września 21, 2019

13 lat prowizorki - Jurorzy i nagrody

7. Jurorzy i nagrody

Czasami myślę sobie, że dla jurorów konkursu komiksowego regulamin powinien być tak szczegółowy, jak przepisy Unii Europejskiej dotyczące kształtu banana. Sędziowie wielokrotnie popełniali gafy, nagradzając prace, które nie powinny być przez nich zauważone. W konkursie dla rysowników doceniali kiedyś rzeźbiarskie wyczyny Conturowców. Obecnie, często nagradzają fragmenty prac lub wariacje na tematy komiksowe. Co należy zrobić, żeby konkursowi arbitrzy zaczęli rzetelnie wykonywać swoją profesję?

Ludzi zajmujących się zawodowo komiksem jest w naszym kraju niewielu. Z czystym sumieniem mógłbym wymienić jedynie dwa nazwiska: Birek i Szyłak. To za mało, aby można było zapewnić obiektywną ocenę prac konkursowych. Dlatego też, organizatorzy konwentu musieli uzupełniać skład sędziowski osobami luźno z komiksem związanymi. Początkowo byli to wykładowcy uczelni plastycznych, oraz osoby związane z instytucjami kulturalnymi. Kiedyś w gronie jury znalazł się nawet Waldemar Ruszczyc, ówczesny dyrektor Muzeum Karykatury. Jednak mimo ogromnej wiedzy z historii sztuki, ludzie ci słabo znali się na komiksie. Oceniając prace konkursowe uwzględniali ważne elementy, lecz nie doceniali oni walorów sztuki narracyjnej. Pewnego razu, znany grafik Andrzej Pągowski sprzeciwił się przyznaniu Grand Prix komiksowi, który obarczony był niewielkim błędem kompozycyjnym. Lecz kiedy w następnym roku zabrakło takiego eksperta, ten sam twórca dostał nagrodę główną. W nowej pracy nie było już błędu, ale komiks był raczej kiepski (choć ładnie namalowany). Dlaczego Conturowcom nigdy nie przyszło do głowy, aby zaangażować do oceny historii obrazkowych człowieka z branży filmowej (reżysera, scenarzysty)?

Dodatkowym kłopotem, wynikającym z powołania na jurorów osób znanych, było zapewnienie im odpowiedniego honorarium. Zazwyczaj, uszczuplało ono znacznie środki przeznaczone na realizację konkursu. Ja również stanąłem przed tym problemem, kiedy w 1996 roku przygotowywałem konkurs na Stulecie Komiksu. Chcąc zaoszczędzić na kosztach, oraz wprowadzić do jury więcej elementów świadomości komiksowej, zrezygnowałem z tradycyjnego sposobu sędziowania. Do oceny prac konkursowych powołałem Akademię Komiksu.

Oto założenia akademii, które spisałem w konsultacji z Waldkiem Jeziorskim - prawnikiem, wydawcą antologii Czas Komiksu:

  • Akademia Komiksu jest nieformalnym stowarzyszeniem osób związanych z komiksem.
  • Akademia Komiksu powołana została do oceny prac komiksowych nadesłanych na konkurs jubileuszowy 100 Lat Komiksu.
  • Celem akademii jest popularyzacja komiksu oraz nobilitacja tego gatunku sztuki w środowisku kulturalnym.
  • Członkostwo w akademii jest dobrowolne. Jej członkowie nie otrzymują z tego tytułu żadnych świadczeń i nie ponoszą żadnych związanych z nim kosztów.
  • W skład Akademii Komiksu wchodzą: twórcy - laureaci konkursów komiksowych organizowanych przy Ogólnopolskich Konwentach Twórców Komiksu; przedstawiciele komiksowych środowisk twórczych; publicyści - zawodowo zajmujący się krytyką komiksową; przedstawiciele polskich wydawców publikujących komiksy.

Pomysł z akademią sprawdził się znakomicie. Prace konkursowe prezentowane na wystawie jubileuszowej oceniło niemal trzydzieści osób. Nigdy w historii imprez komiksowych nie było tak dużego składu sędziowskiego. Werdykt tego gremium został przyjęty pozytywnie przez innych uczestników spotkania. Lecz przede wszystkim, Sobieraj nie musiał nikomu płacić. Argument ten zaważył na dalszym wykorzystaniu akademii przez kierownika. Nowy sposób wyboru najlepszych historii obrazkowych został użyty przy najbliższym konwencie, ale z nieco innym skutkiem.

Podczas Stulecia Komiksu sam czuwałem nad sprawnym przebiegiem głosowania. Natomiast w trakcie późniejszych imprez nie miał kto tego robić. Dochodziło więc do poważnych nadużyć. Problem polegał na tym, że wielu zdolnych rysowników ze środowiska łódzkiego było laureatami konkursów konwentowych. Według założeń Akademii Komiksu, każdy z nich miał prawo głosu. W rezultacie, ich konkursowe oceny przeważnie wspomagały kolegów. Dla pracowników domu kultury było obojętne, kto wybiera najlepsze prace. Praktycznie każdy, kto zgłosił się do biura konwentowego, mógł otrzymać kupon do głosowania. Wyniki takiego plebiscytu zaczynały być problematyczne. W trosce o sprawiedliwy werdykt jury postanowiłem ograniczyć zapędy niektórych akademików. W tym celu, przed konwentem ustalałem listę osób uprawnionych do głosowania. Ale przy braku kontroli ze strony organizatorów imprezy, rozwiązanie to również nie zdało egzaminu. Zdarzyło się podczas jednego konwentu, że dwie różne prace uzyskały tą samą ilość punktów. Wynik obliczeń znany był dopiero przed uroczystym rozdaniem nagród. Ich rodzaj był ściśle ustalony w „świętym” kosztorysie, więc kierownik nie śmiał tego zmienić. Zdecydował natomiast, że należy wybrać tylko jednego szczęśliwca spośród nominowanych. Lecz ktoś inny musiał rozwiązać ten dylemat. Sobieraj nie mógł przecież siebie obarczać taką odpowiedzialnością. Niestety, w imprezowym rozgardiaszu odszukał tylko dwóch członków akademii. Ja byłem zwolennikiem jednego komiksu, zaś mój kolega drugiego. Obaj przytaczaliśmy poważne argumenty, uzasadniając własne stanowisko, ale żaden nie chciał ustąpić. Czas naglił, a ja byłem już bardzo zmęczony imprezą, dlatego zgodziłem się na propozycję rzutu monetą. Mój faworyt przegrał. Klęskę odniosła również formuła obiektywnego typowania najlepszych prac. Okazało się później, że racja była po mojej stronie. Mianowicie, na komiks zwycięzcy głosował wcześniej jego scenarzysta. Chyba nie powinien tego robić, jeśli był w składzie sędziowskim. Dziwne, ale tylko ja czułem się winnym zaistniałej sytuacji. Przecież nie zauważyłem, że wśród osób wybranych do oceny prac jest uczestnik konkursu. Zgodziłem się również na losowy tryb przyznawania nagród. Po imprezie miałem ogromnego kaca moralnego, dlatego postanowiłem zrezygnować z głosowania Akademii Komiksu.

Ku ogromnemu zmartwieniu kierownika, organizatorzy konkursu wrócili do poprzedniego sposobu oceny prac. Zniknął jednak coroczny problem poszukiwania odpowiednich ludzi do jury. Teraz, grono sędziowskie zasilały osoby spośród członków Akademii Komiksu. Oczywiście te, które nie brały udziału w konkursie.

Zastanawiam się, czy zawsze należy jurorów „prowadzić za rączkę”. Często ich działania charakteryzuje dziwne lenistwo. Pisałem już, że werdykty sędziów są niekiedy dyskusyjne. Dlaczego nie potrafią oni myśleć samodzielnie? Czy każdy warunek oceny konkursowych prac musi być zapisany w regulaminie? Moja ostatnia zmiana w jego treści dotyczyła fabularnego zamknięcia historii komiksowej. Oczywiste jest dla mnie, że dzieła nie należy oceniać znając jedynie jego fragment. Dlaczego jurorzy warunek ten muszą mieć jasno określony w regulaminie? Wybierając najlepsze prace, wielokrotnie zachwycali się jedynie ich warstwą wizualną, nie zwracając uwagi na to, czy oceniają skończony, dobrze opowiedziany komiks. A przecież, nie są oni arbitrami w konkursie rysunkowym, ani też rzeźbiarskim. Jest to od początku konkurs komiksowy, więc podstawowym kryterium wyboru najciekawszych realizacji powinny być jedynie zasady rządzące sztuką narracyjną. Ale czy w ogóle jakieś warunki regulaminu są dla jurorów ważne? Jednym z nadrzędnych, jest ustalony termin przysłania prac na konkurs. Sędziowie nigdy nie przywiązywali do niego wagi. Nie przeszkadzało im nawet, kiedy jeden ze znanych autorów montował swój komiks na wystawie podczas obrad jury. Ludzie którzy co roku oceniają prace konkursowe, to zamknięte grono osób znających się od lat. Z braku pieniędzy na jego utrzymanie, nie ma w tym gremium nowych poważnych arbitrów. Chyba już nigdy ten stan się nie zmieni. Uznanego autorytetu nie skusi bowiem stolik na giełdzie, albo łóżko do spania w ŁDeKu, zamiast honorarium. Niewykluczone też, że kiedyś z tego powodu dojdzie do afery.

Dwukrotnie miałem nadzieję znaleźć się w składzie jury. Nie chciałbym się chwalić, lecz dysponuję dość znaczną wiedzą o komiksie. Być może nie jest ona równie profesjonalna jak u Szyłaka czy Birka, ale niewielu ludzi z branży legitymuje się podobną. Zazwyczaj mam ustalony pogląd na każdy temat. Jednak nie boję się go zmienić, pod wpływem dobrze umotywowanych argumentów. Mój autorytet uznaje wielu twórców, a także organizatorzy imprez komiksowych. Mimo to, ani razu nie udało mi się zasiąść w szacownym gronie sędziowskim. Zwyciężyła siła wyższa. Pierwsza szansa przepadła, kiedy Sobieraj na jurora powołał znanego, młodego rysownika. Moje miejsce w jury zajął wtedy jego kolega, scenarzysta. Rysownik oznajmił kierownikowi: „albo sędziują razem, albo wcale”. I obaj zostali sędziami. Dlaczego tak zależało im na 100 złotych honorarium? Czyżby chcieli przegłosować kandydaturę kolejnego znajomego? Za drugim razem zostałem odsunięty od składu sędziowskiego za sprawą znanego łódzkiego grafika, który na stałe przeniósł się do Warszawy. Nie miał gdzie przenocować w trakcie festiwalu, więc Sobieraj zaproponował mu łóżko w ŁDeKu w zamian za sędziowanie. Jestem ciekaw, czy w innych konkursach również powołuje się sędziów w podobny sposób?

Z roku na rok bierze udział w konkursie coraz mniej polskich autorów. Powodem takiej sytuacji na pewno nie jest obawa amatorów przed „zawodowcami”. Na szczęcie, ostatnio coraz liczniej uczestniczą w zmaganiach zagraniczni twórcy. Dlatego liczba przysyłanych komiksów niewiele się zmienia. Zastanawiam się tylko, jak długo utrzyma się taka tendencja. Czy w kraju, w którym nie przeznacza się środków na promocję komiksu, ani też na kształcenie twórców, znajdą się za parę lat chętni do udziału w konkursie?

Ponieważ kilka razy byłem świadkiem nadużycia uprawnień ze strony jurorów, chciałem to zmienić, więc zdecydowałem się wejść do tego grona. Kiedy to się nie udało, postanowiłem znaleźć inny sposób na pokazanie uczestnikom festiwalu pomyłek sędziowskich. Zorganizowałem plebiscyt publiczności. Przez kilka lat męczyłem się z tym „fantem”, ale w końcu dałem za wygraną. Przyczyną mojego postanowienia był znowu brak opieki nad przedsięwzięciem ze strony organizatorów. Wśród uczestników imprezy byli tacy, którzy zbierali porzucone kupony do głosowania, i zwiększali szanse swoich ulubieńców. Problemy moralne nigdy specjalnie nie zaprzątały uwagi konwentowych gości. Oczywiście to ja wymyśliłem plebiscyt, więc powinienem się nim opiekować. Jednak podczas imprezy zajmowałem się już tyloma sprawami. Dlaczego nie mogłem liczyć na pomoc pracowników ŁDeKu? Wystarczyłoby przecież urządzić plebiscyt na wystawie konkursowej, i zatrudnić jedną osobę, która pilnowałaby przebiegu głosowania. Ale tak się nie stało. Nic więc dziwnego, że wyniki plebiscytu były często tak stronnicze, jak rezultat podobnej inicjatywy krakowskiej. Zwyciężali zawsze autorzy mający najbardziej przedsiębiorczych fanów.

Powiem teraz parę słów o nagrodzie Krakowskiego Klubu Komiksu. Pomysł Kamila Śmiałkowskiego realizowany jest od kilku lat przez grupę zapaleńców. Od początku organizatorzy tego plebiscytu specjalnie nie przykładali się do realizacji swojego zamierzenia. Przypominam sobie stertę kuponów do głosowania, leżącą bez dozoru na stoliku w Staromiejskim Domu Kultury. Tam właśnie organizowane były Krakowskie Spotkania Komiksowe. Każdy kto chciał, mógł wziąć sobie dowolną ilość kuponów i zagłosować na swojego faworyta. Czy wynik takich wyborów mógł być miarodajny? Raczej nie. Na szczęście, ostatnie plebiscyty organizowane przez KKK nie powtarzają już tego błędu. Jednak stosunek krakowiaków do przedsięwzięcia niewiele się zmienił. Przykładem tego może być ubiegłoroczne rozstrzygnięcie konkursu. Ponieważ krakowska impreza przestała istnieć, klubowicze postanowili wręczyć swoje statuetki na festiwalu w Łodzi. Jakaż była konsternacja uczestników imprezy, kiedy w trakcie oficjalnego rozdania nagród, zabrakło chętnych do odebrania „kloca” (litera K odlana z gipsu). Krakowiacy zapomnieli zaprosić na uroczystość laureata.

Kłopoty były również z nagrodami w łódzkim konkursie komiksowym. Przede wszystkim brakowało na nie pieniędzy (ile razy jeszcze będę to przypominał). Ale organizatorzy konwentu starali się wykorzystać dostępne możliwości. Co roku zadawali sobie to samo pytanie. Jak można uhonorować zdobywcę Grand Prix, dysponując jedynie paroma groszami? Początkowo Conturowcy musieli załatwiać odpowiednie trofeum we własnym zakresie. Pierwszą statuetkę (a raczej płaskorzeźbę) wykonał własnoręcznie Piotrek Kabulak. Składała się ona z ceramicznej płytki łazienkowej, na której autor przy pomocy modeliny przedstawił jakąś postać komiksową. Owe dzieło tylko niektórym przypadło do gustu. Piotrek chyba zraził się surową oceną jego pracy, dlatego zakończył produkcję nagród. Wtedy właśnie nastała „era” plakietek grawerowanych. Okres ten zawdzięczamy Sobierajowi, który często musiał przygotowywać różne suweniry na własne imprezy, toteż miał pewne doświadczenie w tym względzie. Tymczasem konwent się rozwijał. Nie wypadało więc uszczęśliwiać laureatów konkursu komiksowego banalnym kawałkiem metalu. W międzyczasie, poważniej zająłem się przygotowaniem imprezy, dlatego zaczęła ona przynosić dochód ŁDeKowi. Kierownik był uszczęśliwiony, bo mógł wreszcie przeznaczyć większe środki na odpowiednią statuetkę. Ja byłem odmiennego zdania. Uważałem bowiem, że młodym twórcom bardziej przydadzą się pieniądze niż figurka do postawienia na półce. Oczywiście zgadzałem się z tym, że główny laureat konkursu powinien być odpowiednio uhonorowany. Sądziłem jednak, iż lepszą nagrodą byłaby dla zwycięzcy unikatowa grafika mistrza (np. oryginał plakatu), zamiast gadgetu okolicznościowego? Swoimi rozważaniami podzieliłem się z Sobierajem. Mój pomysł średnio mu się spodobał, ale przy braku innej alternatywy, zaakceptował go w końcu.

Lecz do realizacji zamierzenia kierownik przystąpił we właściwy sobie sposób. Mianowicie, zwrócił się do Henryka Chmielewskiego, twórcy postaci Tytusa, z propozycją wykonania statuetki Grand Prix. Od początku sceptycznie przyglądałem się akcji Sobieraja. Uważałem bowiem, że taka forma nagrody utwierdzać będzie w świadomości społecznej stereotyp komiksu, jako produktu dla małoletniego odbiorcy. Przecież małpka Tytus jest bohaterem komiksów dla dzieci. Tymczasem w konkursie przeważały dorosłe prace. Nie podejrzewałem jednak, że będzie to najmniejszy problem związany z działaniem kierownika. Papcio Chmiel nie miał wcześniej doświadczenia z rzeźbą, ale do pomysłu Sobieraja podszedł z ogromnym entuzjazmem. Wykonał z modeliny dwie prace: figurkę Tytusa, oraz płaskorzeźbę ukazującą jego fizjonomię. Zaproponował również aby realizację odlewów powierzyć jego znajomemu, który pracę wykona za niewielką opłatą. Domyślacie się pewnie, że ten argument nie uszedł uwadze kierownika. Wszystko zostało zrobione zgodnie z jego intencjami. Tylko efekt tych działań różnił się „nieco” od zamierzonego. Figurka Tytusa uległa zniszczeniu już na etapie przygotowania formy. Wygląd płaskorzeźby również odbiegał znacznie od projektowanego. Ale czy można było wymagać jubilerskiej finezji od eksperta w dziedzinie odlewów z żeliwa?!... Natomiast dla Sobieraja, przy wyborze usługodawcy, istniał tylko jeden argument: „Panie Witku, odlew u tego faceta kosztuje 5 złotych za kilo. Gdzie ja znajdę tańszego wykonawcę nagrody?”... Skąpstwo kierownika zemściło się na nim wkrótce. Kiedy zabrakło „złomu”, musiał on poszukać nowego wykonawcy koszmarnego odlewu. Tym razem, podobna realizacja pomysłu Sobieraja kosztowała już organizatorów 500 złotych od sztuki...

Nowa wersja „małpy” została przez kolejnego autora dodatkowo uszlachetniona. Ale pomimo tych zabiegów, płaskorzeźba była nadal zbyt brzydka, aby można nią było uszczęśliwiać laureatów Grand Prix. Kierownik wymyślił więc nagrodę specjalną dla osób, którym nie wypadało odmówić jej przyjęcia. Ofiarą pierwszego „złoma” padł Wojtek Birek, znany publicysta komiksowy, który przez wiele lat pomagał przy organizacji łódzkiego festiwalu. Sobieraj nazwał swoje wyróżnienie Nagrodą Humoris Causa, zaznaczając tym dodatkowo żartobliwy charakter całego zamierzenia. Jednak wielu osobom zajmującym się popularyzacją komiksu nie było do śmiechu. Wkrótce też okazało się, że brakuje chętnych do przyjęcia tego pustego wyróżnienia. Już na początku akcji powiedziałem kierownikowi, żeby o mnie zapomniał. Mamut również nie chciał być obdarowany „małpą”. Ale Sobieraj to zdolna bestia, toteż szybko znalazł sposób na układnych laureatów. Zaczął wyciągać ich z grobu...

Z obecną statuetką Grand Prix również związana jest pewna historia. Poszukaniem nowego rzeźbiarza zajął się oczywiście Sobieraj. Szybko znalazł zdolnego twórcę, który o komiksie wiedział niewiele, ale z pewnością miał inne, ukryte zalety. Pierwszy projekt tego artysty został przez Conturowców nazwany „kosiarzem”. Na szczęście, twórca migiem poprawił swoje dzieło, i tak powstała dzisiejsza figurka „kreślarza”. Za jedną statuetkę, wykonaną z plastiku i odpowiednio spatynowaną, autor zażyczył sobie 1000 złotych. Nie wiem czy to dużo, lecz kwota ta stanowi jedną trzecią środków przeznaczonych na Grand Prix. Natomiast, kiedy laureat w ramach nagrody otrzymuje na przykład telewizor (dobrze, że nie świnię), pozostałych pieniędzy zostaje mu jedynie na uregulowanie stosunku z Urzędem Skarbowym. Przyznacie chyba, że nie jest to odpowiednia „marchewka” dla wyróżnionego twórcy. No cóż, pozostaje mu jedynie prestiż związany ze zwycięstwem w międzynarodowym konkursie. Ale tym nikt się nie naje...

Myliłby się ktoś sądząc, że pierwszą figurkę za tysiaka otrzymał znakomity rysownik, twórca najlepszego komiksu w konkursie. Premierowa statuetka powędrowała do rąk urzędnika łódzkiego magistratu, który „przylepił się” do imprezy jak przysłowiowy „rzep do końskiego ogona”. Przez ostatnie lata pod płaszczykiem edukacji przeciwpożarowej realizował on własne ambicje. To dziwny facet, ale z gatunku tych „nie do ruszenia”. Mimo reorganizacji urzędu on zawsze znajdował miejsce dla siebie. Kiedyś występował jako „strażak”, dzisiaj stoi za Centrum Zarządzania Kryzysowego. On również załatwił sobie dostęp do Sobieraja przez dyrekcję ŁDeKu, więc kierownik musi się z nim liczyć. Na przykład: w ubiegłym roku „strażak” zażyczył sobie miejsce w głównym programie festiwalu. Dotąd zajmował się tylko dziećmi. Z jakim skutkiem? Już o tym pisałem. Tym razem postanowił uhonorować znajomych „twórców”. Na nic zdały się moje argumenty, że jego protegowani nie będą żadną atrakcją. Życzenie „strażaka” było dla Sobieraja święte.

Tak jak przewidywałem, frekwencja na spotkaniu była znikoma... Czym się zasłużył dla festiwalu ten człowiek, aby wywierać na organizatorach taką presję? Parę razy fundował, z pieniędzy urzędu (czyli podatników), kilka drobnych nagród rzeczowych dla uczestników pseudo konkursu dziecięcego. Kiedyś pomógł też wydrukować broszurkę związaną z sympozjum komiksologicznym. Lecz dostał już za to nagrodę, więcej wartą niż jego pomoc. Pewnego razu, w relacji telewizyjnej z łódzkiego magistratu, zobaczyłem naszą pierwszą figurkę „kreślarza”. Stała ona skromnie na półce obok innych urzędniczych trofeów. Jestem ciekaw, czy pozostałe nagrody zostały również wymuszone na ofiarodawcach...

Jedynie skromne środki dostępne w budżecie festiwalu determinują ów szał rozdawnictwa nagród. Gdyby były większe, Sobieraj wręczałby statuetki wszystkim ulubieńcom. Obecnie, tylko dwaj „kreślarze” (i jedna „małpa”) zajmują miejsce w kosztorysie imprezy. Jeden z nich przeznaczony jest dla najlepszego komiksu w konkursie. Natomiast drugi, dla wydawcy. Nie wiem jednak, kto decyduje o przyznaniu tego ostatniego. Czyżby to była kolejna nagroda opłacona z góry? W końcu Kołodziejczkowi zabraknie miejsca na półce...

Dawniej Conturowcy przyznawali jeszcze małe Grand Prix (mała wielka nagroda?!). Na szczęście, obywali się wtedy bez drogocennej figurki. W przyszłości powinni również wprowadzić mikro Grand Prix, dla uzdolnionych przedszkolaków, a wszyscy byliby uszczęśliwieni. Szkoda tylko, że nigdy nie nurtował ich problem: czy zawsze nagroda główna powinna być przyznana. Nawet jeśli nie będzie w konkursie pracy, która na takie wyróżnienie zasługuje? W ubiegłych latach zdarzało się bowiem, że niektóre komiksy były nagradzane „na siłę”. Oczywiście, nad ustalonym systemem przydziału czuwa sam kierownik. Jego podstawowa dyrektywa brzmi: wszystkie nagrody muszą być rozdane, ponieważ tak zapisane jest w kosztorysie. Co powiedziałaby naczelna księgowa ŁDeKu, gdyby jury odważyło się zrobić inaczej?

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

września 14, 2019

13 lat prowizorki - Konkurs komiksowy

6. Konkurs komiksowy

Pierwszy konkurs zorganizowany został przy okazji łódzkiego konwentu. Mimo skromnej promocji zamierzenia, do udziału w nim przystąpiło wielu autorów z całego kraju. Conturowcy słusznie przewidzieli, jak ogromny potencjał drzemie w narodzie. Odtąd konkurs towarzyszył każdej kolejnej imprezie.

Początkowo w tytule regulaminu widniało sformułowanie: „krótka forma komiksowa”. Wpłynęło ono znacząco na kształt wielu realizacji, doprowadzając do wynaturzeń w materii gatunku. Na wystawie konkursowej można było zobaczyć prace, które z komiksem niewiele miały wspólnego. Przyznacie sami, że szkielety myszy w towarzystwie mechanizmów zegarowych, akwaria z rybkami, gliniane naczynia, a nawet używane podpaski, to nietypowe składniki materii komiksowej. Owe prace powinny być raczej rozpatrywane w kategoriach: rzeźby lub instalacji, nie zaś formy graficznej. Pewnego razu, w ekspozycji konkursowej pojawiła się nawet prezentacja wideo. Tylko co miała ona wspólnego z komiksem? Jedynie jej autor raczył wiedzieć. Niektóre z tych osobliwych prac były nagradzane za oryginalny pomysł, lub planszę w kolorze. Dowodzi to faktu, że nawet jurorzy nie wiedzieli jak traktować takie przejawy twórczości. Moim zdaniem, ów „nowatorski” sposób pojmowania komiksu, miał na celu jedynie ukryć znikome możliwości twórcy. Podobne realizacje przestały straszyć konwentowych gości dopiero, kiedy udało mi się zmienić nazwę konkursu.

Co roku do Łódzkiego Domu Kultury napływało wiele prac. Prezentowały one różny poziom warsztatowy, zdradzając tym wiek oraz doświadczenie autorów. W trosce o najmłodsze pokolenie komiksowych twórców, organizatorzy konwentu wprowadzili do regulaminu kategorię juniorów. Od początku byłem przeciwny takiemu rozwiązaniu. Uważam bowiem, że skoro konkurs ma charakter otwarty, każdy uczestnik winien mieć takie same szanse. Na ocenę prac nie powinny wpływać żadne dodatkowe kryteria. Najlepsze realizacje zawsze będą zauważone. Mój pogląd potwierdził konkurs zorganizowany przy okazji Stulecia Komiksu. Wielu jego uczestników nie podało wieku, więc organizatorzy musieli „na siłę” przydzielać prace do określonych kategorii. Jaki był ambaras, kiedy nagle okazało się, że dojrzały komiks małoletniego twórcy zajął pierwsze miejsce wśród prac seniorów. Natomiast infantylna historyjka dorosłego autora uhonorowana została nagrodą w kategorii juniorów. Być może podziałem na grupy wiekowe Conturowcy próbowali odseparować część słabszych prac od właściwego konkursu. Może chcieli też zwiększyć szanse najmłodszych autorów. A przecież wystarczyło zorganizować osobny konkurs dla dzieci.

Konkursy dla najmłodszych autorów komiksów pojawiły się w programie festiwalu dopiero w ostatnich latach. Jednak sposób realizacji tego zamierzenia był równie powierzchowny, jak przygotowanie całej imprezy. Organizatorzy zajęli się edukacją przy pomocy komiksu, nie zwracając najmniejszej uwagi na edukację komiksową. Ważniejsze były dla nich kolorowe malowanki na zadany temat, niż czytelne przedstawienie problemu. Dlatego wśród prac konkursowych dominowały plansze zawierające przeróżne układy nie powiązanych ze sobą obrazków. Nasuwa się pytanie. Czy dziecka nie można nauczyć przekazywania myśli za pomocą logicznego ciągu obrazów? Ale któż miałby to zrobić, skoro sami pomysłodawcy konkursu komiksowego byli dyletantami w tej dziedzinie. Jedyną zaletą ich komiksów edukacyjnych, wydanych przez Urząd Miasta, była jakość papieru, na którym zostały wydrukowane. O atrakcyjności tych publikacji najlepiej świadczy brak zainteresowania darmowymi egzemplarzami wśród uczestników festiwalu. Podobno komiksy te miały edukować, a nie odstraszać czytelników. Gdyby jednak na zlecenie Urzędu Miasta powstały przyzwoite scenariusze, nie zaś bezduszne instrukcje BHP. Jednocześnie do ich wizualizacji zatrudniono rysowników sprawnie posługujących się językiem obrazkowym. Efekt na pewno byłby odwrotny. A może Centrum Zarządzania Kryzysowego przy UM Łodzi (obecny patron konkursu), zamiast trwonić pieniądze z naszych podatków na efektowne przedsięwzięcia, zorganizowałoby konkurs z prawdziwego zdarzenia? Najpierw dobry scenariusz. Następnie zdolni rysownicy. Komiks który by powstał, miałby szansę odnieść sukces nawet na wolnym rynku. Przykładem takich realizacji, są coroczne akcje wydawnictwa Egmont, podejmujące ważne tematy, a jednocześnie promujące utalentowanych twórców. Ale wróćmy do dzieci. Organizatorzy festiwalu co roku postępują w niezmienny sposób. Zamiast edukować młodych autorów, być może przyszłych twórców komiksów, zadowalają się jedynie prezentacją dziecięcych prac. A wystarczyłoby, razem z regulaminem konkursu, rozesłać do szkół broszurę wyjaśniającą zasady narracji obrazkowej. Uczniowie z pomocą nauczycieli daliby sobie na pewno radę z materią komiksową.

Osobny problem konkursu, to wytwory pełnoletnich grafomanów komiksowych, bombardujących co roku konwent własną twórczością radosną. Prace te wyraźnie obniżają poziom wystawy, oraz znacząco wpływają na ocenę kondycji polskiego komiksu. Conturowcy zawsze byli zdania, żeby na ekspozycji prezentować wszystkie komiksy biorące udział w konkursie. Mój pogląd w tej kwestii był odmienny. Oczywistym jest, że w każdym konkursie (nie tylko komiksowym) zdarzają się prace lepsze i gorsze. Jednak tych ostatnich nie powinno się w żaden sposób popularyzować. Wszystkie komiksy mają prawo do sprawiedliwej oceny przez jurorów. Ale wyboru prac do ekspozycji powinien dokonywać jedynie komisarz wystawy. Tak też zrobiłem, kiedy objąłem stanowisko komisarza przed festiwalem 2003 roku. Nigdy w historii imprezy nie było tak pozytywnych recenzji wystawy konkursowej.

Awans na komisarza zawdzięczałem skrupulatnemu egzekwowaniu regulaminu. Zagadnienie to przez wiele lat było obojętne pozostałym organizatorom konwentu. Zazwyczaj prace Conturowców oraz ich znajomych pojawiały się na wystawie w ostatniej chwili, czyli długo po oficjalnym terminie zgłoszenia. Ponadto, komiksy te dziwnym trafem zajmowały najbardziej eksponowane części galerii. Takie postępowanie miało niewiele wspólnego ze sprawiedliwym traktowaniem wszystkich uczestników konkursu. A już na pewno, nie powinni czynić tak organizatorzy poważnej imprezy. Wielokrotnie upominałem spóźnialskich, ale autorzy nie traktowali poważnie moich uwag. Wszak proceder ten był od lat akceptowany, aż stał się regułą. Postanowiłem temu zaradzić. Zawsze przed festiwalem zajmowałem się spisywaniem konkursowych prac. Wiedziałem więc, które z nich zjawiły się po terminie. Moja akcja polegała na tym, że na wystawie, obok spóźnionych komiksów przylepiłem żółte kartki z adnotacją: „praca poza konkursem”. Natomiast dla jurorów przygotowałem aktualną listę uczestników konkursu. Pozostawał jeszcze komisarz wystawy, który zazwyczaj głuchy był na moje uwagi, lecz łatwo ulegał wpływom kolegów. Dlatego też, swoją akcję przeprowadziłem tuż przed obradami jury, czym zaskarbiłem sobie dodatkową „wdzięczność” maruderów. Jak widać, nie tylko urzędnicy ŁDeKu stwarzali problemy.

Idealny regulamin powinien być prosty i komunikatywny, aby wszystkie reguły były zrozumiałe dla czytelnika. Jednocześnie lapidarny w formie, którą można łatwo spopularyzować. Szczegółowe warunki powinny odpowiadać możliwościom domu kultury w zakresie obsługi konkursu, oraz autorom w nim uczestniczącym. Kilka lat upłynęło zanim wycyzelowałem regulamin do obecnej formy. Ponieważ wielu twórców miało problemy z materią komiksową, ograniczyłem ilość prac, aby każdy autor koncentrował się na jednym pomyśle. W takim rozwiązaniu widziałem również szanse dla nadmiernie płodnych rysowników. Umożliwiłem też, szerszą prezentację komiksów zrealizowanych na komputerze. Drukarki formatu A3 są trudno dostępne, natomiast A4 jest standardem. Wzorem światowych imprez komiksowych wprowadziłem zasadę, iż laureat konkursu realizuje plakat kolejnego festiwalu. Ponieważ zależało mi na wysokim poziomie konkursu, często zachęcałem doświadczonych twórców do wzięcia w nim udziału. Możliwość sprawdzenia własnych umiejętności, w konfrontacji z najlepszymi, powinna być motywacją dla początkujących rysowników. Dzięki internetowi spopularyzowałem konkurs na świecie.

Wystarczył jednak rok, aby nowi organizatorzy festiwalu wprowadzili własne „usprawnienia”. Zaczęło się od powołania kasty zawodowców. Według słownika języka polskiego, zawodowiec to: „ten, kto pracuje zawodowo w jakiejś dziedzinie”, czyli praca ta przynosi mu pewne dochody. Śmiem twierdzić, że nie ma w naszym kraju twórców, którzy zawodowo zajmują się komiksem. Oczywiście jest kilku rysowników, którzy zarabiają publikując swoje historie. Ale gdyby dzięki tym środkom musieli się utrzymać, dawno zmarliby z głodu. Czy można więc nazwać ich zawodowcami? Organizatorzy festiwalu znaleźli jednak rozwiązanie tego dylematu. Postanowili, że „zawodowcy... (to) twórcy mający za sobą publikacje w albumach lub czasopismach dostępnych w oficjalnym obiegu”. Ponadto, również „debiutanci, zdobywcy pierwszych trzech miejsc... w kolejnych konkursach będą startowali... (jako) zawodowcy”. Proste.

Według takiego sposobu myślenia, autorzy komiksów opublikowanych w katalogu festiwalowym to także zawodowcy. Przecież wydawnictwo jest (jak najbardziej) w oficjalnym obiegu. Co prawda, nigdy nie otrzymali oni żadnego honorarium za publikację, ale już są zawodowcami. U nas wszystko jest możliwe. W kraju, w którym na stoiskach komiksowych w dużych księgarniach publikacje polskich autorów policzyć można na palcach jednej ręki, pojawią się nagle setki zawodowych twórców komiksu. Nigdy nawet o tym nie marzyłem.

Ciekaw jestem kto będzie decydował o przydziale do odpowiedniej kategorii, jeśli autor komiksu zapomni podać, że jest zawodowcem lub amatorem. Przecież żaden z organizatorów nie zna wszystkich publikujących twórców. Co z tego? Na komiksie również się nie znają, a decydują o ważnych sprawach z nim związanych. Może selekcji dokona sprzątaczka? Pani ta już kiedyś odegrała ważną rolę w historii konwentu.

Pieniędzy na nagrody zawsze było mało. Nawet Sobieraj wstydził się podawać w regulaminie ich pełną pulę. Miał przecież świadomość, jak znikome są to środki, w porównaniu z innymi konkursami. W jaki sposób zostaną rozdzielone tegoroczne nagrody? Czy „zawodowcy” dostaną większą kasę, natomiast amatorzy będą musieli zadowolić się dyplomem i... paczką dropsów? A może organizatorom zależy bardziej na początkujących twórcach? Czy „zawodowców” ucieszy jedynie uścisk dłoni prezesa (Conturu)?

Gdzie się podziała otwartość konkursu i równość wszystkich jego uczestników? Rzeczywiście, co roku na wystawie pojawiały się prace autorów z większym doświadczeniem. Była to dla nich jedyna okazja prezentacji nowych komiksów, bowiem wydawcy rzadko po nie sięgali. Historie te były często nagradzane. Wyraźnie podnosiły też poziom konkursu. Ich autorzy, znani i doceniani w środowisku, chętnie odwiedzali łódzką imprezę, ponieważ mieli tu możliwość promocji własnej twórczości. Dzięki nim Łódź zyskała miano: „polskiej stolicy komiksu”, a miasto stało się Mekką dla ludzi zainteresowanych literaturą obrazkową. Rozumiem że obecni organizatorzy festiwalu postanowili zniechęcić „zawodowców” do udziału w konkursie. Przecież co roku odbierali oni nagrody słabszym rysownikom. Bo ile razy można pozwolić takiemu Gawronkiewiczowi na zdobycie Grand Prix? Cóż z tego, że jest on w naszym kraju jednym z najlepszych twórców komiksu. Ba, doceniają go nawet za granicą. Pamiętam gorzkie żale młodego adepta sztuki komiksowej Olgierda Ciszaka, opublikowane ładnych parę lat temu na łamach AQQ. Pisał on, że Przemek Truściński ciągle bierze udział w konkursie i zdobywa nagrody, blokując tym szanse młodych, zdolnych twórców. Minęło trochę czasu, i Ciszak również został na festiwalu doceniony. Publikuje także swoje komiksy, które znacznie różnią się od debiutanckich prac. Przeszedł pewną drogę. Może stracił czas, lecz zyskał umiejętności. Amatorzy powinni rozwijać swój warsztat, a nie myśleć o laurach. Jeśli jednak pewni są własnych możliwości, niech zmierzą się z najlepszymi... Wśród laureatów nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej wielu jest posiadaczy kilku statuetek Oskara. Jednak nikt nie próbuje wyodrębniać dla nich osobnej kategorii. W rozgrywce mają takie same szanse jak debiutanci.

Organizatorom festiwalu również nie przypadła do gustu „nowa świecka tradycja”. Mianowicie: laureat Grand Prix projektuje plakat kolejnej imprezy. A może Mamut nie potrafił się do tego odpowiednio zabrać? Zanim popadłem w niełaskę rozmawiałem o plakacie z Jerzym Ozgą (laureat 2003). Z jego strony nie było żadnego problemu. Zgodził się przygotować projekt na wiosnę (okolice WSKi). Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że plakat opracowuje ktoś inny. Czyżby znany i ceniony grafik zawiódł? Śmiem wątpić. Słyszałem, że Mamut zaczął poszukiwania nowego wykonawcy plakatu dopiero, kiedy termin imprezy wyraźnie już zarysował się w kalendarzu. Szło mu nie sporo, ponieważ autor miał tylko rozrysować jego pomysły. A nikt jakoś nie chciał pracować pod dyktando Mamuta. Czyżby więc Tomek Piorunowski, jego dawny kolega z liceum, uległ wpływom „zwierzaka”? A może jest on ostatnią osobą, na którą prezes Conturu może jeszcze liczyć?

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

września 06, 2019

13 lat prowizorki - Kwestia kasy

5. Kwestia kasy

W pierwszych latach konwenty nie przynosiły ŁDeKowi dochodu. Ba, instytucja na każdą imprezę musiała sama organizować pewne środki. Nie było w tym nic dziwnego zważywszy, że podobne działania innych grup związanych z domem kultury również generowały koszty. Mamy jednak gospodarkę rynkową i na kulturze również należy zarabiać (bo padnie). Obecnie Międzynarodowy Festiwal Komiksu jest źródłem niewielkiego dochodu dla ŁDeKu. Podejrzewam jednak, że największego spośród wszystkich pozostałych imprez organizowanych w tej instytucji.

Zyski z pewnością byłyby większe, gdyby impreza się rozwinęła. Jednak w tej kwestii ŁDeK prowadzi własną strategię. Jej głównymi założeniami są: minimalne wydatki na inwestycje (w tym promocję) oraz ograniczanie kosztów własnych. Nie od dziś wiadomo, że brak inwestycji nie sprzyja zbytnio rozwojowi. Natomiast kiepsko promowana, mało znana impreza nie zainteresuje potencjalnych sponsorów. Koło się więc zamyka. Wynikiem takiej polityki jest fakt, że festiwal od lat kisi się w ŁDeKowym kociołku, z którego wyjścia nie widać.

Organizacja festiwalu pochłania co roku znaczące środki. Kilka tysięcy kosztuje przygotowanie konkursu komiksowego. Sama plastikowa figurka Grand Prix uszczupla budżet o tysiąc złotych! Nic więc dziwnego, że festiwal jest obecnie jedyną imprezą komiksową w Polsce, która w swoim programie ma konkurs rysunkowy. Niebagatelne koszty generuje sam ŁDeK. Są to wydatki związane z przygotowaniem wystaw, zakupem materiałów biurowych, opłatami telefonicznymi, oraz za nadgodziny pracowników innych działów (obsługa techniczna, kinooperatorzy, sprzedaż biletów i ochrona?!), a także za kserowanie (bilety, gazeta festiwalowa, sympozjum itp.). Kolejne koszty to honoraria autorskie dla zaproszonych na festiwal gości, jurorów oceniających prace konkursowe, komisarza wystawy, rzecznika prasowego oraz prelegentów. Jeśli nawet wydatki związane ze sprowadzeniem gwiazdy pokrywają sponsorzy, to zazwyczaj zapewnienie odpowiedniego wyżywienia i noclegu należy do organizatorów. Opracowanie i druk katalogu festiwalowego jest również poważnym wydatkiem. Na szczęście, w ostatnich latach bilansuje się on w trakcie imprezy. Mam nadzieję, że to częściowo moja zasługa. Kosztów jest oczywiście więcej...

Pieniędzy na przygotowanie konwentu nigdy nie było w nadmiarze. Początkowo ich pozyskiwaniem zajmował się sam ŁDeK. Czasami pomagali mu w tym młodzi Conturowcy. Ostatnio najefektywniej w tej dziedzinie działał Mamut. Środki pochodziły z różnych źródeł i miały różną formę. Niekiedy były to fanty w rodzaju: telewizora, radiomagnetofonu lub konsoli do gier, albo tylko zestawy przyborów rysunkowych, bądź komiksów (zależnie od sponsora). Kiedyś festiwal wspomagał nawet Urząd Miasta (dawno to było). W ostatnich latach, znaczącym sponsorem jest wydawnictwo Egmont. Na własny koszt sprowadza atrakcyjnych gości, a także pokaźną sumą zasila festiwalowe konto. Na ubiegłorocznym festiwalu do Egmontu dołączyła z podobną ofertą Mandragora. Nawet AQQ dorzuciło swoje trzy grosze (może trochę więcej). Moim zdaniem, pieniędzy tych wystarczyłoby na przygotowanie niezłej imprezy, pod warunkiem gospodarnego zarządzania środkami. Ale Sobieraj chciał więcej (budżet ŁDeKu się kurczy). I w tym momencie rozpoczęła się kariera Mamuta, jako współorganizatora festiwalu. Jego zadaniem było pozyskiwanie dodatkowych sponsorów imprezy. Pracował w reklamie i miał zawodowe kontakty z bogatymi firmami. Bez większych kłopotów mógł więc zdobyć atrakcyjne przedmioty na nagrody (konsole, telefony komórkowe). Problem pojawił się, kiedy do gry zaczęła napływać kasa...

Charakterystyczną cechą konta bankowego ŁDeKu jest to, że jeśli znajdą się na nim pieniądze, żadna siła ich stamtąd nie ruszy. Wyjątek stanowią środki zaplanowane w kosztorysie imprezy. Lecz nie można umieścić w nim wydatków, jeśli nie wiadomo, czy uda się załatwić dodatkowe pieniądze (paragraf 22). Kosztorys przygotowany jest kilka tygodni przed imprezą, w oparciu o stałe, pewne przychody: ubiegłoroczne wpływy, oraz deklaracje rzetelnych sponsorów. Na tym etapie, festiwal musi zostać ostatecznie zbilansowany. Po zatwierdzeniu kosztorysu przez księgowość i dyrekcję, żadna siła nie jest w stanie go zmienić. Innymi słowy: obojętnie ile pieniędzy uzyska się z dodatkowych źródeł, wydać będzie można tylko te, które zostały uwzględnione w dokumencie. Problem ten przez lata spędzał sen z powiek kilku pokoleń organizatorów. Aż wreszcie pazerność ŁDeKu została ukarana. W tym właśnie celu powstało pierwsze Stowarzyszenie Twórcze Contur.

Nie będę jednak cofał się tak daleko w czasie. Przypomnę natomiast kłopoty domu kultury z Conturem Mamuta w trakcie przygotowań do festiwalu 2003 roku. Największy sponsor imprezy - Instytut Brytyjski przeznaczył na jej przygotowanie coś koło 20 tysięcy złotych. Oczywiście pieniądze zostały przekazane na konto stowarzyszenia. Trzeba było widzieć Sobieraja, jak wił się niczym piskorz próbując dogadać się z Mamutem, i uszczknąć coś z tej kasy. „Zwierzak” zaś oszczędnie sypał groszem (znany jest z tego). W rezultacie, ŁDeKowi udało się skorzystać jedynie z połowy pieniędzy festiwalowych. Pozostałe środki (wedle zapewnień Mamuta) miały być przeznaczone na promocję, w tym opracowanie specjalnej publikacji o historii i dokonaniach łódzkich imprez komiksowych. Ale wtedy, konto stowarzyszenia było już puste. Dzięki sprytnym zabiegom, Mamut wyrósł na dyrektora festiwalu, z którym każdy musi się liczyć. Wilk jest syty, ale czy owca cała?

Międzynarodowy Festiwal Komiksu wiele zawdzięcza Mamutowi. Pozyskał on dla imprezy hojnych sponsorów i powinien zostać nagrodzony w odpowiedni sposób (nagroda Humoris Causa, procent od załatwionej kasy). Ale czy w ramach honorarium można pozwolić na kierowanie festiwalem człowiekowi, który nie ma żadnego doświadczenia w przygotowaniu takiej imprezy? Mamut znany jest w Łodzi dzięki aferze z Paradą Wolności, którą niegdyś organizował. Walczył o nią nawet z samym prezydentem miasta, załatwiając sobie doskonałą reklamę. Ale czy naprawdę zależało mu na realizacji tej imprezy? Cofnijmy się w czasie. Przez kilka lat Parada Wolności była świetnym widowiskiem, atrakcją turystyczną i wspaniałą promocją dla miasta. Nie przynosiła ona jednak organizatorom spodziewanych dochodów. Postanowili więc, jesienią 2002 roku, podłączyć się do nowej inicjatywy: Festiwalu Czterech Kultur. Początkowo współpraca między organizatorami układała się dobrze, ale w rezultacie nic z tego mariażu nie wyszło. Wieść gminna niesie, że Mamut sporo „umoczył” (nie tylko) własnych środków w tym zamierzeniu. Impreza śniła mu się nocą długo jeszcze po jej zakończeniu. Czy więc zależało mu na ponownym wikłaniu się w kłopoty? Taki głupi to on nie jest. Przed kamerami mediów lokalnych zagrał rolę organizatora, który nie może wygrać z siłą wyższą. Następnie odkurzył Contur i zabrał się za Festiwal Komiksu.

Czy nie ma sposobu na tego osobnika? Na szczęście jest to „kolos na glinianych nogach”. Wystarczy przyjąć odpowiedni tryb postępowania z Mamutem, a niewykluczone, że wreszcie ujrzymy (mam nadzieję) ludzkie oblicze Conturu. Ubiegłoroczny sponsor festiwalu, częściowo skorzystał z tej metody. Piszę częściowo, ponieważ i tak Mamutowi udało się „zagospodarować” połowę otrzymanej kasy. Ale przynajmniej mecenas był usatysfakcjonowany. ŁDeK niestety mniej. Winę za wszystko ponosi sam poszkodowany. Ofertę pomocy ze strony Conturu, Sobieraj potraktował jak dopust boży, nie zaś działania biznesowe. Uwidacznia to w pełni niedojrzałość kierownika, jako organizatora imprez dużego kalibru. Na pewno brakuje mu kompetencji. Boi się również odpowiedzialności. Przecież do przygotowania giełdy kaktusów, czy nawet Festiwalu Ludzi z Pasją nie są od niego wymagane takie umiejętności. Sobieraj preferuje mniejsze akcje. Natomiast instytucji obojętne jest, czy spotkania gromadzą kilkanaście, czy kilka tysięcy uczestników. W zestawieniach liczy się ich liczba, nie jakość. Duże imprezy stwarzają zbyt wiele kłopotów. Przez wiele lat Łódzki Dom Kultury gościł w swych murach festiwal kina niezależnego: Człowiek w Zagrożeniu. Dziś nie ma po nim śladu. Czy taki sam los spotka Festiwal Komiksu?

Może uda się jeszcze coś zmienić. Oto panaceum na „deszcz złota” dla festiwalu. Przedstawiciel ŁDeKu powinien sporządzić szczegółową umowę z podmiotem, który będzie zajmował się pozyskiwaniem środków na imprezę. Do dobrego tonu należy, aby w dokumencie zawarte były konkretne cele, na jakie zostaną spożytkowane otrzymane dobra, oraz wynagrodzenie dla poszukiwacza „złotego runa”. Żyjemy w gospodarce rynkowej, więc każdemu powinno się opłacać. Ważne aby dokument zawierał jak najwięcej szczegółów typu: kto, kiedy, ile, za ile, co i za co. Wierzyć się nie chce, ale nigdy podobna umowa z przedstawicielem Conturu nie została spisana. Sobieraj jest czasami naiwny jak dziecko. Powinniśmy być wdzięczni Mamutowi, że „odpalił działkę” dla domu kultury. Nie musiał... Wszyscy organizatorzy powinni popracować wspólnie nad budżetem imprezy. Muszą oni zadbać również o to, aby dokument zawierał możliwość bardziej elastycznego dysponowania środkami, w przypadku kiedy na konto ŁDeKu wpłyną większe pieniądze od przewidywanych. Tak, na konto ŁDeKu. Bowiem uważam, że lepiej powierzyć kasę poważnej instytucji, niż sztucznemu tworowi, jakim jest stowarzyszenie Contur.

Gdyby warunki współpracy były określone pisemnie, po zakończeniu imprezy można byłoby rozliczyć podmioty umowy z podjętych zobowiązań. Nie opłacałoby się wtedy kombinować. Każde nieczyste zagranie likwidowałoby nierzetelnego współpracownika. Z przyjęcia takiego trybu postępowania wszyscy powinni być zadowoleni. Dom kultury miałby pieniądze na wydatki i nie musiałby żebrać o każdy „ochłap ze stołu” stowarzyszenia. Sponsor byłby zadowolony z własnej promocji. Nawet Mamut, gdyby otrzymał godziwy „kawałek tortu” zapomniałby o Conturze. Brzmi to tak pięknie, że wydaje się nierealne. Ale wystarczy tylko spróbować. Być może okaże się, że „wilk jest syty i owca cała”. Pozostaje kwestia, kto miałby w sposób fachowy sporządzić dla ŁDeKu umowę. Pracownicy biura festiwalowego tego nie zrobią. Ale przecież, panie z księgowości podobno się nudzą. A może instytucja ma własnego prawnika? Wątpię.

Jednak same pieniądze nie rozwiązują problemu. Ważniejsze jest, aby były one efektywnie wykorzystane. Niestety, obecni organizatorzy festiwalu nie potrafią tego robić. Jeśli będą mieli więcej kasy, to ją roztrwonią. Pewnego razu Sobieraj wygospodarował w budżecie imprezy trochę pieniędzy. Była wtedy jakaś okazja (zawsze się znajdzie). Chyba dziesięciolecie konwentu, czy jakoś tak. Środków tych bynajmniej nie przeznaczył na publikację okolicznościową, świadczącą o dokonaniach organizatorów. Pieniądze wydał na bankiet dla VIPów (w starym stylu). Na zrooowie.

Według rzecznika prasowego imprezy, w tym roku festiwalowi również stuknęła okrągła (15) rocznica. I nikogo nie obchodzi fakt, że pod festiwalowym szyldem miłośnicy literatury obrazkowej spotkają się dopiero szósty raz. A komiksowe imprezy organizowane są od czternastu lat. Najważniejsza jest okazja, więc bez bankietu chyba się nie obędzie.

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 30, 2019

13 lat prowizorki - Z czego składa się Contur?

4. Z czego składa się Contur?

Pytanie na pierwszy rzut oka wydaje się głupie. Jednak tylko pozornie. Pamiętam początek lat 90. ubiegłego wieku (fajnie brzmi) i grupę młodych rysowników komiksowych, uczniów łódzkiego liceum plastycznego. Byli to: Piotr Kabulak, Tomek Tomaszewski, Witek Domański, Tomek Piorunowski, Przemek Truściński, Robert Waga, Piotr Kania, Marek Skotarski, Piotr Zdrzynicki i Adam Radoń. Twórcy z wielkim potencjałem i pasją do komiksu. Wszyscy rysowali historyjki obrazkowe i nawzajem się inspirowali. Tworzyli grupę, którą nazwali Contur. To oni zarazili ŁDeK chorobą komiksową.

Wszelako dzisiejszy Contur, czyli Stowarzyszenie Twórcze Contur (albo jakoś tak), podobny jest do tamtej grupy, jak dzień do nocy. Niby powtarzają się niektóre nazwiska i na spotkaniach (pewnie ze dwa się odbyły) czasami słychać echa dawnych haseł. Lecz gdzieś ulotnił się dawny entuzjazm i cele są nieco inne. Obecnie młodzi twórcy spoważnieli, wydorośleli. Bardziej interesują się problemami życia codziennego niż młodzieńczymi marzeniami. Wielu „starych” Conturowców nie zajmuje się już komiksem, nie wygrzewa również stołków w stowarzyszeniu. Ale na ich miejsce przyszli nowi, młodsi. Nowa generacja, która ulepiona jest z innej gliny (może lepszej?).

Motorem ostatniej reaktywacji Conturu był Mamut. Stało się to chyba jakieś trzy lata temu. Zastanawiałem się wtedy, po co to robi? Co może zdziałać kierując zbieraniną tak różnych indywidualności? Wypalonych weteranów oraz młodych z pomysłami, ale bez odrobiny doświadczenia. Ludzi którzy interesowali się komiksem, lecz nie mieli ochoty bawić się w organizatorów. Domyślałem się, jaki to przewrotny plan powstał w mamucim rozumku. Potrzebne mu były „martwe dusze” aby mógł zarejestrować stowarzyszenie. Przy pomocy łapanki udało się Mamutowi zgromadzić wystarczającą liczbę członków i „słowo ciałem się stało”. Mnie również prezes zaproponował udział w stowarzyszeniu. Lecz nie wyraziłem zainteresowania. Dzięki temu zostałem wyproszony ze spotkania organizatorów festiwalu, które podobno nie było tajne. Później, w trakcie imprezy, oczywiście pomagałem. W tym względzie, nigdy nie można było liczyć na pełnoprawnych członków Conturu.

Pierwszego stowarzyszenia nie założył jednak Mamut. W grupie było wtedy jeszcze wielu dawnych Conturowców, którzy dobrze znali tego „zwierzaka”. Na początku lat 90. ogromnym autorytetem młodych twórców cieszył się Jakub Wiejacki, znany łódzki grafik oraz wykładowca PWSP. On właśnie zarejestrował Contur, jako stowarzyszenie twórcze. Sobieraj nazywał Wiejackiego „człowiekiem z fajką”. Określenie to najlepiej świadczy o stosunkach panujących między tymi dwoma organizatorami konwentu. Urzędnika domu kultury doprowadzał do wściekłości brak porozumienia z liderem Conturu. Kierownik miał trudności z uzyskaniem jakichkolwiek środków z konta stowarzyszenia. I do dzisiaj niczego się nie nauczył...

Zawsze zastanawiałem się, dlaczego ludzie Conturu nie chcą występować indywidualnie jako organizatorzy. Dlaczego nie firmują własnym nazwiskiem swojej pracy? Przecież zazwyczaj tylko kilka osób działa aktywnie przy realizacji konwentu. Pozostali zjawiają się dopiero... na imprezie. Od lat domagałem się, aby działania poszczególnych osób były jawne. Żeby każdy punkt programu miał własnego, odpowiedzialnego opiekuna. Niestety, nie udało się tego osiągnąć nawet kiedy na „placu boju” pozostało tylko dwóch Conturowców. Co prawda, ja zazwyczaj występuję jako Komiks Forum. Ale jestem twórcą i jedynym wydawcą tej antologii. Wolę promować publikacje niż nazwisko, które nie musi być znane. Natomiast Mamut wszelkie działania kreuje zawsze pod szyldem Conturu. Obojętnie czy występuje sam, lub towarzyszą mu przy pracy jakieś „martwe dusze”. Nigdy nie widziałem (nawet na festiwalu) więcej niż trzech członków stowarzyszenia razem. Może mają oni tajne spotkania? Wątpię też, aby kiedykolwiek zeszła się w jednym miejscu przynajmniej połowa „działaczy” tej organizacji. Kilkanaście osób, to minimum wymagane przy rejestracji. Nie sądzę, aby Contur miał ich więcej. Czy więc stowarzyszenie istnieje w innej formie niż tylko na papierze? A może powstało jedynie po to, aby ukryć odpowiedzialność za błędy Mamuta?

Wiedziałem od początku, że Contur będzie papierowym tworem. Nie tak dawno skarbnik organizacji żalił się, że do kasy nigdy nie wpłynął nawet grosz ze składek członkowskich. Ale któż miałby płacić? Przecież nie „martwe dusze”. Stowarzyszenie nie powstało po to, by drenować kieszenie jego członków, lecz aby pozyskiwać fundusze i gospodarować nimi w „odpowiedni sposób”. Cele statutowe traktowane są przez szefa Conturu jedynie jako ozdobnik wymagany prawem. Oczywiście stowarzyszenie musi wykonywać pewne posunięcia, zawsze odpowiednio rozreklamowane. Jednak to tylko pozory działalności, których zadaniem jest ukrycie prawdziwego powodu istnienia organizacji. Idealnym przykładem takich akcji, jest pomoc przy organizacji międzynarodowej imprezy.

Dlaczego Contur nigdy nie wspierał przygotowań do Warszawskich Spotkań Komiksowych lub krakowskiego festiwalu? Przecież w statucie jest na pewno zapisane coś o promocji polskiego komiksu (lub równie ładnie). Jestem pewien, że warszawiacy na taką pomoc nigdy by się nie zgodzili. Natomiast imprezy krakowskie, rozpłynęły się w miejskim smogu. Pozostaje biedna Łódź, w której oprócz mnie nie ma już nikogo, kto zechciałby zdemaskować symulowane akcje Conturu, a raczej „zwierzaka”, który od początku niepodzielnie rządzi stowarzyszeniem. Dlatego napiszę o tym jeszcze...

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 28, 2019

Rower z kawą ważniejszy od komiksowej ekspozycji :(

Na festiwal do Łodzi przyjeżdżają co roku olbrzymie rzesze fanów komiksu. Za każdym razem event gości również sporą liczbę twórców sztuk wizualnych. Śmiem twierdzić, że największą w kraju. Przynajmniej, jeśli chodzi o komiksy. Pewnie jestem chory umysłowo ponieważ kiedyś ubzdurałem sobie, że impreza dla fanów literatury obrazkowej powinna zewsząd epatować obrazami.

Naturalną ozdobą każdego eventu są wystawy. Ale one, od czasów Atlas Areny, „wyemigrowały” gdzieś w miasto. Poza obszar imprezy. W myśl zasady: niech całe miasto „żyje” komiksem (jak w Angouleme). Może to i dobrze. Na „placu boju” pozostały jedynie skromne ekspozycje okolicznościowe, które zazwyczaj ogląda niewielu. A także prezentacja laureatów konkursu dziecięcego, która moim zdaniem nie powinna być „atrakcją” festiwalu. Bowiem utwierdza w społeczeństwie przekonanie, że komiks, to rozrywka wyłącznie dla dzieci.

Na pierwszych konwentach bardzo dobrą tradycją było organizowanie w trakcie imprezy comics session. Czyli wspólnego rysowania na dużych planszach, w specjalnie wydzielonej przestrzeni. Każdy uczestnik spotkania mógł tam pochwalić się własnymi zdolnościami rysunkowymi. Amatorzy stawali obok „mistrzów”, a publiczność podziwiała efekty ich pracy. Dzięki odpowiedniej organizacji całego przedsięwzięcia poziom rysunków był naprawdę niezły. Choć zdarzały się przypadki komiksowej grafomanii :) Comics session było niewątpliwie unikalną atrakcją łódzkich imprez.

Jednak pod rządami Mamuta akcja ta uległa dziwnemu wynaturzeniu. Odtąd amatorzy mazali swoje bohomazy publicznie na sztalugach, pod dyktando jakiegoś dyletanta (pracownika eŁDeKu), który nie znał się na rysunku wcale. A na komiksie, tym bardziej. Przecież był tylko odpustowym wodzirejem :) Całość prezentowała tak żenujący poziom, że na kolejnych imprezach zrezygnowano z tej „atrakcji”. W tym samym okresie „mistrzowie” demonstrowali swój kunszt rysunkowy wieczorami, na pijacko-densowym afterparty. Zabawa nazywała się: „wybory rysunkowej miss festiwalu”. Czy jakoś tak. Nigdy tam nie byłem, więc nie mogę oceniać tej akcji. Jednak myślę, że pod wpływem promili atmosfera była naprawdę świeeetna :)

Ostatnie comic session w „starym stylu” przygotowałem ja. Było to przy okazji pożegnania starego dworca kolejowego Łódź Fabryczna, który miał wkrótce zostać zburzony. Podczas festiwalu, w przestrzeni targowej znajdującej się w budynku Textilimpexu, na dużych planszach rysowali: Rosiński, Tomaszewski i wielu innych znanych twórców, których poprosiłem osobiście. Niewątpliwie, na oczach zgromadzonej publiczności powstała rzecz unikalna. Może ją kiedyś udostępnię szerszej społeczności :) Oczywiście, każda festiwalowa akcja musi być w odpowiedni sposób przygotowana. Zawsze uważałem, że powinna mieć ona również swojego opiekuna. Odpowiedzialnego za całą realizację. Jednak, kiedy go zabraknie, z atrakcji „nici” :(

Od lat, wizualna strona przestrzeni handlowej Międzynarodowego Festiwalu Komiksu niczym nie różni się od podrzędnych targów książki. Wszędzie takie same boksy zbudowane ze ścianek octanorm. Takie same lady, oraz podobni sprzedawcy. Tylko zawartość półek jest różna, bardziej komiksowa :) Nikt by nie przypuszczał, że impreza gromadzi w tym miejscu awangardę grafików naszego pięknego kraju. Uważam bowiem, że aby dobrze rysować komiksy należy mieć naprawdę wysokie umiejętności ilustratorskie. W całej historii festiwalu, chyba tylko raz powstała specjalna aranżacja komiksowa. Było to stoisko Gildii promujące album „Kot Rabina”. Nawet Egmont, potentat w branży komiksowej, przez większość lat miał ekspozycję w stylu „tania książka”. Dopiero ostatnio to się zmieniło. Częściowo za moją sprawą :) Napiszę o tym jeszcze...

Jako organizator strefy targowej, oraz miłośnik wszelkich sztuk wizualnych :) starałem się odmienić obraz imprezy w oczach festiwalowych gości. Tak, aby event zapierał im dech w piersiach również od wizualnej strony :) Kiedyś zaproponowałem pozostałym organizatorom prosty konkurs na najładniejsze stoisko festiwalu. Ale pomysł upadł, jak większość moich propozycji. To rozległy temat, więc napiszę o tym jeszcze...

Skoro więc nie mogłem realizować moich wizji „globalnie”, postanowiłem stworzyć atrakcyjną ekspozycję we własnym zakresie :) Przez lata doświadczenia nauczyłem się, że komiksy umieszczone w pudełkach sprzedają się słabo. A poza tym, niszczą się, ciągle przeglądane przez klientów. Natomiast, na powierzchni stolika jest za mało miejsca na moją bogatą kolekcję :) Dlatego skonstruowałem specjalne stojaki, na których komiksy ustawione są pionowo. Owe standy zajmują bardzo mało miejsca. Mają niewielką głębokość (tylko 30cm). Natomiast moja kolekcja prezentuje się na nich bardzo okazale. Dzięki temu, wzbudza duże zainteresowanie oglądających. Kilka standów umieszczonych obok siebie (każdy ma szerokość 70cm) tworzy niesamowitą „ścianę komiksów”, której nie oprze się żaden miłośnik literatury obrazkowej :) Całość uzupełniają plakaty komiksowe, powieszone na specjalnej listwie nad standami. Ekspozycja jest bez wątpienia atrakcją każdej imprezy. Wielu festiwalowych gości robi sobie na jej tle pamiątkowe selfie. A na warszawskim Comic Conie, zawodowy fotograf na tle mojej komiksowej ściany robił zdjęcia cospleyerom. Taka prezentacja kolekcji komiksów jest ekspozycją unikalną, której wielu innych wystawców mi zazdrości. Znajdują się na niej wyłącznie publikacje oryginalne, amerykańskie. Obecnie dość rzadkie (szczególnie w naszym kraju). „Najmłodszy” komiks na wystawie ma prawie 20lat. Ponadto, cała konstrukcja jest bardzo lekka, ponieważ wykonałem ją z tektury. Toteż, w razie potrzeby, nawet dziecko może bez trudu ją przesunąć. Dlatego, komiksowe stojaki najlepiej „czują się” przy ścianie :)

Projektując swoje stoisko starałem się aby zajmowało w przestrzeni targowej jak najmniejszą powierzchnię, ponieważ wiem jaka ona jest cenna :) Jednocześnie postanowiłem wykorzystać miejsce, które nie pomieści tradycyjnej zabudowy targowej, ani nawet zwykłego stolika dla kolekcjonera. Nie chciałem zajmować przestrzeni innym wystawcom. Moje standy mogłem ustawić gdzieś przy ścianie, w korytarzu, a nawet przejściu. Nie blokowały bowiem ruchu. Dotychczas kolorowe stojaki „pojawiły się” na festiwalu komiksu w Łodzi, warszawskim Comic Conie, oraz na imprezie „Niech żyje komiks” zorganizowanej w Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Wszędzie budziły zachwyt i zainteresowanie :)

Tak mogłoby wyglądać moje stoisko na tegorocznym festiwalu

Komiksowe standy są estetyczne i bardzo kolorowe. Bezpieczne dla eventowych gości. Łatwo je przemieścić ponieważ są lekkie. A także ekologiczne i nietoksyczne :) Moja „ściana komiksów” ozdobi chętnie każdą imprezę komiksową, grową lub fantastyczną. Oczekuje tylko zaproszenia :)

Wrócę teraz do ostatniej wizyty w biurze organizatorów festiwalu, w budynku EC1. To było dziwne spotkanie. Ale wreszcie dowiedziałem się, że przestałem być potrzebny jako organizator festiwalu komiksu. Witek zrobił swoje. Witek może odejść :(

Zaczęło się spokojnie. Chwilę rozmawiałem z Piotrem o problemach organizacyjnych nadchodzącej imprezy. Piotr zajmuje się układaniem programu festiwalu. Robi to sposobem jemu wygodnym. Mianowicie, poszczególne prelekcje, bądź spotkania autorskie, ustala godzinowo w kolejnych salach. Później, zazwyczaj tydzień przed imprezą :(, program pojawia się na stronie festiwalowej (?!), oraz w broszurze dostępnej dla odwiedzających event. Metoda Piotra Jest logiczna. Jednak niezbyt ergonomiczna. Teraz, kiedy uczestnik imprezy zechce dowiedzieć się, co na niego czeka o konkretnej godzinie, musi przewertować cały program (kilka stron), sala po sali. Wygodniejszy byłby zapewne wykaz w układzie godzinowym. Wtedy gość festiwalu mógłby łatwo wybrać jedną z tych atrakcji, które odbywają się w różnych salach jednocześnie, o tej samej porze. Ale chyba byłoby to zbyt proste :(

Wiem, że przed festiwalem Piotr jest bardzo zajętym człowiekiem. I nie ma czasu na jakiekolwiek fanaberie. Zaproponowałem więc, że sam przerobię jego „program salami” :) na wersję godzinową. A następnie, szybko odeślę mu poprawiony tekst, aby mógł go umieścić w broszurce festiwalowej. Już kiedyś tak zrobiłem. A nawet ulokowałem w Internecie, na swojej stronie, godzinową wersję programu. Żeby pokazać wszystkim, że takie rozwiązanie jest lepsze od dotychczas stosowanego. Jednak organizatorzy nie skorzystali z mojej pomocy. Zazwyczaj „olewali” moje działania. Tak było i tym razem. Piotr powiedział: że nikt dotąd (oprócz Witka :) nie zgłaszał uwag do programu w wersji „salami”, więc nic nie będzie zmieniać.

Oczywiście, to szczegół. Ale właśnie takie, z pozoru nic nie znaczące, drobne elementy, kreują wizerunek każdej imprezy w oczach gości. Jeśli organizatorzy nie dbają o detale, to znaczy, że na evencie nie zależy im wcale. „Odwalają” tylko swoją „brudną robotę”. Chałturzą, aby jedynie wykazać się w statystykach :(

Tymczasem do biura przyszedł sam Mamut. Przez chwilę rozmawialiśmy o filmie, który nakręciłem podczas pierwszego łódzkiego Konwentu Twórców Komiksu w październiku 1991roku. Ale to historia na osobny wpis. W końcu, poruszyłem temat mojego festiwalowego stoiska, które przygotowuję od lat. Od początku łódzkich imprez komiksowych. Wszak jestem organizatorem pierwszej komiksowej giełdy :) Piotr skierował mnie do Mariusza, który zajmuje się organizacją strefy targowej festiwalu. I tu zaczęły się „schody” :(

Nie rezerwowałem wcześniej stolika na giełdzie kolekcjonerskiej ponieważ nie był mi potrzebny. Ale miesiąc wcześniej, zanim jeszcze którykolwiek z organizatorów zabrał się do pracy nad festiwalem, rozmawiałem z Mamutem. Tradycyjnie zaoferowałem mu swoją pomoc przy organizacji imprezy. Powiedział mi: „żebym zgłosił się w lipcu, kiedy jego współpracownicy wrócą z urlopów i żebym trzymał rękę na pulsie”. Niestety, rozmowy z Mamutem charakteryzują się tym, że zwierzak pamięta o nich przez kolejne pięć minut :( W podobnej sytuacji znalazł się „Biskup”, który jest drugim największym wystawcą festiwalowym (zaraz po Egmoncie). On też negocjował wcześniej warunki swojego stoiska z Mamutem i o nim również zwierzak zapomniał. Jestem ciekaw, czy tak samo dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gry traktuje sponsorów?.. Napiszę o tym jeszcze... Na szczęście, o Biskupie oraz innych znanych mi wystawcach pamiętałem ja. Osobiście poinformowałem ich, o kończących się wolnych miejscach w strefie targowej. Mimo, że nie należało to już do moich obowiązków. Przecież nie byłem już organizatorem. Na pewno, napiszę o tym jeszcze :)

Stolika nie rezerwowałem, ale w kiermaszu festiwalowym uczestniczyłem co roku od początku istnienia łódzkiej imprezy. Wiedzą o tym wszyscy organizatorzy eventu. Począwszy od dyrektora Mamuta, a na Mariuszu Dziamradze, w tym roku odpowiedzialnym za strefę targową, skończywszy. Co prawda, ten ostatni jest na etacie w EC1 dopiero drugi rok. Ale już wcześniej, chyba będzie z dziesięć lat, pętał się przy festiwalu organizując „turnieje” konsolowe. Miał więc świadomość, że nie jestem zwykłym „człowiekiem z ulicy”, tylko organizatorem festiwalu z długoletnim stażem. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy Mariusz oświadczył mi, że nie ma już miejsc na giełdzie kolekcjonerskiej.

Oczywiście, wyprowadziłem go z błędu. Powiedziałem, że nie chcę blokować cennych stolików innym kolekcjonerom. Kolekcjonerom?! To temat na osobny artykuł. Poprosiłem Mariusza o odrobinę przestrzeni dla moich standów. Trochę miejsca na podłodze, przy ścianie, którego nie zajmie nikt inny. Bowiem żaden stolik kolekcjonerski nie zmieści się na powierzchni o głębokości 30cm. Spojrzałem na plan stoisk i znalazłem wolną przestrzeń idealną dla mnie. Stosunkowo blisko giełdy kolekcjonerskiej i wejścia na główną halę. Ale okazało się, że Mariusz zaplanował tam ustawienie roweru z kawą?! Sic!

Wyobrażacie sobie. Rower, plus zbiornik z kawą na tle dużej białej ściany. Nie wiem jak wąski jest ten rower, ale z pewnością, dużo szerszy niż moje stojaki komiksowe. Na pewno będzie blokował wejście na halę. Nie mówiąc już o zapachu, który będzie roztaczał. A jeśli jeszcze staną przy nim klienci? Przejście będzie znacznie ograniczone. Rok temu, na festiwalu widziałem taki rower. Stał sobie na świeżym powietrzu, przed halą Atlas Areny. Ale widocznie awansował :) Niewykluczone też, że rower jest „znajomym królika” :( W ostatnich latach, nasiliła się tendencja obsadzania intratnych lokacji kumplami Mamuta. Przykład idzie z góry :( Pewnie napiszę o tym jeszcze... No cóż. Dożyłem czasów, w których na imprezie komiksowej rower z kawą jest ważniejszy od komiksów. Chyba czas umierać :(

Ta sytuacja przypomniała mi, moje wieloletnie monitowanie zwierzaka, żeby zakazał w trakcie festiwalu sprzedaży tłustych przekąsek, w hali Atlas Areny. Goście imprezy chętnie pałaszowali chrupki, czy inne nachosy, dostępne w punktach gastronomicznych, umieszczonych obok stoisk komiksowych (?!). A następnie tłustymi paluchami przeglądali wydawnictwa. Efekt takich poczynań widoczny był niestety, dopiero po pewnym czasie. Chciałbym zobaczyć minę autografożercy, który zechce pochwalić się znajomym oryginalnym rysunkiem Rosińskiego. Zdobytym z wielkim trudem na festiwalu. Otwiera album... a tu półprzezroczysta plama :( Pamiętam też jedną z odpowiedzi Mamuta. Zaproponował: że Contur kupi serwetki, które będzie wręczać wszystkim klientom punktów gastronomicznych. Ciekawe, jaki genialny sposób ma dyrektor festiwalu na rozlaną kawę? Może gąbkę? Na rachunek EC1 :)

Ale wróćmy do planu strefy targowej tegorocznego festiwalu w hali Expo. Mariusz powiedział mi: że powierzchnie nie opisane na mapce są jeszcze wolne. Wybrałem najbliższą, która okazała się jednak zajęta. Kolejna „wolna” przestrzeń również taką nie była. W tym momencie dotarło do mnie, że gdybym wskazał dowolny pusty punkt na planie, też byłby zajęty przez jakąś ważną firmę lub kolejnego „znajomego królika”. Trochę się zdenerwowałem i chyba podniosłem nieco głos. Wtedy Mariusz wpadł w histerię. Zaczął piszczeć: „żebym na niego nie krzyczał”. Że od dwóch lat jest etatowym pracownikiem EC1 i nie jestem jego szefem, żebym miał prawo się na niego wydzierać. Widocznie Mamut często go opieprza :) To się chyba nazywa mobbing?

Zrozumiałem, że argument posiadania etatu od dwóch lat, miał dodać Mariuszowi prestiżu. Przypomniałem mu wtedy, iż ja organizuję te imprezy od ponad ćwierć wieku. I gdyby nie moja wieloletnia praca, koleś nie miałby swojego ukochanego etatu. A nawet sam Mamut pewnie by występował w innym „cyrku” :) I choćby z tego powodu „zdobywca etatu” nie powinien mnie traktować jak upierdliwego petenta. Ale raczej jak kogoś, komu cała łódzka impreza wiele zawdzięcza. Z odrobiną szacunku. Nie mówiąc już, o życzliwości :( Odpowiedź była równie histeryczna, co głupia: „teraz wszyscy są organizatorami”. Dalsze moje wyjaśnienia Mariusz starał się zagłuszyć krzykiem. Wtedy spokojnie, tylko przez moment, pokazałem urzędasowi jak wygląda prawdziwy krzyk. Piski Mariusza nie mogły się z nim równać :) To wystarczyło. Niestety, nie było to zbyt mądre posunięcie z mojej strony. Ale nie lubię, jeśli ktoś mnie traktuje jak idiotę :( Wkrótce „przytruchtał” sam Mamut, który doskonale słyszał naszą „rozmowę” z sąsiedniego pokoju. Powiedział mi: „żebym przeprosił jego podwładnego, dlatego że krzyczę na niego w miejscu pracy”. Tak. Jakoś umkło :) dyrektorowi, że ów podwładny był powodem całego zamieszania.

Prawdopodobnie, powodem takiej reakcji Mariusza było „zmęczenie materiału” ludzkiego. Zauważyłem, że Mamut często narzuca swoim współpracownikom taką ilość obowiązków, z którymi nie mogą sobie poradzić. Nierzadko zmienia zdanie w kwestiach zasadniczych. Pod wpływem nieznanego impulsu. Wielokrotnie miałem okazję sam się o tym przekonać :( Na przykład: podczas ostatniego festiwalu zwierzak poprosił mnie (nie mógł mi kazać, bo nie byłem jego podwładnym :), żebym na planie strefy targowej dalej przeniósł stoisko stałego wystawcy, zinu „Mydło”. A na jego miejsce wstawił firmę handlującą kubkami i koszulkami (sprawdziłem to w Internecie)?! Oczywiście Mydło zaprotestowało :) i musiałem całą sprawę odkręcić. W pierwszy dzień festiwalu :( Niestety, fryzy z nazwą i numerem stoiska były już przygotowane wcześniej, przez firmę od zabudowy targowej. I nie miała ona możliwości tego zmienić. Ponieważ jej pracownicy musieliby rozebrać dwa stoiska. W czasie trwania imprezy (?!) Pozostały więc metody „partyzanckie” :) Czyli prowizorka. Bo taki charakter mają rokrocznie przygotowania do kolejnego festiwalu. Oczywiście sprawca całego bałaganu niczym się nie przejmował. Wydawał tylko rozkazy i wymagał ich realizacji. Bez względu na koszty :( Ostatnio również, stres związany z pracą przy festiwalu i odpowiedzialnością za jej efekty kumulował się w Mariuszu. Lecz kiedyś, w jakiś sposób musiał się rozładować. Miałem pecha, że akurat trafiłem na ten moment :(

Mariusz próbował mnie zakrzyczeć, ale się nie rozpłakał. Natomiast Iwona, która przez trzy lata pomagała przy imprezie, często tak reagowała na kontakt z „grubą skórą” dyrektora festiwalu. Iwona miała, z całej ekipy organizatorów, największe doświadczenie w przygotowywaniu różnych eventów. Wiem na pewno, że w hali Expo organizowała targi fotograficzne, o których budżecie zwierzak może tylko pomarzyć. Ponieważ nikt rozsądny nie powierzy mu takich pieniędzy :) Bez wątpienia, festiwalowi była potrzebna osoba z doświadczeniem Iwony. Jednak kobieta zrezygnowała z pracy. Po prostu, miała dość kontaktu z Mamutem :( Olbrzymiego stresu i nerwów z tym związanych. Tak więc, zwierzak ma już na sumieniu Iwonę. Czy będzie miał również Witka? Kto następny opuści ten „okręt”, dowodzony przez durnego „kapitana”?

Oczywiście, Mariusza przeprosiłem od razu. Za to, że miałem czelność podnieść głos na etatowego pracownika EC1 (od dwóch lat :)

Na zakończenie spotkania Mamut powiedział, że poinformuje mnie o moim miejscu w strefie targowej, kiedy tylko firma od zabudowy (?!) ukończy plan stoisk. Ciekawe, czy tym razem dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gry dotrzyma słowa?

Pewnie napiszę o tym jeszcze :(

sierpnia 24, 2019

13 lat prowizorki - Jaśnie Pan Urzędnik

3. Jaśnie Pan Urzędnik

Kiedyś myślałem, że w domu kultury tworzy się dobra niematerialne. Artyści kreując swoją sztukę sprawiają, że życie staje się piękniejsze. Pozytywna energia krąży w murach instytucji, a jej pracownicy pełnią służebną rolę wobec twórców. Byłem wtedy młody i głupi.

Szybko przekonałem się, że prawdziwa rzeczywistość jest inna. Wystarczyło zobaczyć przygotowania do pierwszego konwentu. Młodych rysowników, którzy mogli wreszcie zrealizować swoje marzenia. Stworzyć imprezę. Pokazać całemu światu własną twórczość. Widziałem jak gasł entuzjazm w oczach Conturowców borykających się z przygotowaniem wystawy. No i te dyskusje. Koszmarnie długie nasiadówki w biurze organizacyjnym, podczas których wałkowano kilkakrotnie te same tematy, mimo iż większość spraw była już ustalona. „Zabawne” dygresje kierownika wysłuchiwane po raz kolejny. Później, w trakcie konwentu, nieustanne strofowanie i presja „wielkiego brata”. Bezustanne poszukiwania zaginionych kluczy, oraz inne „uroki” współpracy z tą instytucją kulturalną. Czy możecie uwierzyć, że cały ten zamęt generowała jedna osoba?

Pracuj efektownie, ale nie wychylaj się. Pilnuj stołka. Wykonuj bez szemrania wszystkie polecenia służbowe i bądź lojalny w stosunku do przełożonych. Pilnuj stołka. Utrzymuj dobre stosunki z kierownictwem innych działów. Pilnuj stołka. Trzymaj krótko współpracowników niższych rangą. Pilnuj stołka. Bądź niezwykle ostrożny w stosunku do ludzi z zewnątrz. Lecz przede wszystkim,.. pilnuj stołka.

Gdyby Andrzej Sobieraj, kierownik działu zajmującego się w domu kultury organizacją różnych imprez, zdawał egzamin z powyższych zasad dobrego urzędnika, otrzymałby ocenę celującą. Jednak jego „pomoc” w przygotowaniach do konwentu była często problematyczna. W zasadzie, większość wad jakie w moim tekście przypisałem całej instytucji, wynikało z kontaktów z jego osobą. Lecz nie mogłem ich uniknąć, jeśli chciałem cokolwiek w ŁDeKu zrobić.

Przypominam sobie pewną historię. Było to jakiś czas po zakończeniu piątego konwentu w 1994 roku. Przygotowania wyssały ze mnie ostatnie soki. Na imprezę przygotowałem pierwszy numer antologii Komiks Forum, lecz nie mogłem odpowiednio go wypromować, ponieważ cały czas naprawiałem błędy innych. Dziwne że tylko ja, jako organizator, czułem się odpowiedzialny za wszystkie elementy konwentu. Po imprezie byłem wykończony i rozgoryczony. Miałem serdecznie dość bałaganu organizacyjnego, tworzonego przez niepoważnych ludzi. Postanowiłem więc sam zorganizować własną imprezę, również w domu kultury. Nie chciałem jednak mieć do czynienia z Sobierajem. Facet podczas konwentu wystarczająco mnie zmęczył. Był on powodem problemów z katalogiem oraz honorariami za prelekcje. Kierownik nie wywiązał się z ustnej umowy ze mną, bał się bowiem przekroczyć budżet imprezy, dlatego sam musiałem uregulować niektóre płatności.

Rozwiązanie kwestii Sobieraja było dziecinnie łatwe. Przygotowałem plan oraz kosztorys swojej imprezy, a następnie skierowałem się na wyższy szczebel instytucji. Pani dyrektor ŁDeKu doceniła moją pracę i po chwili namysłu zgodziła się na realizację zamierzenia. Zastrzegła jednak, że będę musiał kontaktować się z Sobierajem, ponieważ jest on kierownikiem jedynej komórki, która zajmuje się organizacją podobnych imprez w domu kultury. Chcąc nie chcąc, musiałem się na to zgodzić. Ale wtedy Sobieraj był już innym człowiekiem. Wyraźnie nabrał do mnie szacunku. Nie przeszkadzał mi w pracy, a nawet starał się pomagać. W końcu go zaakceptowałem, razem z jego wadami. Cóż, skoro był filarem nie do ruszenia.

Impreza się udała. Zgromadziła niemal tyle samo uczestników co konwent. Były wystawy, prelekcje, warsztaty komiksowe (po raz pierwszy), projekcje filmów, giełda oraz konkurs na komiks gazetowy. Pierwsze Targi Komiksu miały program niemal konwentowy. Ich realizacja kosztowała mnie trochę wysiłku, ale byłem zadowolony. Dzięki targom udowodniłem Conturowcom, że bez ich pomocy mogę zorganizować dużą imprezę. Mój sukces był tym większy, ponieważ wykonałem wszystko dysponując znikomymi środkami.

Chciałbym przybliżyć nieco charakter głównego „organizatora” festiwalu, tym wszystkim, którzy nie mieli okazji poznać go osobiście. Przypomnijcie sobie postać gospodarza domu z telewizyjnego serialu Alternatywy 4. Oczywiście kierownik z ŁDeKu nie jest takim prostakiem, jak bohater szklanego ekranu. Posiada mgr. przed nazwiskiem, więc ukończył różne szkoły. Jednak współpraca z nim, oraz „pomoc” jakiej udziela w trakcie przygotowań do kolejnej imprezy, podobne są często do efektów działań telewizyjnego Anioła. Słyszałem też nieco o wcześniejszej karierze kierownika. Jego współpracownicy z podłódzkiej placówki również „bardzo go lubili”.

Mimo wszystko, nauczyłem się pracować z Sobierajem. Dziwiło to Conturowców, zwłaszcza tych, którzy zetknęli się z nim bliżej. Oni nie potrafili go zaakceptować. Najdłużej przy organizacji konwentu wytrzymał Tomek Tomaszewski. Jednak w końcu, jemu również kierownik zbyt mocno zalazł za skórę. Przyczyniła się do tego pewna międzynarodowa wystawa, która nigdy nie doszła do skutku, ponieważ facet nie wykonał w odpowiednim czasie ważnego telefonu. Ale to już nie moja historia.

Kiedy zostałem sam na placu boju, zacząłem realizować wcześniejsze zamierzenia. Pierwszym był festiwal. Bardzo mi pomógł Kamil Śmiałkowski (nieświadomie zresztą). Mianowicie, na spotkaniu przed konwentem 1999 roku pokazałem kierownikowi ulotkę reklamującą krakowski Festiwal Komiksu i Mangi. Powiedziałem też, że jeśli nie zmienimy nazwy łódzkiej imprezy stracimy sponsorów i szanse na dalszy rozwój. Moja propozycja nie przypadła Sobierajowi do gustu. Na szczęście, w gabinecie oprócz niego była jeszcze Pani Ewa (pracownica działu). Zaproponowałem więc głosowanie nad zmianą nazwy. Pani Ewie festiwal podobał się bardziej od konwentu. I tak już zostało.

Ponieważ festiwal był moim pomysłem (Conturowcy nie chcieli zmieniać nazwy), przejąłem się bardzo jego organizacją. Poprawiłem regulamin konkursu i zacząłem aktywnie promować go w kraju i na świecie. Wynikiem tych działań były pierwsze zagraniczne prace na wystawie konkursowej. Zachęciło to mnie do dalszych wysiłków w tym kierunku. W kolejnych latach zająłem się propagowaniem festiwalu w internecie. Robiłem to na własną rękę, ponieważ ŁDeK jeszcze długi czas nie miał dostępu do sieci. Trochę przerażały mnie rachunki telefoniczne, ale miło było zobaczyć informacje o festiwalu na zagranicznych stronach. Impreza stała się międzynarodowa. Oprócz nowych uczestników konkursu mieliśmy także zagranicznych gości. Co prawda, ich nazwiska brzmiały raczej swojsko. Ale fakt pozostaje faktem.

Sobieraj „jadł mi z ręki”. Był bardzo zadowolony, ponieważ to on nominalnie zajmował się organizacją międzynarodowej imprezy. Wzrósł jego prestiż w gronie pozostałych kierowników ŁDeKu. Mnie nigdy nie zależało na splendorze, więc pozwoliłem Sobierajowi cieszyć się tą funkcją. Ale w przygotowaniach do imprezy kierownik był raczej papierową postacią. Wszelkie decyzje podejmowałem ja (oczywiście „w konsultacji”). Sobieraj tak uzależnił się od mojej opinii, że o mały włos nie doszło do kryzysu. Mianowicie, kiedy przed jednym z festiwali prace organizacyjne spiętrzyły się bardzo, nagle zamilkłem. Zbliżał się termin oddania katalogu do drukarni. Była to priorytetowa realizacja, więc musiałem zająć się nią w pierwszej kolejności. Tymczasem kierownik przeszkadzał mi w pracy, dzwoniąc co pół godziny z pytaniami o każdy szczegół imprezy. W końcu się wkurzyłem i wyłączyłem telefon na jeden dzień. Kiedy nazajutrz zjawiłem się w domu kultury, Sobieraj był na mnie bardzo obrażony. Powiedział: „Panie Witku, tyle spraw mamy na głowie, a pan nagle zamilkł. Już myśleliśmy, że coś się panu stało. Mieliśmy nawet zamiar wezwać pogotowie”. Hm... To miłe, że tak się wtedy troszczyli o mnie (czyli „woła roboczego”). Na szczęście, „złego diabli nie wezmą”...

Między komiksowymi imprezami kierownik zajmuje się równie ważnymi sprawami. Przygotowuje spotkania ludzi nadmiernie wysokich i magików, akwarystów i ptaszników, Piłsudczyków i Kresowiaków oraz miłośników starego Lwowa. Organizuje Dni Gór i Morza (albo odwrotnie), giełdy staroci, filatelistów i kaktusów, wystawy i koncerty, oraz wiele innych akcji o podobnym ciężarze gatunkowym. Oczywiście nie robi tego wszystkiego własnymi rękami, ale czuwa nad całością. Jak widać, jest niezmiernie wszechstronnym pracownikiem ŁDeKu.

Kierownik pod swoją opieką ma również kluby, zrzeszające niemal samych geriatryków. Sobieraj raczej nie przepada za młodzieżą. Może uczniowie szkoły, której klasy umieszczono nad jego gabinetem, dają się zanadto we znaki? Po co miałby zajmować się młodymi ludźmi? Znają oni przecież tyle atrakcyjnych sposobów na spędzenie wolnego czasu (szczególnie w biednym mieście). Na pewno nie powinni pałętać się po kulturalnej instytucji. Nic więc dziwnego, że mangowcy szukający miejsca dla swojego klubu, nie mieli szans u kierownika. Trochę szkoda, bo młoda krew byłaby bazą dla komiksowych działań domu kultury. Tak jak to było za czasów pierwszego Conturu. Teraz przed każdym dniem mangowym na festiwalu, Sobieraj musi od nowa zabiegać o ich względy. Nie ma bowiem komu powierzyć przygotowania tego punktu programu. Kierownik lubi utrudniać sobie życie.

Kolejny przykład, to Klub Miłośników Fantastyki. Dzięki mojemu poparciu, jego kariera w ŁDeKu zaszła nieco dalej. Spotykaliśmy się co tydzień przez pół roku, nie czyniąc żadnej szkody substancji domu kultury. Niestety, przed wakacjami Sobieraj skreślił nas z listy. Być może nie chciał zostawiać po sobie sprawnie działającej grupy, udawał się bowiem na zasłużoną emeryturę. Na pewno jednak zrobił to na złość mnie, ponieważ osobiście byłem w działalność klubu zaangażowany. No cóż. Łódzki Klub Miłośników Fantastyki działa od lat 70-tych. W swojej historii przetrwał stan wojenny, przemiany gospodarcze i ustrojowe, oraz wielokrotne przeprowadzki. Czy mógłby mu więc zaszkodzić jakiś urzędniczyna? Raczej nie. Zaczęliśmy więc spotykać się na korytarzu (jak w stanie wojennym). Miejsce to było bardziej gościnne od wielu sal ŁDeKu. W zimne dni, chętnie korzystały z niego pracujące pod domem kultury kobiety publiczne, oraz ich menadżerowie.

Znam zasady współpracy z ŁDeKiem. Wiem doskonale, że instytucja nie udostępnia pomieszczeń za darmo, nawet na działalność kulturalną. Aby więc nie płacić za wynajmowanie sal, oprócz spotkań klubowych powinniśmy również co jakiś czas organizować bardziej spektakularne akcje. Wszak dom kultury musi wykazywać się działalnością. Kto jednak ma się tym zajmować, skoro urzędnicy mają ręce zajęte trzymaniem własnych stołków?

Ponieważ wtedy byłem już banitą, poprosiłem prezesa klubu o prezentację Sobierajowi planowanych działań klubu fantastyki. Swoją rozmowę z kierownikiem streścił mi w jednym zdaniu: „Witek, jak mogłeś przez tyle lat współpracować z tym idiotą?”

Członkowie klubu fantastyki to poważni ludzie. Są wśród nich tłumacze literatury, prawnicy, informatycy. Łączą ich wspólne zainteresowania literaturą i sztuką. Mają na swoim koncie organizacje wielu konwentów, wystaw, przeglądów filmowych. Dlaczego więc nie mogą działać w ŁDeKu? W czym są oni gorsi od hodowców ptaszków lub zbieraczy kaktusów, ulubieńców Sobieraja? Czy w tej instytucji jest jeszcze miejsce na kulturę? Elementy fantastyki pojawiają się na każdym festiwalu. Ciągle więc potrzebni są eksperci. W ubiegłym roku kierownik importował prelegentów z Warszawy, chociaż pod nosem miał zawodowców. Koszty były znaczące, a efekty... Kto był na imprezie, ten widział. Na szczęście, brytyjski sponsor zapewnił wystarczającą ilość gotówki do zmarnowania. Czy Sobieraj zawsze musi wywarzać otwarte drzwi?

Niektóre „atrakcje” komiksowych imprez są zasługą kierownika. Na szczęście, niewiele jego projektów doszło do skutku. Zwykle brakowało wykonawców (facet jest od myślenia), albo środków na ich realizację. W programie festiwalu nie było więc komiksowych pocztówek, stempli i znaczków okolicznościowych, oraz występów folklorystycznych. Chociaż... Sobieraj kocha artystów wszelkiego autoramentu (najbardziej amatorów). Zawsze pragnął nasycić nimi każdą imprezę firmowaną przez jego Sekcję do spraw Ruchu Społeczno-Kulturalnego, Łódzkiego Domu Kultury. Właśnie kierownikowi festiwal zawdzięcza wszystkie jarmarczne akcje. Pamiętacie występy „niedzielnych” rycerzy w ubiegłym roku, albo koncert jazzowy rok wcześniej? To jego pomysły. Ale jaki mają one związek z komiksem?

Tylko jedno z zamierzeń Sobieraja przetrwało próbę czasu - aukcja. Jednak pierwszą licytację oryginalnych plansz oraz komiksów przygotowałem ja, podczas Stulecia Komiksu (1996). Była to kolejna impreza, którą sam organizowałem.

Oczywiście nie mogłem liczyć na pomoc finansową ze strony ŁDeKu. Poprosiłem więc kilku rysowników, aby przekazali jedną pracę na aukcję. Uzyskane pieniądze miały wspomóc imprezę. Sam również wystawiłem kilka komiksowych rarytasów z własnej kolekcji. W odróżnieniu od unikatowych grafik, komiksy zlicytowałem wszystkie. Świadczyło to o niewielkim zainteresowaniu oryginalnymi pracami ze strony uczestników aukcji. Plansze, które nie znalazły nabywców, zawisły w gabinecie Sobieraja. A ja znowu byłem sponsorom własnej imprezy... No proszę. Wymyśla, finansuje, realizuje. Idealny organizator.

Kierownik nigdy nie miał szczęścia do aukcji. Jeśli nawet udało mu się upłynnić wszystkie fanty, pojawiał się problem beneficjenta uzyskanych środków. Pamiętam kłopoty Sobieraja z odszukaniem dziecięcego hospicjum, o którym dowiedział się z telewizji, i postanowił je wspomóc. Cóż, nie łatwy jest los mecenasa za cudze pieniądze. Lecz nie ważny jest cel. Liczy się aukcja, czyli efektowny punkt programu. Niekiedy dziwił mnie sposób realizacji tego pomysłu. Zdarzało się, że klient niezadowolony zakupem wymieniał obiekt po licytacji. A co powiecie na wystawienie brudnego podkoszulka Chmielewskiego, który w trakcie festiwalu został przez autora poplamiony kawą. Pewnie nabył go jakiś fan Tytusa, pragnący sklonować Papcia Chmiela. Na koszulce zostały przecież komórki rysownika.

Możecie posądzać mnie o czepianie się drobiazgów. Ale przecież mądrość ludowa rzecze: „diabeł tkwi w szczegółach”. One to powodują początkowo niewielkie problemy, by w rezultacie doprowadzić do katastrofy. Czy nie stałoby się tak, gdyby łódzki Festiwal Komiksu nagle zniknął? Jak niewiele do tego brakuje. Wystarczy żeby Mamut przestał czerpać korzyści z imprezy. Co roku są inni sponsorzy, ponieważ poprzedni wycofali swoje poparcie, kiedy poznali jego „talent organizacyjny”. A jeśli kolejnych mecenasów zabraknie? Będzie mniej pieniędzy na przygotowanie imprezy. Nie wystarczy już wtedy „okruszków” dla Mamuta, i zapomni on o festiwalu tak, jak pożegnał się z Paradą Wolności. Kto więc zajmie się organizacją? Emeryt na pewno sam nie przygotuje imprezy. Byłoby to zabójcze dla jego zdrowia. A poza tym, jak wielokrotnie powtarzał, on na komiksie się nie zna. Czy kolejna inicjatywa kulturalna zniknie z mojego miasta?

Dom kultury stracił już niejedną szansę. Raz jeszcze pozwolę sobie wrócić do moich działań. Oprócz komiksów interesuję się grami komputerowymi. Zawsze wiedziałem, że w tej gałęzi rozrywki drzemią ogromne możliwości. Zachęcony sukcesem Stulecia Komiksu oraz targów, postanowiłem zorganizować imprezę dla graczy. Wyzwanie było ogromne, ponieważ sam musiałem zajmować się każdym szczegółem. Sobieraj mówił: „Panie Witku, ja się na tym nie znam. Pan zrobi to lepiej.”, i spychał na mnie wszystkie obowiązki. Załatwiałem więc komputery, nagrody i promocję całej imprezy. Było to dość trudne, zważywszy że budżet wynosił... zero złotych. A przecież musiałem w nim jeszcze uwzględnić honorarium dla pani sprzedającej bilety, oraz nadgodziny pracowników domu kultury. Oczywiście nie mogłem nawet marzyć o materialnym wynagrodzeniu mojej pracy. To nie leżało w naturze ŁDeKu (kierownik tak mówił).

Turniej komputerowych graczy nazwałem Cyberiada. Słowo to, będące tytułem zbioru opowiadań fantastycznych Sanisława Lema, dobrze kojarzyło się z igrzyskami (spartakiada) cybernetycznych wojowników. Ku olbrzymiemu zaskoczeniu kierownika, impreza odniosła spory sukces. Przysporzyła mu oprócz sławy organizatora, parę groszy do kasy ŁDeKu. Ale jak długo mogłem realizować turnieje, angażując jedynie własne siły? Nie jestem specjalnie łasy na nagrody. Udowodniłem to wielokrotnie pracując społecznie przy realizacji różnych projektów. Ale jak długo można harować na czyjeś konto?  W 2003 roku Łódzki Dom Kultury obchodził 50-lecie swojego istnienia. Z tej okazji Sobieraja ruszyło sumienie i zapragnął uhonorować moją współpracę z instytucją. Mowa była o jakimś dyplomie dla „zasłużonego działacza kultury” (czy jakoś tak). Ale na szczęście, nic z tego nie wyszło. Jak bym się dzisiaj czuł obdarowany taką „marchewką”?

Ostatnią edycję Cyberiady zorganizowałem w roku 1999, czyli rok wcześniej, zanim ruszyły World Cyber Games, światowe igrzyska komputerowych graczy. Wydarzenie które obecnie tak chętnie relacjonują media. Tym razem, w przygotowaniach pomagał mi człowiek z warszawskiej firmy reklamowej. Po zakończeniu imprezy powiedział do mnie: „Daj sobie spokój z organizacją Cyberiady w ŁDeKu. W domu kultury nie ma warunków dla tej imprezy. Łatwiej byłoby zrobić turniej w budynku obok (Textilimpex). A najchętniej, to odkupiłbym od Ciebie prawa do niej i zrobiłbym ją w Warszawie”. Mimo że byłem jedynym prawdziwym organizatorem, nie sprzedałem praw do Cyberiady. Nie zrobiłem też kolejnej imprezy. Miałem dość harówki, z której korzyści czerpali inni.

Podobny los spotkał wkrótce Targi Komiksu, które przez kilka lat organizowałem w maju. Również grudniowa Gwiazdka z Komiksem w ŁDeKu raczej się nie odbędzie. A pamiętacie comiesięczne spotkania komiksowe? One również przez parę lat zajmowały miłośników historii obrazkowych. Sobieraj już nie jest ich „organizatorem”. Nadeszła kolej na festiwal. Co się stanie z imprezą, kiedy zabraknie sponsorów, a Mamut porzuci nową „zabawkę”?

Kiedyś otrzymałem propozycję zorganizowania imprezy komiksowej w łódzkiej Hali Expo. Miało to być przedsięwzięcie wyłącznie komercyjne. Mamut rzuciłby się na temat wszystkimi czterema kończynami. Ja jednak uważałem, że komiksowa impreza w tak dużym obiekcie nie zarobiłaby na siebie. Nie chciałem też, aby organizatorzy ponosząc straty zrazili się do komiksu. Dlatego zrezygnowałem z oferty. Myślę jednak, że w takiej hali można byłoby przygotować akcję łączącą różne gatunki kultury popularnej. Targi Pop Kultury, na których komiks mógłby zaistnieć obok filmu, muzyki, mody... Byłaby to świetna promocja dla miasta. Czy ktoś wykorzysta ten pomysł?

Ale zanadto odbiegłem od tematu. O Sobieraju wspomnę jeszcze nie raz w tym tekście. Mimo wszystko, życzę kierownikowi spokojnej emerytury. Mam nadzieję, że nie będzie już straszył na Festiwalu Komiksu.

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?

sierpnia 18, 2019

13 lat prowizorki - Łódzki Dom Kultury

2. Łódzki Dom Kultury

To osobliwa instytucja, tkwiąca głęboko korzeniami w zamierzchłych czasach. Współpracowałem z nią kilkanaście lat organizując przeróżne imprezy (nie tylko komiksowe). Jednak zawsze potrafiła mnie zadziwić. Wiele układów i zależności personalnych jest dla mnie tajemnicą do dziś. Nie mogę zrozumieć również ogromnej niechęci do porozumienia, a niekiedy nawet okazywana wrogość między różnymi działami domu kultury. Doprawdy, każdy z nich jest państwem w państwie. Aby można było cokolwiek uzyskać od najniższego rangą pracownika dowolnej komórki, należy zdobyć przychylność jej naczelnika. Taka sytuacja skutecznie utrudnia wszelkie działania organizacyjne.

Na przykład: kiedy w 2002 roku część sal ŁDeKu była remontowana i kiermasz wydawnictw musiałem urządzić w sali kinowej (wtedy jeszcze bez foteli), z której wyjścia prowadzą między innymi do galerii fotograficznej. Naturalnym wydawało się skorzystanie z niej, aby uczestnicy festiwalu mogli łatwo dostać się na wystawy komiksowe usytuowane na wyższych piętrach (galerie połączone są wspólną klatką schodową). Pomimo iż festiwal miał „zielone światło” od dyrekcji ŁDeKu, żadna siła nie była w stanie nakłonić kierownika galerii fotograficznej do współpracy. Dlatego każdy uczestnik imprezy, który będąc na kiermaszu zapragnął obejrzeć prace konkursowe, musiał zejść dwa piętra niżej, przejść do drugiej klatki schodowej, i dopiero pokonawszy trzy kondygnacje wzwyż mógł znaleźć się w galerii. Proste.

W domu kultury znajdują się dwie sale kinowe, a ostatnie lata obfitują w ekranizacje literatury obrazkowej. Pomyślałem kiedyś, że można byłoby przy okazji festiwalu zorganizować w kinach ŁDeKu tygodniowy przegląd filmów komiksowych. Wzbogaciłby on repertuar łódzkich kin, a jednocześnie skutecznie informował o zbliżającej się imprezie. Niestety, przez wiele lat pomysł ten był sprawnie torpedowany przez kierownika kina, oburzonego tak narzuconą formą aktywności. Pewnego razu cała sprawa otarła się nawet o dyrekcję instytucji. W wyniku czego, wyraźnie skruszony kierownik kina poprosił mnie o listę filmów do projekcji. Lecz wybrał z niej jedynie tytuły, które jemu pasowały, i puścił je bez żadnej reklamy w czasie, który był dla niego odpowiedni. W ten sposób zademonstrował swój stosunek do organizatorów międzynarodowej imprezy. Nic więc dziwnego, że Instytut Brytyjski, który patronował festiwalowi w ubiegłym roku, do przeglądu filmów wybrał kino... odległe o 2 kilometry od ŁDeKu.

Rokrocznie czyha na organizatorów festiwalu wiele podobnych problemów. Przeważnie zdarza się, że czegoś nie można zrobić, bo akurat komuś to przeszkadza. A jeśli nawet jest szansa aby urzeczywistnić jakieś zamierzenie bezkonfliktowo, to najpierw należy dostąpić łaski odpowiedniego pracownika domu kultury. Pamiętam własne perypetie w galerii. Zanim zaczynałem realizować wystawy, obliczałem ile będę potrzebował ram, w których będą umieszczone prace. Następnie ustalałem z działem technicznym termin dostarczenia do galerii wystarczającej ich ilości (kilkudziesięciu). Jednak określonego dnia czekało na mnie tylko kilka sztuk. Kolejne kilkanaście ram otrzymałem łaskawie po pewnym czasie. Ponadto oburzony dostawca zaznaczał, że jego kierownik nie informował go o moich potrzebach. Teraz musiałem zwrócić się z prośbą do kierownika działu odpowiedzialnego za festiwal. Jeśli miałem szczęście i ŁDeKowy zegar nie wybił jeszcze magicznej godziny 16 (po której zamiera wszelkie konstruktywne życie tej instytucji) mogłem otrzymać następnych kilkanaście ram. Nadal było ich mało, lecz kontynuowałem pracę. Brakujące ramy kierownik zwykle wygrzebywał gdzieś z czeluści ŁDeKu, i kończyłem wystawę (niestety, dopiero pierwszą). Praca przy organizacji festiwalu co roku przypomina zmagania przysłowiowej muchy w smole. Zawsze powtarza się ten sam scenariusz, tak jakby impreza była organizowana po raz pierwszy. Przepraszam, w latach ubiegłych były problemy ze stelażami i czystymi szybami (oraz cudownymi koszyczkami), których zawsze brakowało, ale w końcu można było zgromadzić wystarczającą ilość (niektóre kryły się w bardzo ciekawych miejscach). Podobne perypetie związane są także z przygotowaniem kiermaszu. Nikt w domu kultury nigdy nie wie ile jest wolnych stolików, ławek, gablot, krzeseł, oraz gdzie one się aktualnie znajdują. Tak jakby przedmioty te żyły własnym życiem. Przed każdą imprezą muszę je tropić od nowa. Czasami myślę, że wszystkie schematy realizacji zamierzeń należą w tej instytucji do jakiegoś odwiecznego, tajemnego rytuału, o którego przebieg dbają najstarsi rezydenci ŁDeKu...

Mimo to, że mam kontakty z ŁDeKiem od wielu lat, ciągle poraża mnie biurokracja rządząca działaniami tej instytucji. Aby wykonać kserokopię jakiegoś dokumentu, przygotować w pracowni komputerowej ulotkę lub afisz informujący o jakimkolwiek działaniu, należy sporządzić szczegółowe zamówienie, które musi uzyskać akceptację (podpis) dyrektora, lub przynajmniej kierownika działu. Kłopoty wynikające z konieczności sprostania tym wymogom zabierają czas i rujnują nerwy każdego, nawet najbardziej odpornego organizatora. Jednak myliłby się ktoś sądząc, że jeśli posiada ważne (opatrzone podpisem szefa), ŁDeKowe zamówienie, wszystkie drzwi instytucji stoją przed nim otworem. Dopiero wtedy zaczynają się schody. Bowiem każdy pracownik ŁDeKu jest panem i władcą własnego stanowiska pracy, w myśl zasady: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. ŁDeK nie zatrudnia zwykłych ludzi. Nic więc dziwnego, że posiadacz certyfikatu spotyka na swej drodze barona kserografu, magnata komputerowego lub cesarzową księgowości. Jeśli trafi on na dobry humor pana i uzyska natychmiastową audiencję, może nazywać siebie szczęściarzem. Przeważnie jednak usłyszy: „maniana” (chyba, że ma znajomości), bo pracownik jest właśnie zajęty lekturą prasy, układaniem pasjansa albo grą w kulki. Nie od dziś wiadomo, że w kulturze nie zarabia się wiele. Być może więc jaka płaca, taka praca. Są jednak inne profity. Słyszałem o pewnym pracowniku domu kultury zajmującym „kluczowe” stanowisko, którego cała rodzina już dawno urządziła się za wielką wodą. Zaś on sam, mimo zachęty z ich strony, nie zamierza opuścić kraju przodków. Tutaj jest kimś. Piastuje „ważny” urząd. Ludzie muszą się z nim liczyć. A kim byłby za granicą?... Dom kultury zatrudnia ludzi z wyższym wykształceniem, jako pracowników fizycznych. Ale są również tacy (pracują w biurze), którzy nie potrafią zredagować ulotki informacyjnej o najmniejszej nawet imprezie (a może im się nie chce). Jestem pewien, że gdyby kiedyś zbłąkani terroryści, albo życzliwi kosmici przyczynili się do redukcji pogłowia personelu ŁDeKu o połowę, nikt nie zauważyłby ich braku.

Żeby więc na własnej skórze nie odczuwać wpływu biurokratycznej machiny, często sam przygotowywałem potrzebne materiały. Robiłem to również w trosce o ich jakość, ponieważ plakaty, ulotki, zaproszenia czy inne druki wykonywane na zlecenie, wyglądały przeważnie na robotę pod przymusem. Nigdy nie zapomnę plakatu, jaki stworzył na turniej komputerowy naczelny grafik ŁDeKu. Spójrzcie uważnie na „dzieła” tego „artysty” towarzyszące festiwalowi co roku. Totalna amatorszczyzna. W ostatnich latach dyrekcja domu kultury zabroniła korzystania z usług zewnętrznych, więc moje działania wiązały się niestety z dodatkowymi kosztami, które oczywiście ponosiłem z własnej kieszeni. Tłumaczenia w rodzaju: że ŁDeKowa kserokopiarka jest kiepskiej jakości, albo że zależy na czasie, a „Pana Ździsia” nie ma już w pracy (bo pracuje na pół etatu), nie pomagały. Rachunkami za kserokopie mógłbym dzisiaj wytapetować sobie mieszkanie.

Czasami pracownicy ŁDeKu sami utrudniają sobie życie (pewnie z nudów). Zaczynają od drobiazgów, takich jak brak numeratora do biletów. Może wygodniej jest ręcznie opisać kilka tysięcy pasków. Bilety są drukiem ścisłego zarachowania, więc muszą być ponumerowane. Krążą legendy o numeratorze oraz o innych przydatnych narzędziach, jak klucze do stelaży, lub śrubokręty. Ale tak naprawdę, to nikt żadnego z nich nigdy nie widział. I jeśli kiedykolwiek ujrzycie festiwalowy bilet z wydrukowanym numerem, będzie to sprawka drukarni (ale przecież one są kserowane), a może ja zafunduję im numerator... Nie będzie to mój pierwszy „sponsoring” tej instytucji. Parę lat temu organizowałem tu Cyberiadę (turniej komputerowy). W czasie przygotowań do kolejnej imprezy okazało się, że w domu kultury nie będzie wystarczającej ilości przedłużaczy do komputerów. Mój kolega, który miał sklep komputerowy, zgodził się wypożyczyć mi kilka sztuk na weekend. Jednak po Cyberiadzie przedłużacze zniknęły (może uciekły), więc musiałem kupić nowe.

W biurze organizacyjnym festiwalu funkcjonuje zeszyt, w którym muszą być notowane ze szczegółami (numer, rozmówca, cel rozmowy) wszystkie zamiejscowe i komórkowe rozmowy telefoniczne. Przecież biling nie pokaże tematu rozmowy. Informacje zawarte w zeszycie kontrolowane są w regularnych odstępach czasu, a pracownice biura odpowiadają za wszelkie wątpliwości. Zdarzało im się zapłacić karę za niezidentyfikowane rozmowy, więc boją się telefonować. Dzięki temu, kiedy przed ubiegłorocznym festiwalem Sobieraj (kierownik) wyjechał do sanatorium, jego współpracownice rzadko konsultowały przygotowania z szefem. Obawiały się podjąć jakąkolwiek decyzję, dlatego codziennie (przez osiem godzin) „pracowały” jedynie nad kolorowymi pismami dla pań. Przed każdą imprezą, kilka razy w tygodniu odwiedzam biuro organizacyjne. Zgadnijcie, kto najczęściej „wisi” na telefonie? A jaka wyniknęła afera, kiedy zeszyt kontrolny po festiwalu zaginął. Na szczęście, obyło się bez ofiar wśród personelu. Okazało się bowiem, że Mamut (mamut) „przypadkowo” go zabrał (miał niezłą lekturę). Mimo to widać gołym okiem, że postęp cywilizacyjny nie obcy jest włodarzom domu kultury. Kilka lat temu, żeby wysłać faks z ŁDeKu, niezbędna była pisemna zgoda dyrektora. Natomiast faksować można było tylko raz w tygodniu, w środę (międzynarodowy dzień faksu?)...

To wszystko pikuś. Przed ostatnim festiwalem zadziwiły mnie panie z księgowości. Nikt rozsądny o brak zajęć nigdy by ich nie posądzał. A jednak. Postanowiły one wystawiać faktury VAT do każdego stolika na giełdzie. Oczywiście swoją akcję motywowały odpowiednim, ważnym przepisem Urzędu Skarbowego. Wiem doskonale, że nie był to najważniejszy powód ich działań. Musiały przecież zaznaczyć swoją obecność przy organizacji międzynarodowej imprezy. Trochę były zdziwione niewielkim zainteresowaniem fakturami ze strony uczestników giełdy. Jednak specjalnie nie zraziły się tym faktem. Zapewne przy następnej okazji będą dołączały fakturę do każdego biletu festiwalowego... A może wystarczyłoby stosowną informację umieścić na bilecie. Nie, byłoby to zbyt proste.

Gdybym chciał opowiedzieć o wszystkich „urokach” Łódzkiego Domu Kultury powstałaby gruba książka. Nie mam jednak czasu, ani chęci aby się tym zająć. Poza tym pozbawiłbym rozrywki przyszłych organizatorów festiwalu... Świadom ograniczeń i problemów, jakie stawia przed organizatorami substancja domu kultury, byłem naprawdę zaskoczony, kiedy po trzech latach starań udało mi się zorganizować dla uczestników festiwalu niedrogie noclegi na terenie ŁDeKu. Tak więc instytucja jest reformowalna. Być może za kilka lat komiks wkroczy nawet do galerii fotograficznej. Boję się o tym marzyć...

...jest to fragment moich wspomnień, organizatora łódzkiego festiwalu komiksu. Tekst powstał w 2004roku, w momencie pewnego przełomu w historii tej imprezy. Mianowicie, Andrzej Sobieraj (opiekun festiwalu ze strony eŁDeKu) odchodził na emeryturę i nie było wiadomo kto go zastąpi. 13lat prowizorki napisałem piętnaście lat temu. Jednak internetową premierę ma dziś.

ciąg dalszy...

1. Pierwsze lata
2. Łódzki Dom Kultury
3. Jaśnie Pan Urzędnik
4. Z czego składa się Contur?
5. Kwestia kasy
6. Konkurs komiksowy
7. Jurorzy i nagrody
8. Jak spieprzyć festiwal?
9. Co dalej?