory, nie był specjelnie skory do podobnych rozliczeń. A moje wielokrotne uwagi, dotyczące problemów organizacyjnych, zawsze zbywał jakimś mało znaczącym argumentem. Myślę, że z takim pomysłem wystąpiła Iwona. Nowa osoba zatrudniona do pomocy przy organizacji festiwalu. Ponieważ miała ona pewne doświadczenie w przygotowaniu innych imprez targowych, mogła na problemy festiwalowe spojrzeć „świeżym okiem”. Potwierdziła ona większość moich uwag, znanych pozostałym organizatorom imprezy od lat.

Podczas spotkania odniosłem deja wu. Przypominało ono bowiem, jako żywo, polemiki organizatorów Konwentu Twórców Komiksu sprzed ćwierć wieku!!! Zmieniły się tylko osoby tego „dramatu”. Miejsce Sobieraja zajął Mamut. Natomiast role młodych Conturowców objęli pozostali organizatorzy obecnej imprezy. Struktura spotkania podobna była obradom sejmowym. Jeden mówca „wypyszczał” kolejne swoje festiwalowe spostrzeżenia, nie pozwalając w wystarczającym stopniu na rozwinięcie, lub wyczerpanie tematu. Tak więc. Iwona żaliła się na kłopoty organizacyjne. Tymek sypał pomysłami, z których większość nie zostanie zrealizowana. Z różnych powodów, których nie był nawet świadom, z braku doświadczenia. Piotr notował na komputerze. A przynajmniej robił takie wrażenie :) Natomiast Mamut, autorytarnym tonem oznajmiał zgromadzonym „złote” rozwiązania każdego problemu. Po gospodarsku :) Moje merytoryczne uwagi kwitował przeważnie w swoim stylu. Jego najłagodniejsza odpowiedź zazwyczaj sugerowała: „żebym się zamknął”. Po co więc zapraszał mnie na to spotkanie? Żebym siedział i milczał? Pokornie słuchał o problemach organizacyjnych, które są mi znane od lat? A naiwne sposoby ich rozwiązania pozostawiał bez komentarza?

Jestem organizatorem łódzkiej imprezy z najdłuższym stażem. Skoro przez dwadzieścia pięć lat przygotowywałem Festiwal Komiksu, to chyba mi na nim zależy. O problemach imprezy mówiłem wielokrotnie pozostałym organizatorom. Większość moich wypowiedzi była przeważnie ignorowana. Tylko nieliczne problemy festiwalu zostały rozwiązane. Choć niektóre z mizernym skutkiem. Zazwyczaj, podczas dyskusji o festiwalu z moim udziałem, inni rozmówcy zwracają tylko uwagę na „siłę” moich argumentów. Jedynym więc sposobem, abym nie „zagłuszał” pozostałych dyskutantów jest pisemna forma wypowiedzi. Już kiedyś z niej skorzystałem :)

Zobacz=> festiwalkomiksu.republika.pl

listopada 10, 2015

świat Tytusa, Romka i A'Tomka - pojazdy

Tym razem w świecie wirtualnym zbudowałem machiny, które służyły bohaterom komiksów Henryka Jerzego Chmielewskiego. Dość proste początkowo konstrukcje nieco rozbudowałem. Mimo, że rozmiarów ich nie znałem, starałem się zachować odpowiednie proporcje obiektów. Być może, na podstawie moich projektów, powstaną kiedyś realne konstrukcje.
Kto wie... :)








listopada 01, 2015

świat Tytusa, Romka i A'Tomka

Być może, w przyszłoroczne wakacje, zostanie przygotowana wystawa według pomysłu Wojtka Łowickiego, pod roboczym tytułem: „świat Tytusa, Romka i A'Tomka”. Aby zachęcić do jej realizacji, przygotowałem niewielką wizualizację tego projektu.





października 25, 2015

Izydor nie żyje

Internet poznał go jako tłumacza książki Conan i czarownik. Nie czytałem jej. Lecz znając inne, podobne prace Izydora, nie sądzę aby wzniósł się tym razem na wyżyny translatorstwa. Przykro mi jednak, że po takim człowieku pozostał w sieci ów mizerny ślad.

Być może niektórzy pamiętają jego antykwariat na ulicy Nowomiejskiej, w Łodzi. Nigdy w nim nie byłem. Izydor prowadził go dość krótko. Chyba nie sprawdziły się jego liczne talenty w gospodarce rynkowej ostatnich lat. Starsi miłośnicy komiksu mogą pamiętać nietypowego sprzedawcę w Komikslandzie. Pierwszym polskim sklepie komiksowym, który powstał oczywiście w Łodzi, w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Tam również Izydor nie zagrzał zbyt długo miejsca. Inni czytelnicy literatury obrazkowej zapewnie kojarzą dziwnego, niedużego człowieczka, zawsze ubranego w niezniszczalną, brązową marynarkę, który na różnych komiksowych giełdach oferował stare publikacje naznaczone osobliwym aromatem. Najlepiej jednak pamiętają Izydora stali bywalcy Rynku Bałuckiego. Na jego skromnym stoisku niezmiennie można było kupić dobrą fantastykę i komiksy.

Izydor był handlarzem w dumnym znaczeniu tego słowa. Zawsze świadom wartości oferowanych publikacji, nigdy nie przesadzał z wyceną. Mimo to, nadal był skłonny do dalszych negocjacji. Swój towar zdobywał aktywnie, przemierzając kraj od bazaru do targowiska. Niemal codziennie też odwiedzał łódzkie antykwariaty. Czym zawsze wzbudzał mój podziw. Izydor był pierwszym polskim handlarzem komiksowym, który wiedział czym handluje. Dzięki swojej aktywności stał się prawdziwym znawcą popularnego komiksu amerykańskiego. Co w tamtych czasach było zapewne ewenementem na skalę całych demoludów. Izydor był również miłośnikiem fantastyki i ekspertem w dziedzinie polskich publikacji. Znanym i cenionym członkiem fandomu.

Poznałem Izydora w latach 70. na Wodnym Rynku, w Łodzi. Oferował on wtedy oryginalne komiksy amerykańskie, których zdobycie w tamtych czasach graniczyło z cudem. Później, przez całe lata, spotykaliśmy się bardzo często na warszawskich bazarach, czy Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku. Czasami jako konkurenci, ale zawsze jak przyjaciele. Izydor był dobrym kompanem do handlu i do szklanki :) Niezwykle inteligentny, a jednocześnie skromny. Był erudytą samoukiem. Ci którzy go znali, zawsze mieli o nim dobrą opinię. Odkąd pamiętam, Izydor marzył o własnym antykwariacie, w którym jego wiedza byłaby z pewnością nieocenionym skarbem. Szkoda, że choroba pokrzyżowała mu plany.


portret Izydora, fragment autografu - rysunek Wojciech Birek

O Izydorze wspomnę jeszcze nie raz. Ponieważ był on bez wątpienia ważną postacią w historii komiksu, w Polsce.

Pogrzeb odbędzie się w najbliższy wtorek, na Cmentarzu Doły, o 11.

października 12, 2015

Sen srebrny strefy targowej

Po festiwalu w necie pojawiło się wiele relacji foto-wideo z imprezy. Moje zdjęcia są jednak inne. Przedstawiają uśpioną Atlas Arenę w niedzielny poranek. Zanim przybyli pierwsi wystawcy.








Chciałem zrobić później trochę zdjęć z imprezy, ale niestety, bateria mi "zdechła". Jeśli więc ktoś zechce podzielić się swoimi foto-wspomnieniami na moim blogu, chętnie udostępnię miejsce.

października 08, 2015

ból

...Jest to element towarzyszący moim przygotowaniom, do każdej kolejnej edycji festiwalu. Z roku na rok, coraz większy. Chyba najtrudniejsza była dla mnie noc z piątku na sobotę. Potworne zmęczenie, i nieustanny ból wszystkich mięśni (nie wiedziałem, że mam ich tyle) nie pozwalał mi długo zasnąć. Wreszcie, po trzech godzinach zrezygnowałem. Wziąłem gorącą kąpiel... i pojechałem do Areny, aby dokończyć pracę przy słupach informacyjnych z tektury.

Na miejscu (o dziwo) była już ekipa wolontariuszy, pilnująca zamkniętych drzwi wejściowych do Atlas Areny. Do otwarcia imprezy dla wystawców pozostały trzy kwadranse. Pomyślałem więc, że znajdę wśród „odźwiernych” pomocników, do dokończenia mojej roboty. Jakże się myliłem. Kilka osób (chyba siedem), siedzących przy drzwiach, do których nawet nie miało klucza, oświadczyło zgodnym chórem: „Michał zabronił nam odchodzić od drzwi”. Moje stanowisko pracy znajdowało się kilkanaście metrów dalej, więc pozostaliby w kontakcie głosowym. Ale nie dyskutowałem, więc wolontariusze pilnowali zamkniętych drzwi nadal. Dopiero po chwili pojawiła się pomoc. Inny wolontariusz przyprowadził kogoś, kto czekał na kolejnego kogoś, i w ciągu kwadransa ostatni słup informacyjny był gotowy :)

Sobota upłynęła przy standardowym wysiłku. Niby niewielkim, ale jednak. Obsługiwałem własne stoisko. Nosiłem komiksy. Przypinałem plakaty. Rozmawiałem z klientami. Praktycznie, nie odchodziłem od kramu. Lecz obsługa stoiska przez cały dzień na stojąco (jakoś nie potrafię rozmawiać z klientami siedząc), odcisnęła piętno na moich kończynach dolnych :( Nic więc dziwnego, że nie miałem ochoty „bawić się” na afterparty. Noc, tym razem, upłynęła mniej boleśnie. Przespałem całe trzy godzinki i obudziłem się niemal tak rześki, jak skowronek :)

W niedzielę rano miałem nawet siłę, żeby obejść 400metrów strefy targowej. Po dziewiątej zacząłem zwykły grind z klientami. A o szóstej po południu to, co tygrysy nienawidzą najbardziej, demontaż stoiska. Dał mi on naprawdę w kość :( Z Areny wyjechałem koło dziesiątej. Dalej już nic nie pamiętam :)

W poniedziałek obudziłem się cały obolały. Choć w moim przypadku określenie to było raczej eufemizmem. Czułem się, jakby przejechała po mnie ciężarówka z Mad Maxa. Kilka razy :( Moje wszystkie stawy trzeszczały i chrupały, jakbym nie smarował ich od lat. A prawa noga była luźno przymocowana w kolanie taśmą klejącą podłej jakości. Przy każdym kroku powodowała rwący ból. Z konieczności więc ciągnąłem ją trochę za sobą :( O dziwo, jazda na rowerze nie powodowała żadnych dolegliwości. Częściej więc jeździłem niż chodziłem :)

Regeneracja konstrukcji Witka trwała trzy dni. Dzisiaj czuję się już prawie normalnie. Piszę w tym miejscu o swoich festiwalowych przejściach, nie po to aby wzbudzić współczucie, lecz uzmysłowić wszystkim ile wysiłku każdego organizatora wymaga przygotowanie i obsługa tak dużej imprezy. Oraz jakie koszty fizyczne za sobą niesie.

Żaden z organizatorów festiwalu nie ma wielkich szans, żeby poznać naocznie punkty programu, które sam przygotowuje. Pik i Kasia zdradzili mi kiedyś, że jeśli uda im się odwiedzić w czasie imprezy jakieś pojedyncze spotkanie z autorem, lub ciekawą prelekcję, są bardzo szczęśliwi. Większe szanse na obejrzenie festiwalowych atrakcji mają wolontariusze. Pod warunkiem, że znajdą zastępstwo na swoim stanowisku. Co nie jest zbyt trudne. Największe możliwości udziału w imprezie ma chyba Mamut. Może się mylę, ale jako dyrektor, nie ma nic innego do roboty, oprócz bawienia festiwalowych gości :)

Jednak impreza nie jest przygotowywana dla organizatorów, lecz uczestników przybywających do Łodzi z całego kraju, i ze świata. Chyba żadnego z nich nie obchodzi, ile wysiłku wymaga jej opracowanie. Ważne, żeby była przyjazna, i atrakcyjna dla gości, oraz przebiegała sprawnie.

Od wielu lat obserwuję festiwalowe zmagania organizacyjne. Wiele elementów, przygotowywanych co roku stwarza podobne problemy. Inne niezmiennie powodują chaos organizacyjny. Imprezie tej rangi ewidentnie brakuje osoby zarządzającej wszystkimi działaniami organizacyjnymi. Mającej pełną informację o wszystkich punktach festiwalu. Odpowiedzialnej i zdolnej podejmować ważne decyzje dotyczące działań, ludzi i finansów. Niby taką funkcję obecnie pełni Mamut, dyrektor festiwalu. Jednak jego świadomość jest zanadto oddalona od poszczególnych elementów imprezy. Dyrektor nie zna szczegółów, i możliwości ich realizacji. Natomiast wydawane przez niego rozkazy w stylu: „zrób to tak, bo się _urwię”, albo „_uj mnie obchodzi, jak to zrobisz”, nie sprzyjają efektywności przygotowań. Oczywiście, Mamut zawsze narzuca „własną” wizję imprezy. Chyba ma do tego prawo, ponieważ (z tego co wiem) głównie on, na przygotowanie kolejnego eventu, pozyskuje środki od sponsorów, i granty od instytucji. Jednak przepaść między jego „idealną wizją” festiwalu, a „szarą rzeczywistością” jest czasami ogromna.

Pik, dyrektor artystyczny, zajmuje się wyłącznie przygotowaniem programu imprezy. Tak więc wszelkie decyzje, problemy lub informacje dotyczące np. strefy targowej, czy Internetu, odrzuca na wstępie. Kasia i Ewa zajmują się dystrybucją informacji, kontaktem z mediami i sponsorami, a także opiekują się festiwalowymi gośćmi. Podobno, za strefę targową na o-ringu Atlas Areny odpowiedzialny jest Micheangelo. Jednak jego decyzyjność ograniczała się, w trakcie imprezy, do pacyfikowania „krnąbrnych” wystawców, i pomiatania wolontariuszami. W tym roku, z przyczyn rodzinnych, brał udział w przygotowaniach dopiero od czwartku. Przyznam szczerze, że lepiej mi się pracowało, kiedy go nie było. Napiszę o tym jeszcze.

Nową nadzieją dla organizatorów jest Tymek, który zajmował się w tym roku przygotowaniem różnych stref na płycie Atlas Areny. Debiutant okazał się przedsiębiorczym organizatorem. Nie bał się podejmować decyzji, również finansowych. I korzystał chętnie z rad starszych. Bez wątpienia, jest on doskonałym „materiałem” na dobrego organizatora :)

Jest jeszcze MrPączek, główny zarządca wolontariuszy. Jednak ze swoją funkcją, od kilku lat, daje sobie radę średnio. Jest natomiast ulubioną maskotką łódzkiej imprezy.

Każdy z organizatorów pozostawia corocznie „na placu boju” mnóstwo własnej energii. Nawet jeśli zamierzenia nie są w pełni osiągane, wysiłek zawsze pozostaje ogromny. Tradycyjny sposób organizacji festiwalu sprzyja marnotrawieniu dobrej energii. Dzięki niemu, najwięcej pracy jest tuż przed samą imprezą. Przy braku czasu, i możliwości niektóre punkty programu, nie mogą być należycie przygotowane. Zaczyna nimi „rządzić” prowizorka, największy wróg wszelkich eventów. Ale przecież wiele elementów imprezy można dopracować wcześniej. Zanim rozpocznie wirować „młyn organizacyjny”. Słupy informacyjne, które budowałem dzień przed imprezą, można wykonać lepiej, już dziś. Wszak usytuowanie sal prelekcyjnych nie zmieniło się od lat. Termin rezerwacji stoisk targowych dla stałych wystawców można ustalić wcześniej. Ułatwi to dopracowanie szczegółów, a ekspozycje będą ciekawsze. Zastosowanie internetowego formularza rezerwacji stoisk wyeliminuje chaos informacyjny. Organizatorom, przed kolejnym festiwalem, pracy na pewno nie zabraknie. Po co więc dokładać sobie zajęcia, które można wykonać wcześniej?

października 02, 2015

super mapka

No coments :)

wersja ostateczna...

...to wczorajsza wersja (z godziny 6.00) planu zagospodarowania przestrzeni Atlas Areny w trakcie Festiwalu. Ten wariant przygotowałem w czerni i bieli, aby łatwiej można było sobie wydrukować :) Dodałem oznaczenia stref, według nazewnictwa Atlas Areny (te duże litery), aby szybciej można było znaleźć ulubione stoisko :) Niestety, trzecia ćwiartka dzisiaj straciła na aktualności. Ponieważ wczoraj po południu doszły nowe stoiska :(

Tym razem dodałem również plan płyty hali. O dziwo, aktualny :)

Obrazki są linkami do plików PDF: